„Moja rodzina była bardzo bogata. Wszystko przez to, że mój przodek sprzedał swoją duszę diabłu”

mężczyzna, którego rodzina straciła ogromny majątek fot. Adobe Stock, Antonioguillem
„Henryk był zły, jego ojciec i matka zmarli, został sam i nie miał nic do stracenia. Postanowił więc sprzedać duszę diabłu. Pewnej nocy napił się dla dodania odwagi i wyszedł na rozstaje dróg. Przeklinał Boga, który uczynił go biedakiem, wyrzekł się wiary i wezwał na pomoc diabły z piekła”.
/ 08.09.2021 10:24
mężczyzna, którego rodzina straciła ogromny majątek fot. Adobe Stock, Antonioguillem

Gdy ja i moja dziewczyna, Adela, znaleźliśmy się na tym etapie związku, w którym rozważa się wspólne zamieszkanie, uznałem, że to idealny moment, by zdradzić jej pewną tajemnicę.

– Wiesz, ja już mam dom. Wspaniałą posiadłość, która należy do rodziny od pokoleń, a wkrótce będzie moja.
– Nabierasz mnie! – Adela wybuchła śmiechem, bo nie wyglądam na bogacza.
– Mówię poważnie – zapewniłem. – Mogę cię tam zabrać choćby zaraz.

Zgodziła się, więc wyszliśmy z kawiarni, w której siedzieliśmy, i ruszyliśmy na spacer alejkami miasta. W końcu dotarliśmy do jego najstarszej części i zatrzymaliśmy się przed żelazną bramą prowadzącą do parku.

To tylko park! – zawołała Adela. – Jak ty to robisz, że potrafisz opowiadać takie dyrdymały z poważną miną? Prawie ci uwierzyłam!
– Nie kłamałem – upierałem się. – Widzisz, nie wiesz wszystkiego. Otóż kiedy byłem małym chłopcem…

I tak wróciłem wspomnieniami do czasów dzieciństwa

Gdy byłem małym chłopcem, po szkole chodziłem do prababki Eulalii. Moi rodzice pracowali do późna, jedna babcia mieszkała daleko, a druga niestety nie żyła. Dlatego to najstarsza krewna została moją niańką. Cieszyłem się, bo nikt w rodzinie tak dobrze nie gotował i nie snuł takich ciekawych opowieści. A gdy prababka Eulalia nakarmiła mnie i zmusiła do odrobienia części lekcji, wybieraliśmy się na obowiązkowy spacer dla zdrowia – najczęściej do starego parku.

– Mojego parku – mawiała.

Rzeczywiście czuła się tam jak u siebie: znała każde drzewo, krzew i kamyk. Jednak myślałem, że tylko tak gada… Aż do momentu, gdy skończyłem dziesięć lat i prababcia Eulalia stwierdziła, że jestem dość duży, by poznać całą prawdę. Zaprowadziła mnie do porośniętej bluszczem i dziką różą altany w parku i wskazała na nią lekko trzęsącą się ręką.

– Tutaj najbardziej lubiłam się bawić. To była moja altanka.
– Mieszkała babcia w parku? – zdziwiłem się, jak to dzieciak. – Nie miała babcia domu?
– To był mój dom – powiedziała z naciskiem. – Tam stał wspaniały pałacyk, tam był ogród kwiatowy mojej mamy, a tam zaczynały się nasze stajnie.

Patrzyłem na nią oczami wielkimi ze zdumienia, więc prababka Eulalia roześmiała się i pogłaskała mnie po głowie.

– Nie rozumiesz mnie, dziubasku? To opowiem ci wszystko po kolei.

Henryk zawarł umowę z pewnym „ekonomem”

Wzięła mnie za rękę i usadziła na ławeczce. Siedzieliśmy obok siebie naprzeciwko altanki, którą właśnie oświetlały promienie popołudniowego słońca.

– Mój daleki przodek, Henryk, żył w XVIII wieku i był chłopem pańszczyźnianym – podjęła opowieść. – Nienawidził swojego dziedzica, który gonił ludzi do pracy niby niewolników, a oni przymierali głodem w chałupach. Ale Henryk nie mógł uciec, o nie. Dziedzic miał zbirów, którzy pilnowali majątku i gdyby ktoś próbował… Mogli nawet zabić!
– O nie! – przeraziłem się.
– Henryk był zły, jego ojciec i matka pomarli chorzy, został sam i nie miał nic do stracenia. Postanowił więc sprzedać duszę diabłu. Pewnej nocy napił się samogonu dla dodania odwagi i wyszedł na rozstaje dróg. Przeklinał Boga, który uczynił go biedakiem, wyrzekł się wiary i wezwał na pomoc diabły z piekła. „Wszystko oddam – wołał. – Za pieniądze duszę oddam. I jeszcze bym chciał, żeby w tego skąpego dziedzica piorun trafił”.
– I trafił? – dopytywałem.
– Ano trafił – odpowiedziała babcia Eulalia. – Następnej niedzieli, gdy dziedzic z rodziną jechał do kościoła, rozpętała się burza. Piorun trafił w powóz… Nikt nie przeżył. A jak tylko wieść o tym się rozeszła, chłopi napadli na dwór i zabrali, co się dało. Ale to nadal było za mało, no i krewni dziedzica mogli się zemścić, więc Henryk ponownie poszedł na rozstaje. „Teraz ja chcę być bogatym dziedzicem” – zażyczył sobie. I w tym samym momencie pojawił się przed nim znikąd elegancki facecik w modnym fraczku i z zakręconym wąsem. „Jestem ekonomem – przedstawił się. – Piekielnie dobrym. Jeżeli ci pomogę, pieniądze zaczną się sypać jak manna z nieba. Jednak najpierw musimy spisać umowę…”.
– To był diabeł, prawda? – zgadywałem.
– Tak. Henryk podpisał z nim umowę i wkrótce nie był już chłopem. Przeniósł się w te okolice, zmienił imię i przedstawiał się jako szlachcic. Z pomocą swojego „ekonoma” rozkręcił interes, postawił dworek, ożenił się i założył rodzinę. Wcześniej bez wahania sprzedał duszę, ale teraz było żal. Miał dla kogo żyć. Dlatego postanowił się wykręcić. Poszedł z bogatymi darami do kościoła, wyspowiadał się, zamówił kilka mszy i poświęcił swój nowy dom od piwnicy aż po dach. Gdy kilka dni później „ekonom” zjawił się z wizytą kontrolną (jak to miał w zwyczaju pod koniec miesiąca), nie mógł przekroczyć pokropionej wodą święconą bramy. „Ty zdrajco z chłopskiej krwi! – wrzeszczał wściekły diabeł. – Mnie chcesz oszukać? MNIE?! Wszystko, co masz, zawdzięczasz mnie, kmiocie! Ocaliłeś duszę, ale przyjdzie czas zapłaty. Nie miną dwa wieki, gdy oddasz mi wszystko, co dostałeś”. Babcia przerwała na moment, żeby złapać oddech.

Chociaż byłem mały, czułem, że właśnie dochodzi do najważniejszej części swojej historii

– Czy diabeł… – zawahałem się – rzucił klątwę?
– O tak, potężną! – pokiwała głową babcia. – Mojej rodzinie przez kolejne dwa wieki wprawdzie dobrze się powodziło, ale wielu krewnych umarło młodo. A diabelskie pieniądze kumulowały się i przechodziły na kolejne pokolenia. W końcu głową rodziny został dziadek Jerzy, który miał dwóch synów: mojego tatę Antoniego i wujka Waldemara. Młody Waldi był czarną owcą. Służba za plecami wołała na niego „bezbożnik”, bo mówił wprost, że Bóg nie istnieje. Przez niego ksiądz przestał przychodzić do naszego domu, bo Waldi kiedyś strasznie go obraził. Przesądna niania mówiła, że po takim Waldemarze dom trzeba będzie na nowo wyświęcić, bo to grzesznik i zakała. Ale mnie to nie obchodziło. Miałam sześć lat i kochałam wujka całym sercem. Rozpieszczał mnie, był śmieszny… Och, ja w ogóle miałam cudowne dzieciństwo – rozmarzyła się babcia. 
Mieszkałam w wielkim domu z ogrodem, miałam nianię, francuską guwernantkę i mnóstwo służby na każde skinienie!

– Super! – wykrzyknąłem.

My mieszkaliśmy w dwupokojowym mieszkanku, nie miałem pojęcia, jak to jest żyć w luksusie.

– I to wszystko znajdowało się właśnie tutaj – babcia zatoczyła krąg rękami, wskazując na park. – Aż do czasu, gdy wujek Waldi przyprowadził nowego znajomego. Eleganckiego pana w modnym surducie, z zawadiacko zakręconym wąsikiem i błyskiem w oku. Wszyscy go uwielbiali! Przez kolejne tygodnie bywał u nas niemal codziennie. Ojciec i dziadek robili z nim interesy… I dużo grali w karty. Nie wiem, co dokładnie stało się później. Pewnego ranka moja mama bardzo płakała.

Służba szeptała: „Starszy pan powiesił się na strychu, co za tragedia!”. Starszy pan, czyli mój dziadek! Potem, o zachodzie słońca, przyszedł do nas ten przyjaciel wujka Waldiego w towarzystwie kilku innych mężczyzn. Twierdził, że dom należy do niego, że ma akt własności. Moja mama krzyczała: „Interes zadłużyli, dworek przegrali w karty… Wszystko stracone!”. Przyjaciel Waldiego dał nam godzinę na spakowanie kilku rzeczy. Odprowadzał nas do bramy przez całą parkową alejkę i cały czas się śmiał. A gdy dotarliśmy do altanki, kopnął z całej siły w jeden z głazów u jej podstawy i krzyknął za nami: „Nigdy więcej tu nie wrócicie! Nigdy!”.

– I co było potem? – zapytałem po długiej chwili ciszy.

Babcia westchnęła.

– Wujek Waldi zniknął i już nigdy więcej go nie widziałam. Niedługo później wybuchła wojna, na której zginął mój ojciec. My z mamą cudem przeżyłyśmy, a potem… Trzeba było nauczyć się jakoś żyć w nowym świecie. I tylko tego parku zawsze mi było żal, więc gdy wyszłam za mąż, namówiłam męża, żebyśmy przeprowadzili się do tego miasteczka. Chciałam być blisko. Na zawsze.
– I co? Myślisz, że to prawda? – zapytała Adela, gdy skończyłem powtarzać jej opowieść prababci Eulalii.

Przeszliśmy już cały park i znaleźliśmy się w jego północnym krańcu, gdzie kiedyś stała posiadłość mojej rodziny. Oczywiście po budynku nie było ani śladu, nie przetrwał wojny i późniejszego „wyzwalania”. W trawie można było dostrzec jeszcze zarysy murów, a kiedyś dało się zejść do obszernych piwnic przez ukrytą w krzakach wyrwę. Jednak wejście zamurowano, bo gromadziła się tam lokalna żuleria. Z całej posiadłości przetrwał tylko jeden element – ulubiona ogrodowa altana mojej prababci.

– Kto wie… Może i prawda? – szepnąłem i pochyliłem się, by obejrzeć z bliska podstawę altanki wzniesioną na kilku olbrzymich, dopasowanych z wielką precyzją głazach.

Jeden z nich nosił wyraźny czarny ślad. Wgniecenie, które mogło (choć przecież wcale nie musiało) być odciskiem diablego kopyta. 

Czytaj także:
Mój ojciec był katem. To dlatego wmówiłem sobie, że mój biologiczny tata to Stefan
Zostawiłam męża, który ciągnął mnie w dół. Wysłałam do niego tylko kartkę
Wera zniszczyła mi reputację plotkami o romansie. Z zemsty rozpowiedziałam, że jest prostytutką

Redakcja poleca

REKLAMA