Nie pamiętam, kiedy zobaczyłem ją pierwszy raz. Może tamtego dnia rano, gdy wybiegła z klatki, z telefonem przy uchu. Ona w ogóle nigdy nie poruszała się wolno. Zawsze w biegu, zawsze zaaferowana. Kilka razy zaparkowała swój samochód obok mojego. O podobnych godzinach wyjeżdżaliśmy rano, o podobnych wracaliśmy. A przecież ja mam nienormowany czas pracy!
Kilka razy usłyszałem muzykę w jej samochodzie
Najpierw dopadła mnie nagła kaskada gitarowych dźwięków i perkusja. I potem ten tekst: „Taka miłość jest jedna! Ty! Jesteś jedna! Jesteś podwiniętą rzęsą pod moją powieką!” Słuchała naprawdę dziwnych tekstów. I dziwnej, głośnej muzyki. Agresywnej. Zupełnie nie w moim stylu.
Przypomniałem sobie – pierwszy raz zobaczyłem ją nad jeziorem ubiegłego lata. Obok jeziora jest trakt spacerowy, a ona uprawiała tu jogging. Miała na sobie różową, obcisłą koszulkę bez rękawów i błękitne legginsy, szczupłe nogi, wąskie biodra. Biegła z jakąś koleżanką.
– Odpocznijmy – poprosiła tamta.
– Odpoczywaj – zaśmiała się wtedy i ruszyła sama, a jej spięte w kucyk włosy śmiesznie bujały się na boki.
Osamotniona koleżanka wzięła parę głębszych oddechów i pobiegła jak ostatnia oferma. I potem był ten drugi raz, kiedy zobaczyłem ją z telefonem. Właśnie wtedy miałem dobry dzień. Odniosłem sukces. Podpisałem dobry kontrakt. Zobaczyłem ją tego samego dnia po południu i byłem tak szczęśliwy, że chciałem wykrzyknąć:
– Przyniosła mi pani szczęście!
Ledwo, i na szczęście, się opanowałem. Tak jakoś się zaczęło. Za każdym razem, gdy ją spotykałem na swojej drodze, to zaraz albo coś mi się udało, albo miało udać. Były dni, że sam się łapałem na tym, że przed wyjściem z domu sprawdzałem, czy stoi jeszcze jej samochód. Parę miesięcy później moja obsesja na punkcie tej kobiety przybrała tak na sile, że pojechałem za nią samochodem. Dużo już o niej wiedziałem. Całą wiosnę i latem biegała nad jeziorem. Jej koleżanka wykruszyła się chyba, bo cały sierpień biegała sama. Specjalnie przed zachodem słońca chodziłem nad jezioro, wiedząc, że się na nią natknę, że zobaczę podrygujący kucyk na jej spoconej szyi. W marcu zaczęła wstawać bardzo wcześnie, już dwadzieścia po szóstej rano odpalała samochód i wyjeżdżała. Diabli wiedzą, gdzie. Cały kwiecień jej samochód stał pod blokiem.
Nie widziałem jej od kilku tygodni
Schrzaniłem parę spraw, straciłem kilka dobrych kontraktów. Pierwszego maja zobaczyłem ją w parku. To chyba wtedy zaczęła mi się podobać. Trochę. Na drugi dzień zadzwonił telefon, na który czekałem od miesięcy. Wygrałem przetarg na oprogramowanie rządowych instytucji.
– Jest pani moją dobrą wróżką – chciałem krzyknąć, gdy ją zobaczyłem po południu.
Ale głos uwiązł mi w piersiach. Spostrzegłem, że miała zaczerwienione oczy i ślady łez na policzkach. Wtedy też zdałem sobie sprawę, że na dobrą sprawę nic o niej nie wiem i że bardzo chciałbym wiedzieć. Na długi weekend wyjechałem do rodziny, czas spędziliśmy miło w góralskiej chacie. Myślałem o niej i czułem jakiś dziwny, trudny do określenia ból. Zaraz po powrocie, na drugi dzień, czatowałem na nią na parkingu. I pojechałem za nią swoim samochodem. Dokąd ona poszła? Gdzie nagle zniknęła? Zaparkowała pod starą kamienicą, ja zatrzymałem się trochę dalej. Kiedy wysiadłem, już jej nie było. Przed kamienicą stróż zamiatał chodnik.
– Ta kobieta… Wchodziła tu? – dopadłem stróża.
– Jaka kobieta? Nic nie widziałem – mruknął stróż i splunął na miotłę.
Stanąłem bezradnie. Sprawdziłem nazwiska na domofonie. Nie było żadnych nazwisk, tylko cyferki. Nagle do głowy wpadł mi pewien pomysł. Nacisnąłem pierwszy guzik domofonu.
– Tak, słucham? – zaskrzeczał kwaśny, starczy głos.
– Czy to do pani weszła przed chwilą pewna kobieta? – zapytałem głupio.
– Jaka kobieta?! Idź pan w cholerę! Żartów mu się zachciewa, cholera… – kwaśny głos wyłączył się.
– Panie? Panu chodzi o tę, co tu wchodziła z dziesięć minut temu? – nieoczekiwanie zagadnął mnie stróż.
– Taka z kucykiem, w czarnych szpilkach – powiedziałem pełen nadziei.
– Ja tam nie widziałem, czy w szpilkach, czy bez, ale wiem, że to dama lekkich obyczajów, panie!
Spłoszyłem się.
– One wszystkie takie – mamrotał tymczasem stróż.
Musiałem do niej podejść. Po prostu musiałem... Już otwierałem drzwi do samochodu, kiedy usłyszałem za sobą sygnał karetki pogotowia. Podniosłem głowę, odwróciłem się. Karetka stanęła tuż przy drzwiach do kamienicy, obok pozostawionego przez kobietę samochodu.
„Po kogo tym razem? Co się zdarzyło? Zatrucie, omdlenie?” – zastanawiłem się.
Żwawi sanitariusze wyskoczyli z samochodu. Wyciągnęli nosze. Nacisnęli na domofon. Zniknęli za drzwiami. Stróż też się zatrzymał ze swoją szuflą i wiadrem piachu. I jeszcze paru przechodniów. Stali i patrzyli na migającą światłami karetkę. Niedługo później drzwi kamienicy otwarły się. Sanitariusze nieśli kogoś na noszach. Ktoś przykryty kocem.
Obok noszy szła… ONA!
Wskoczyłem szybko do samochodu, przekręciłem kluczyk, wjechałem w podwórko, chcąc wykręcić. Pognałem za karetką. Wyszła ze szpitala po dwóch godzinach. Widziałem, jak bezradnie rozejrzała się na boki, a potem sięgnęła po telefon. Wyskoczyłem z samochodu.
– O! Dzień dobry! – zawołałem z udawanym zdziwieniem. – Może mógłbym w czymś pomóc?
Spojrzała na mnie, jakby zobaczyła mnie po raz pierwszy. Nie, nawet nie na mnie. Spojrzała przeze mnie, potrząsnęła głową i przez telefon zamówiła taksówkę.
– Pani mnie nie poznaje, prawda? – nie dawałem za wygraną. – Mieszkamy po sąsiedzku, parkujemy samochody obok siebie.
Nic. Żadnego błysku przypomnienia w jej oczach, żadnego ożywienia na twarzy. Czy to możliwe, żeby mnie nigdy nie zobaczyła?
– Co pan tu robi? – zapytała w końcu.
– Czekam na panią – rzuciłem jednym tchem.
I naraz się przestraszyłem, że powiedziałem prawdę. „Jeszcze mnie weźmie za jakiegoś świra!”. Wbiła we mnie zdumione spojrzenie. Podjechała taksówka. Kobieta z oczami jak dwa wielkie znaki pytające odwróciła się, ruszyła w kierunku taksówki, wsiadła i odjechała.
„Schrzaniłem koncertowo – przeleciało mi przez głowę. – Ale dlaczego nie wzięła swojego samochodu?”.
Tamten dzień, kiedy to zamieniłem z nią owe nieszczęsne parę słów przy szpitalu, okazał się dniem mojej zawodowej chwały. Tego bowiem dnia oficjalnie ogłoszono, że to ja kierować będę jednym z największych projektów informatycznych i to za rządowe, ogromne pieniądze.
„To dzięki niej. To ona. Ta kobieta nie wie, jak ogromny wpływ ma na moje życie! – rozmyślalem. – A gdybym tak… A gdybym się jej oświadczył? Zostałaby moją żoną, miałbym ją na co dzień!” – zapędzałem się coraz dalej.
Rozpierany energią, która nie mogła sobie znaleźć ujścia w mojej głowie i czterech ścianach mieszkania, włożyłem kurtkę i wyszedłem do sklepu. Nie piję alkoholu, ale tego dnia kupiłem butelkę czerwonego wina. Wracając rzuciłem okiem na parking, szukając jej samochodu. Nie było go. Rano też go nie było. Przypomniałem sobie, że muszę zrobić przegląd własnego wozu, więc wybrałem się do serwisu. Na dziedzińcu warsztatu, wśród kilku rozbitych aut, dostrzegłem coś znajomego. Aż się zachłysnąłem.
Jezu! Jej samochód
Cały przód zgnieciony niczym harmonijka, brak przedniej szyby, brak drzwi od strony kierowcy.
– Nieźle co? – zagadnął mnie mechanik, młody umorusany chłopak w granatowym kombinezonie, wskazując na zniszczenia. – To wózek jednej malarki. Pocałunek z TIR-em nie wyszedł mu na dobre. Prawdopodobnie do kasacji.
– A co z nią? – zapytałem szybko, odrobinę za szybko, zdradzając niesłychane napięcie w głosie.
Mechanik obciął mnie krótkim spojrzeniem.
– Nie wiem, panie. Ja nie lekarz. Cało z tego nie wyszła, to chyba widać.
Poszedłem do biura serwisu, oddałem kluczyki, dowód rejestracyjny.
– Aaaa… Ten wózek z wypadku, co na dziedzińcu stoi. No, tej malarki… Znam kogoś, kto by chciał kupić parę części z niego. Macie jakiś kontakt do właścicielki? – zagadnąłem kierownika.
– Miała pecha, co? Jej życie to jedno pasmo nieszczęść. No, ale to musiało się tak skończyć – podsumował szef serwisu.
– Zna ją pan? – zapytałem.
– Czy ją znam? Na jednym podwórku żeśmy się wychowali. Jej ojciec też zostawiał u mnie swojego grata. Był pisarzem. Nawet znanym, nie słyszał pan? Zmarł wczoraj. Ona sama kilka miesięcy temu zaczęła mieć problemy z oczami. Wzrok jej się pogarszał, a jeździła samochodem. To się musiało tak skończyć – powtórzył.
– W którym szpitalu leży? Nie wie pan?
– Nie u nas. Wywieźli ją helikopterem do Katowic czy gdzieś. O, powiem coś panu jeszcze – dodał, tajemniczo mrużąc oczy. – Raz, a była wtedy na studiach spotkaliśmy się na dworcu w dużym mieście. Wracaliśmy do domów na niedzielę. Ze trzy godziny do pociągu było. „Chodź wpadniemy do kasyna!” – pociągnęła mnie. „Może coś wygrasz! W każdym razie przy mnie nie stracisz” – powiedziała.
Nie tylko mnie przynosiła szczęście
– Pierwszy raz byłem w kasynie – szef serwisu kontunuował opowieść. – Wygrałem kilkanaście tysięcy. A ona wysiadając z pociągu, złamała nogę. Pech, co? Śmiała się, że musi być równowaga w świecie. Jak jest czyjeś szczęście, to musi też być czyjeś nieszczęście. I potem za każdym razem, kiedy przyjeżdżała tu na wymianę oleju albo przegląd, to zawsze coś dobrego mnie spotkało. Mam tu gdzieś telefon do niej. Jak ten znajomy chce coś wybrać z jej wraka, to niech się kontaktuje. O, mechanik daje znać, że pański samochód już gotowy.
Wyszedłem z biura na miękkich nogach, całkiem oszołomiony.
„Musi być równowaga w świecie” – huczał mi w głowie jowialny głos kierownika serwisu. „Musi…”.
Wsiadłem do samochodu i zanim przekręciłem kluczyk, dokładnie podarłem karteczkę z jej telefonem. Bardzo chciałem przynieść jej szczęście. I choć nigdy później jej nie spotkałem, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że żyje i jest szczęśliwa.
Czytaj także:
„Mój sąsiad to burak. Zachowuje się, jakby cała ulica należała do niego. Człowiek ze wsi wyjdzie, ale wieś z człowieka nigdy”
„Złośliwy sąsiad uprzykrzał mi życie, lecz byłem sprytniejszy. Wredna menda uciekała w popłochu, a ja mam wreszcie święty spokój”
„Sąsiad to niezłe ciacho, ale nie ma podejścia do kobiet. Zamiast zaprosić mnie na randkę, robi podchody jak przedszkolak”