Wika i ja mieliśmy wspaniałych rodziców. Nauczyli nas, że rodzeństwo powinno żyć w przyjaźni. „Nas kiedyś zabraknie, a wy będziecie zawsze iść razem przez życie” – powtarzali. Dlatego kiedy skończyła się epoka dziecięcych awantur, naprawdę mogliśmy na siebie liczyć.
Wika dość wcześnie wyszła za mąż. Mateusz był jej wielką miłością, nie widziała poza nim świata
Mati był najmądrzejszy, najlepszy, i w ogóle „naj”. Tata kiedyś wyraził wątpliwość, czy kobieta powinna aż tak zachwycać się facetem, ale mama gorąco zaprotestowała.
– Twoja córka jest szczęśliwa i tylko to się liczy! Pewnie, że on nie jest ósmym cudem świata, ale to się samo z czasem wyjaśni…
Byłem świadkiem na ślubie Wiktorii i Mateusza, a rok później zostałem ojcem chrzestnym ich córeczki Dominiki. Była ślicznym dzieckiem, oboje mieli na jej punkcie kompletnego hopla. Atmosfery szczęścia nie burzyła nawet kiepska sytuacja finansowa. Mateusz był ratownikiem medycznym a Wika pielęgniarką. Oboje byli świetnymi fachowcami w swoich, bardzo nisko płatnych, zawodach…
Tylko raz byłem uczestnikiem rozmowy, w której Mateusz wspomniał, że rozważają emigrację. Miał kolegę, który wyjechał do Norwegii, pracował w tamtejszym pogotowiu, twierdził, że załatwi Mateuszowi pracę i bardzo go na to namawiał. Jednak Wika nie miała ochoty emigrować. Była za bardzo związana z Polską, przyjaciółmi i naszymi rodzicami. Dlatego temat Norwegii nigdy więcej nie wrócił. To znaczy wrócił, ale w zaskakujący sposób…
Dopiero po chwili opanowałem emocje i zacząłem myśleć logicznie
Pamiętam dzień, w którym Wika poprosiła, żebym wpadł do niej do szpitala. Pomyślałem, że chodzi o pieniądze. Jakiś czas wcześniej wyszło na jaw, że ledwo wiążą koniec z końcem – nie mieli nawet za co wymienić zepsutej lodówki… Jednak było o wiele gorzej. Kiedy znalazłem Wikę w pokoju pielęgniarek, przestraszyłem się. Była kompletnie roztrzęsiona.
– Dominika jest bardzo chora. To rzadka choroba, kilkaset przypadków rocznie na całym świecie, w Polsce się jej w ogóle nie leczy. Potrzebna jest operacja, drogie leki, ale fundusz tego nie obejmuje! Lekarz powiedział, że mamy góra rok, ale nikt nam w Polsce nie pomoże… Boguś, przecież my nie mamy nawet własnego mieszkania, żeby sprzedać, a potrzebne są miliony… Ona ma dopiero trzy lata, gdybym mogła jej oddać nerkę, wątrobę…
W pierwszej chwili też wpadłem w panikę. Dominikę zdążyłem pokochać, jakby była moim dzieckiem, a dla niej byłem ukochanym wujkiem. Szybko policzyłem w głowie wartość swojego majątku, ale moja kawalerka i średniej klasy samochód, nawet w połączeniu z oszczędnościami rodziców, z pewnością były zaledwie ułamkiem potrzebnej sumy… Dopiero po chwili opanowałem emocje i zacząłem myśleć logicznie.
– Wiki, czekaj. Spokojnie. Rodzice i ja damy, ile możemy, jednak to nie wystarczy. Ale przecież są jakieś fundacje, które zbierają pieniądze na leczenie dzieci za granicą. Są zbiórki. Ludzie się zrzucają, zupełnie obcy, tylko trzeba dać ogłoszenia, nakręcić film. Dominika jest uroczym dzieckiem, każdy będzie chciał jej pomóc. Na świecie jest cała masa dobrych ludzi, przecież zbierają miliony dla chorych dzieci, oglądasz w telewizji… Damy radę. O jaką kwotę chodzi?
Chodziło o około dziesięć milionów złotych! Zbiórka była jedynym rozwiązaniem dającym nadzieję. Zapytałem Wikę, czy ma stosowne dokumenty i czy znają już placówkę, która podejmie się operacji. Położyła przede mną tekturową teczkę, była tam opinia lekarza, wyniki badań.
– Do wyboru jest siedem szpitali w Europie i dwa amerykańskie. Wszędzie wysłaliśmy pytania. Czekamy. Za kilka dni będziemy wiedzieli. Ale chyba nie ma na co czekać, prawda?
Dominika, śmiertelnie przecież chora, wciąż wyglądała na zdrowe dziecko
No pewnie! Jeszcze tego samego dnia nauczyłem się trudnej nazwy choroby, na którą zapadła Dominika i usiadłem do telefonu. Obdzwoniłem wszystkich znajomych i znajomych ich znajomych, dotarłem do dziennikarzy z lokalnej telewizji, fundacji, która pomaga chorym dzieciom, drukarni, która zgodziła się wydrukować ulotki z apelem o pomoc. Moi znajomi okazali się ludźmi o wielkim sercu – nie tylko sami deklarowali wpłaty, ale wymyślali, jakim sposobem dotrzeć do jak największej liczby osób.
Ktoś zadeklarował, że rozda ulotki klientom sklepu, ktoś zaoferował, że zorganizuje koncert dla Dominiki, jakaś drużyna zaproponowała, że założy na mecz specjalne koszulki i pozbiera kasę na trybunach… Poczułem, że mamy szansę. Zawsze byłem sceptyczny wobec takich zbiórek, bo nie każda rodzina ma dość siły przebicia i niektóre równie chore dzieci nie doczekają się ratunku. Ale tym razem w ogóle o tym nie myślałem. Chodziło przecież o naszą Dominikę.
No i o Wikę, bo nie wyobrażałem sobie, żeby mogła stracić małą. Musiałem zrobić wszystko, co tylko się da, żeby im pomóc! W dwa tygodnie zebraliśmy na specjalnym koncie ponad połowę potrzebnej sumy i nieśmiała nadzieja prawie zamieniła się w pewność wygranej. W międzyczasie Wika i Mateusz znaleźli szpital, który podjął się zabiegu. Wika pokazała mi list z Norwegii – dyrektor szpitala informował, że operacja jest możliwa za dwa miesiące.
– To była najlepsza oferta. Mogliśmy jeszcze jechać do Brukseli i Stuttgartu, tam było trochę taniej, ale za to terminy dużo gorsze. A to jest w sumie najważniejsze, nie wyobrażam sobie, że moglibyśmy się spóźnić…
Wika była ogromnie wdzięczna za pomoc, Mateusz też
Miałem wrażenie, że z trudem ukrywa wzruszenie. Oczywiście oni też robili, co się dało, ale wiedziałem, że bardzo potrzebny jest ktoś bliski, kto zarazem nie jest rodzicem dziecka. Dominika była bardzo mała i rolą najbliższych było przede wszystkim ją chronić… Wika i Mateusz robili to doskonale. Dominika, śmiertelnie przecież chora i po szeregu męczących badań, wciąż wyglądała na zdrowe, pełne życia i szczęśliwe dziecko.
Z przykrością myślałem o tym, co ją czeka – o operacji, pobycie w szpitalu… Siostra wcale się jednak nie ucieszyła. Robiła nawet wrażenie zirytowanej… Kiedy po koncercie charytatywnym na koncie Dominiki uzbierało się trzy czwarte potrzebnej sumy, tempo zbiórki wyraźnie osłabło. Jakby wyczerpał się początkowy impet. Akurat wtedy zadzwonił do mnie Wiesiek – kolega z pracy, który bardzo zaangażował się w pomoc.
– Boguś, wiesz co? Teściowa mojej siostry ma znajomego lekarza. To nie byle kto, jakiś profesor. Wykłady ma, nawet za granicą. Opowiedziały mu o twojej siostrzenicy i on pyta, czy moglibyście przyjechać do niego z małą. Twierdzi, że operacja może być niepotrzebna, że czasem to badanie daje mylące wyniki, były już takie przypadki. Może warto byłoby go odwiedzić? Pewnie mała szansa na cud, ale ja bym spróbował…
Oczywiście zaraz zadzwoniłem do Wiki i Mateusza. Reakcja mojej siostry bardzo mnie zaskoczyła. Wika wcale się nie ucieszyła, nawet robiła wrażenie nieco zirytowanej moją propozycją. Oświadczyła, że nie zamierza słuchać jakichś szamanów i woli pomoc poważnej instytucji. Nie dała sobie wytłumaczyć, że ten profesor też reprezentuje poważną instytucję… Nie mogłem nalegać – to oni podejmowali decyzje. Zakończyłem rozmowę, ale długo nie dawało mi to spokoju. To było po prostu głupie. Przecież nawet najmniejsza szansa na uniknięcie operacji była nie do przecenienia!
Poza tym nie mieliśmy jeszcze pełnej kwoty – brakowało, bagatela, jeszcze dwóch milionów… Podziękowałem koledze i przeprosiłem. Wytłumaczyłem sobie, że potworne napięcie, w jakim żyją Wika i Mateusz, musi powodować takie reakcje. Starają się za wszelką cenę czegoś trzymać i chwycili się myśli o tej operacji. Być może Wika przestraszyła się też, że wygłoszona gdzieś publicznie opinia tego profesora zaszkodzi zbiórce. Tak, to była realna obawa.
Mateusz mi dziękował, ale ja byłem szczęśliwy ze względu na Dominikę
Nie wróciłem do tego tematu. Bardziej martwiło mnie zresztą to, że potężny strumień datków zamienił się w cieniutki strumyczek, a na słupach w mieście pojawiło się zdjęcie pięcioletniego chłopca z fatalną wadą serca… Podzieliłem się obawą z Mateuszem – jeżeli nic się nie zmieni, możemy nie zdążyć. Szczerze mówiąc, nie miałem już nowych pomysłów… Trzy dni po tej rozmowie Mateusz zadzwonił rozradowany.
– Boguś, zamykamy zbiórkę! Rozmawialiśmy z tą norweską kliniką, opowiedzieliśmy o naszej sytuacji. Wyjątkowo zgodzili się obniżyć koszt zabiegu o dziesięć procent, a brakującą kwotę dopłaci jakieś tamtejsze stowarzyszenie. Jedziemy! Udało się, i to przede wszystkim dzięki tobie. Nigdy ci tego nie zapomnimy…
Mateusz obsypał mnie podziękowaniami, ale ja byłem szczęśliwy ze względu na Dominikę. Była uratowana! Tak zakładałem, bo nikt z nas nie dopuszczał myśli, że coś mogłoby pójść nie tak. Zacząłem pytać o szczegóły ich wyjazdu i nagle coś sobie przypomniałem.
– Mati, a ten norweski szpital to nie jest przypadkiem ten sam, w którym pracuje twój kumpel? Bo pamiętam, że kiedyś opowiadałeś właśnie o Bergen…
Mateusz jakby trochę się speszył.
– A… tak, nie mówiła ci tego Wika? To faktycznie ten sam szpital. Szczerze mówiąc, Kamil nawet trochę nam pomógł. No wiesz, jak ktoś jest na miejscu i może coś dodać od siebie…
Zdziwiłem się. W ciągu ostatnich tygodni spędziliśmy ze sobą wyjątkowo dużo czasu, a choroba i operacja Dominiki była najważniejszym tematem. Nigdy ani słowem nie wspomnieli, że jednym z tych siedmiu europejskich szpitali jest ten, w którym mają kolegę i że on jest zaangażowany w całą akcję. To jednak nie była moja sprawa, więc nie zadałem kolejnych pytań.
Zamknęliśmy konto, rekomendując dalszym, ewentualnym ofiarodawcom pomoc chłopcu z wadą serca. Mateusz i Wika wpłacili Norwegom zaliczkę i kupili bilety do Bergen. Ani się obejrzałem, jak do wyjazdu na operację zostało pięć dni, a Dominika ostatni raz poszła do przedszkola. Bezpośrednio przed wyjazdem na operację miała zostać z Wiką w domu – chodziło o zmniejszenie ryzyka infekcji, o którą łatwo w dużej grupie dzieci.
I właśnie tego dnia Wika do mnie zadzwoniła z pytaniem, czy mogę odebrać Dominikę z przedszkola – ona i Mateusz nie mogli wyjść ze szpitala. Nie było problemu, bo sam decyduję o swoim dniu pracy, a poza tym, już kiedyś to robiłem i przedszkole miało dla mnie stosowne upoważnienie. Dominika była zachwycona wizytą wujka. Skończyłem właśnie zawiązywanie sznurowadeł w bucikach i ruszyliśmy w stronę wyjścia, kiedy dogoniła nas dyrektorka przedszkola.
– Bardzo przepraszam, byłabym zapomniała… Oddałam już pańskiej siostrze to, co było zapłacone z góry, ale pomyliłam się o trzydzieści złotych. Proszę przekazać… Bardzo żałujemy, że Dominisia już do nas nie wróci, ale rozumiem, że to konieczne dla jej zdrowia…
Zdziwiłem się i spytałem, dlaczego miałaby nie wrócić do przedszkola. Dyrektorka wyraźnie się speszyła.
– Pani Wiktoria prosiła, żeby nikomu nie mówić, ale myślałam, że pan, jako brat, wie… U nas się płaci za miesiąc z góry, więc oddaliśmy nadpłacone pieniądze. Pani Wiktoria powiedziała, że Dominika będzie od przyszłego tygodnia chodziła do innego przedszkola…
Profesor był w trakcie dyżuru, ale przyjął nas w swoim gabinecie
Uznałem, że dalsze zadawanie pytań nie ma sensu. Zabrałem Dominikę i poszliśmy do domu. Po drodze jednak dużo myślałem, a im dłużej myślałem, tym mniej mi się to podobało. Moja siostra kłamała i ukrywała informacje. Nie wspomniała ani słowem o zmianie przedszkola, a była nim zachwycona. Wcześniej, razem z moim szwagrem, zapomnieli o koledze ze szpitala w Bergen. Odrzucili możliwość darmowej konsultacji u wybitnego specjalisty, która mogła uratować dziecko przed operacją.
Uświadomiłem sobie także, że trudno uwierzyć w „rabat” udzielony nagle przez norweski szpital, i tajemnicze stowarzyszenie, które z dnia na dzień znalazło brakujące pół miliona euro… Patrzyłem na Dominikę, bawiącą się spokojnie na dywanie, a w mojej głowie kiełkowała ta myśl – straszna i wspaniała jednocześnie… Odsuwałem ją od siebie, powtarzałem, że to niemożliwe, ale nie dała się odpędzić.
Był tylko jeden sposób, by się przekonać. Musiałem się spieszyć. Zadzwoniłem do Wieśka – kolegi z pracy, który próbował załatwić nam konsultację profesora. Chwilę potem wezwałem taksówkę, odszukałem teczkę z dokumentacją choroby i wytłumaczyłem Dominice, że znów musimy założyć buciki… Profesor był w trakcie dyżuru, ale przyjął nas w swoim gabinecie. Zapytał mnie, czy jestem świadom, że to, co robię, jest bezprawne i zastrzegł, że w razie czego zezna w sądzie, że przedstawiłem się jako ojciec Dominiki. Kiwnąłem głową – nie zamierzałem się już wycofać.
Długo badał małą, a potem wyciągnął z szuflady lizaka. Dominika, zachwycona, zajęła się lizakiem, a profesor poprosił, żebym mu pokazał dokumenty. Obejrzał je a potem spojrzał mi w oczy.
– Trudno mi to panu powiedzieć, ale coś tu nie gra. Moim zdaniem pańska siostrzenica jest zupełnie zdrowym dzieckiem i nic nie potwierdza tej diagnozy… Badania, które tu dołączono, wskazują na poważne problemy, ale niekoniecznie te, które opisano w opinii lekarskiej. Opinia idzie o wiele za daleko. W dodatku Dominika nie wykazuje żadnych objawów, których można się spodziewać po takich wynikach… Ja bym powtórzył badania i dodał nowe, bo mogła zajść pomyłka. Oczywiście, szpital w Bergen zrobi swoje badania, ale nie wiem, czy uda się państwu odzyskać pieniądze…
Milczałem, kompletnie zagubiony, kiedy profesor potarł czoło.
– Zaraz… Ja chyba znam tego norweskiego ordynatora… A co nam szkodzi? Dzwonimy!
Wykręcił numer, przez kilka minut rozmawiał po angielsku, czytał też fragmenty listu, który Wika i Mateusz otrzymali z Norwegii. Dobrze znam angielski, więc z każdą minutą serce waliło mi coraz mocniej. W końcu zakończył połączenie. Oszczędzę wam przykrych szczegółów tej rozmowy.
– Niech pan może jednak usiądzie… Pańska siostrzenica nie ma żadnej planowanej operacji w tym szpitalu. Nikt z Polski się z nimi nie kontaktował w tej sprawie. Owszem, to jest ich papier firmowy, ale nie podpisywali takiego pisma. Dziecku nic nie grozi, za to pańskiej siostrze chyba więzienie. Daję panu dwadzieścia cztery godziny na rozplątanie tego po cichu, potem zawiadomię policję…
Przysiągłem, że zdążę. Kiedy Wika przyjechała po małą, od razu o wszystkim jej powiedziałem. Próbowała kłamać przez minutę, ale potem wybuchła histerycznym płaczem.
– Nie chciałam tego! Mateusz to wymyślił. Prosiłam, żeby dał spokój, ale się uparł… Powtarzał, że nie chce całe życie harować i nie mieć za co kupić lodówki… Wiesz, że ja nie chciałam wyjeżdżać z Polski, ale nigdy byśmy się tu nie dorobili… Poza tym, ja go tak bardzo kocham…
W ciągu następnej godziny poznałem szczegóły tego obrzydliwego planu. Pismo ze szpitala w Bergen było sfałszowane – kolega Mateusza wykradł papier firmowy. Badania były prawdziwe, ale należały do innego, naprawdę chorego dziecka, Wika je podmieniła. A lekarz, który wystawił diagnozę, był w zmowie – on i kolega z Norwegii mieli dostać po milionie złotych z tych rzekomo potrzebnych na operację. Kiedy ludzie zebrali sześć, ale zbiórka wyhamowała, Wika i Mati przystali na mniejszą kwotę.
Dalszy plan był prosty. Wycieczka do Norwegii miała trwać kilka dni. Potem powrót z „wyleczoną” Dominiką i przeprowadzka do innego miasta, gdzie nagła zamożność mojej siostry i szwagra nikogo by nie zdziwiła. Poczułem, że robi mi się niedobrze.
– Mniejsza o to, że wykorzystałaś mnie. Ale ty oszukałaś tych wszystkich ludzi, którzy oddali wam swoje pieniądze! I użyłaś do tego Dominiki… Jeszcze dziś pojedziecie do rodziców tego chłopca z wadą serca i oddacie im te miliony, mówiąc, że diagnoza córki była błędna i już nie potrzebujecie tej kasy. Ja to sprawdzę, i jeżeli zatrzymacie choć złotówkę, zapomnę, że kiedykolwiek miałem siostrę i pójdę prosto do prokuratury!
Oszczędzę wam przykrych szczegółów tej rozmowy. Wika i Mateusz zrobili, co im kazałem. Profesor dotrzymał słowa i nie zawiadomił policji. Dominika nigdy nie poznała prawdy, ale straciła wujka. Blizny są zbyt głębokie i nasze relacje rodzinne pewnie już nigdy nie będą takie jak dawniej. Ale jedną rzecz powtarzam sobie w nieskończoność. Chłopiec z wadą serca wyjechał na operację i jest dziś zdrowym człowiekiem. Nawet jeśli my przegraliśmy, dobro jednak wygrało – nie pozwoliło się oszukać.
Czytaj także:
Zosia myślała, że to wyrostek. Nikt nie wpadł na to, że dziewczynka rodzi - miała 14 lat
Moja żona była w dzieciństwie molestowana. Wyparła te zdarzenia i doszło do rozdwojenia jaźni
Podczas operacji przeżyłem śmierć kliniczną. Nie boję się śmierci - już byłem po drugiej stronie