Było poniedziałkowe popołudnie. Wróciłam z pracy wcześniej niż zwykle, bo następnego dnia bladym świtem miałam wyjechać w delegację.
Zaczęłam dokarmiać bezdomnego psa
Położyłam klucze i torebkę na szafce i wyszłam na balkon. Jak się spodziewałam, już był. Siedział na trawniku i wpatrywał się we mnie błagalnie wielkimi brązowymi oczami.
– No, nie patrz już tak, nie patrz, bo mi się serce kraje. Zaraz ci coś dam – uśmiechnęłam się i pobiegłam do kuchni po kotlety mielone, które zostały mi po wczorajszej wizycie rodziców.
Nie zdążyłam ich nawet rzucić psiakowi, gdy na balkonie obok pojawiła się sąsiadka.
– Pani Kasiu, tak dłużej być nie może! – zagrzmiała, choć głos miała piskliwy.
– Co znów pani przeszkadza? – burknęłam.
– To chyba jasne, pies! Za często tu przychodzi – odparła.
– I co z tego?
– A to, że nie wiadomo, co to za jeden. Może jest chory, agresywny i jeszcze, nie daj Boże, kogoś pogryzie!
– Chyba pani żartuje! Przecież na pierwszy rzut oka widać, że to spokojny, miły i łagodny zwierzak, który nikomu krzywdy nie zrobi.
– Akurat, ja tam swoje wiem. Niepotrzebnie go pani karmi! Przyzwyczaił się i teraz kijem go nie przegonisz.
– A dlaczego chce go pani przeganiać? Przecież nie zrobił nic złego.
– Ale może zrobić. Miejsce bezdomnych psów jest w schronisku. Dlatego uprzedzam… Jak się pojawi następnym razem, to zadzwonię po odpowiednie służby. Niech go zabiorą i będzie po kłopocie.
– A niech pani robi, co chce! Nic mnie to nie obchodzi! I proszę wreszcie dać mi spokój. Nie mam najmniejszej ochoty wysłuchiwać dłużej pani pretensji i żalów. Ani tych dotyczących psa, ani żadnych innych!
– Proszę bardzo, mogę się więcej nie odzywać. Ale żeby później nie było, że nie uprzedzałam – wycofała się do mieszkania.
Rzuciłam psiakowi kotlety. Spałaszował je w kilka sekund i znów wbił we mnie wzrok.
– Jutro z samego rana wyjeżdżam w delegację. Nie będzie mnie przez cztery dni. Nie pokazuj się w tym czasie. Tak na wszelki wypadek. Bo nie wiadomo, co tej jędzy chodzi po głowie – wyszeptałam; psiak spojrzał na mnie smutno, odwrócił się i zniknął w pobliskich krzakach.
Sąsiadka zagroziła, że wezwie straż miejską…
Kiedy pół roku wcześniej wprowadziłam się na Akacjową, byłam najszczęśliwszą kobietą pod słońcem. Mieszkanko było małe, przytulne i tak jak chciałam na parterze, okolica zielona i spokojna. Ale w tej beczce miodu była też niestety, łyżka dziegciu.
Była nią właśnie pani Halina, na oko siedemdziesięcioletnia sąsiadka z mieszkania obok. Nie było dnia, by nie przyszła do mnie z interwencją. Najgorsze było to, że wcale nie robiłam nic złego. Żyłam normalnie, jak wszyscy.
Ale ona miała na ten temat zupełnie inne zdanie. Uważała, że za często przyjmuję gości, za głośno słucham muzyki, oglądam telewizję, zamykam drzwi, chodzę po mieszkaniu, kąpię się. I tak dalej, i tak dalej.
Znosiłam to ze względnym spokojem, bo myślałam, że jej się to gadanie znudzi. Poza tym nie chciałam zaczynać życia w nowym miejscu od kłótni. Ale nie. Pani Halina rozkręcała się coraz bardziej. Przyczepiła się nawet o tego biednego bezdomnego psiaka.
A on któregoś wieczoru położył się pod moim balkonem, więc w odruchu serca rzuciłam mu coś do jedzenia. Uciekł przerażony, jakby myślał, że chcę mu zrobić jakąś krzywdę, ale po kilku minutach wrócił. Od tamtego dnia przychodził niemal codziennie, co niestety, także nie uszło jej uwadze i spotkało się z reakcją, jakiej się właściwie spodziewałam.
– A to wredna baba! Mam nadzieję, że tylko gadała o tym telefonie do odpowiednich służb, a tak naprawdę nigdzie nie zadzwoni – mruknęłam pod nosem.
Polubiłam tego psiaka. Nawet bardzo. Nie mogłam go wziąć do siebie, bo przez całe dnie pracowałam i często wyjeżdżałam, ale nie chciałam, żeby trafił do schroniska. Kiedyś byłam w takim miejscu z przyjaciółką i potem przez trzy noce nie spałam, bo nie mogłam zapomnieć tego bezmiaru nieszczęścia, które tam zobaczyłam.
Postanowiłam więc, że będę dokarmiać psiaka, a w międzyczasie szukać mu domu. To dlatego nie nadałam mu nawet imienia. Nie chciałam, żeby się do mnie przywiązał. Niestety, chętnych jak na razie nie było, bo znajomi albo już mieli zwierzęta, albo chcieli przygarnąć szczeniaka. Mimo to nie traciłam nadziei. Liczyłam na to, że któregoś dnia do tego doświadczonego przez los kundelka uśmiechnie się szczęście.
Wyjazd okazał się bardzo pracowity. Byłam tak zajęta spotkaniami i negocjacjami z klientami, że zapomniałam o psie. Przypomniałam sobie o nim właściwie dopiero wtedy, gdy wróciłam do domu.
Oczywiście od razu wyszłam na balkon z jedzeniem. Liczyłam na to, że już czeka na trawniku. Musiał przecież porządnie zgłodnieć przez te cztery dni. Niestety, nie było go. Czyżby sąsiadka spełniła jednak swoją groźbę i psiak znalazł się w schronisku?
Na myśl o tym, zagotowałam się ze złości. Chciałam nawet ją zawołać i urządzić jej karczemną awanturę, ale nie zdążyłam, bo nagle pojawiła się na swoim balkonie.
– Pani Kasiu, jak to dobrze, że panią widzę! Nie ma pani pojęcia, co tu się działo! – zakrzyknęła podekscytowana.
– No, nie mam, zwłaszcza że mnie nie było przez ostatnie dni – odparłam z przekąsem.
Nie zamierzałem być już spokojna i miła dla sąsiadki. Pani Halinka jednak nie zwróciła uwagi na złośliwy ton w moim głosie.
– Ten pies, który tu tak przychodził pod balkon, zaatakował przedwczoraj późnym wieczorem dwóch chłopaków! – ciągnęła.
Nogi się pode mną ugięły.
– Słucham? To niemożliwe… – wykrztusiłam z przestrachem.
– Niemożliwe? Na własne oczy widziałam! Właśnie układałam uprasowane rzeczy w szafie, gdy usłyszałam za oknem ujadanie i warczenie. Wyjrzałam, a tu dwóch łobuzów próbuje wejść przez balkon do pani mieszkania.
– Ale w środku nie ma śladu po włamaniu – zdziwiłam się.
– Bo tylko na próbie się skończyło – uśmiechnęła się. – Gdy jeden z drugim chwycili za barierkę, żeby wspiąć się na balkon, pies jakby oszalał. Rzucił się na nich z wyszczerzonymi zębami. Jednego nawet złapał za nogę i ściągnął na ziemię. Patrzyłam na to jak zaczarowana, ale po chwili oprzytomniałam i zadzwoniłam na policję…
– I co, złapali ich? – Aż poczerwieniałam.
– A tak. Próbowali uciekać, ale nie dali rady. Policjanci chcieli z panią porozmawiać, ale od razu powiedziałam, że pani wyjechała. Pewnie przyjdą na dniach…
– No dobrze, a co się stało z psem? – przerwałam jej – Też go zabrali?
– Nie… Zniknął, jak tylko przyjechał radiowóz. I więcej się nie pojawił.
– Mądry psiak, nie chciał trafić za kratki – zachichotałam.
– Ja bym się tak nie cieszyła – w głosie pani Haliny pojawił się smutek.
– A to dlaczego?
Chce pani opiekować się nim na spółkę ze mną?
– Bo jak ściągnął na ziemię tego pierwszego, to ten drugi kopnął go z całej siły w brzuch. Głośno wtedy zaskowyczał, jakby go bardzo zabolało. Może dostał jakiegoś wewnętrznego wylewu i teraz gdzieś leży i cierpi – odparła.
– Niech pani nie wygaduje takich bzdur! Na pewno nic mu nie jest i zaraz przyjdzie na kolację – starałam się pocieszać, choć w środku aż zadrżałam z niepokoju.
– Szkoda by było, gdyby nie przyszedł, prawda? – zapytała cicho.
– A pewnie, że szkoda. To taki sympatyczny, miły pies. A do tego jeszcze bohater. W zasadzie niewiele ode mnie dostał, a bronił mojego mieszkania jak swojego domu. Chciałabym mu się za to odwdzięczyć – westchnęłam.
– To niech go pani weźmie do siebie! To będzie dla niego najlepsza nagroda!
– Chętnie bym wzięła, ale nie mogę. Zna pani mój rozkład dnia. Wiecznie mnie nie ma, często wyjeżdżam służbowo. Kto by się wtedy nim zaopiekował? Dlatego szukam mu domu…
– Ja... – wpadła mi w słowo.
– Co ja? – nie rozumiałam, o co jej chodzi.
– Ja bym się mogła nim opiekować – uśmiechnęła się nieśmiało.
– Pani? – wybałuszyłam oczy. – Przecież nie dalej jak pięć dni temu chciała go pani kijem przeganiać i do schroniska wysyłać.
– E tam, to nie było na poważnie… Tak jakoś mi się wymsknęło. Jak człowiek nie ma nikogo na świecie, to z tej samotności różne bzdury czasem wygaduje… Sama zastanawiałam się nawet, czy go nie przygarnąć. Ale jak sobie wszystko przemyślałam, to doszłam do wniosku, że nie dam rady. Mam już swoje lata i sił mi czasem brak. Ale tak na pół etatu, razem z panią, może…
– Czyli jak ja pójdę do pracy lub gdzieś wyjadę, pies byłby u pani. A przez pozostały czas u mnie? – chciałam się jeszcze upewnić, czy dobrze zrozumiałam.
– No tak. Zgadza się pani? – sąsiadka patrzyła na mnie wyczekująco.
– Jak najbardziej! Lepiej pani nie mogła tego wymyślić! – zakrzyknęłam.
W tamtej chwili nie pamiętałam już, ile mi krwi napsuła przez te pół roku. Ba, gdyby nie to, że stała na sąsiednim balkonie, chyba bym ją uściskała.
– W takim razie teraz musimy tylko czekać na jego powrót – uśmiechnęła się zadowolona.
Ostrożnie założyłam mu na szyję obrożę, przypięłam smycz
Psiak wrócił dopiero po kilku dniach. Przez ten czas ze zmartwienia i nerwów omal nie oszalałyśmy, bo wyobraźnia podsuwała nam głównie czarne scenariusze. Na szczęście żaden się nie sprawdził. Gdy czwartego dnia wieczorem wyszłam na balkon, już był. Jak zwykle siedział na trawniku i wpatrywał się we mnie błagalnie wielkimi oczami.
– No, wreszcie jesteś. Poczekaj, zaraz ci coś przyniosę – uśmiechnęłam się, a potem złapałam psie przysmaki, obrożę i smycz, które specjalnie kupiłam, i wybiegłam na dwór.
Chwilę później już karmiłam psiaka. W pierwszej chwili był trochę nieufny, bo przecież zawsze rzucałam mu jedzenie przez balkon, ale głód i ciekawość zwyciężyły. Gdy się już nasycił, ostrożnie założyłam mu obrożę i przypięłam smycz. Nie protestował. Ba, z radością dostrzegłam, że smutek w jego oczach zastąpiła nadzieja.
– Tak, tak, idziemy do domku – uśmiechnęłam się.
Psiak zaczekał i zaczął merdać ogonem.
– Pierwszego, bo przypominam, że ma jeszcze drugi – dobiegł mnie z balkonu głos pani Haliny.
Pies wywijał już ogonem jak szalony.
– No właśnie, szczęściarzu, masz teraz dwa domy – potwierdziłam głośno, a potem nachyliłam się nad psiakiem. – Ta pani, przed którą cię przestrzegałam kilka dni temu, wcale nie jest jedzą. To przemiła osoba, i ona się tobą zaopiekuje, gdy mnie nie będzie. Zrozumiałeś? – wyszeptałam.
Możecie mi wierzyć lub nie, ale zrozumiał. Wyczytałam to z jego pełnych już bezgranicznego szczęścia oczu…
Od tamtej pory Aleks – bo tak dałyśmy psiakowi na imię na cześć pewnego dzielnego psa policyjnego – pomieszkuje trochę u mnie, trochę u pani Haliny. I obdziela nas po równo swoją psią miłością.
Jest tak wielka, że często zastanawiamy się, jak w ogóle mogłyśmy bez niego żyć. Często rozmawiamy, bo Aleks bardzo zbliżył nas do siebie. Po dawnej niechęci nie pozostał nawet ślad, zwłaszcza że sąsiadce nic już nie przeszkadza. Nie przychodzi z interwencją nawet wtedy, gdy zapraszam gości i włączam głośno muzykę. Chociaż gdy kilka dni temu urządziłam w domu przyjęcie urodzinowe, zapukała już po kwadransie.
– Pani Halinko, co się dzieje? – zdziwiłam się.
– Przecież są moje urodziny. Uprzedzałam, że będziemy się bawić…
– A bawcie się bawcie, choćby do rana - machnęła ręką. – Mnie to absolutnie nie przeszkadza. Przyszłam tylko po Aleksa.
– Po Aleksa? A dlaczego? Przecież jestem w domu.
– Tak, ale ostatnio przeczytałam, że psy słyszą dziesięć razy lepiej od człowieka. Ta muzyka, której słuchacie, musi być dla niego nie do zniesienia. Niech więc lepiej biedaczek spędzi tę noc u mnie. Po co ma się męczyć – wyjaśniła.
Coś w tym musiało być, bo zanim się zorientowałam, Aleks zerwał się z posłania i po chwili już stał pod drzwiami sąsiadki… No tak, jak ma się dwa domy, to można wybierać.
Czytaj także:
„Sąsiadka jędza i jej wściekły kundel, zamienili moją emeryturę w piekło. Jednak, gdyby nie ten pies, doszłoby do tragedii”
„Sąsiadka doprowadzała mnie do białej gorączki. Pluła jadem dalej niż widziała. Nie sądziłam, że ta jędza uratuje mi życie”
„Moja sąsiadka to wredny babsztyl. Jest wścibska i zaczepna. Nigdy nie wierzyłem w dobre serce pani Geni”