„Moją przyjaciółkę dopadła choroba. Próbowałam walczyć, ale odmawiała leczenia. Chciała odejść na własnych warunkach”

przyjaciółki kawiarnia fot. Adobe Stock, AntonioDiaz
„Dzięki niej zrozumiałam, że moją bezsilność mogę zamienić w szacunek, prawdziwy, głęboki szacunek do drugiego człowieka i jego wyborów. Że moje oczekiwania względem tego, co powinna zrobić Ania, są tylko moim oczekiwaniami, a przyjaciółka nie jest od tego, żeby te oczekiwania spełniać”.
/ 31.07.2023 19:45
przyjaciółki kawiarnia fot. Adobe Stock, AntonioDiaz

Jechałam na to spotkanie nieco zaniepokojona. Ania wspominała ostatnio, że ma dla nas jakąś ważną wiadomość. Nie brzmiała przy tym radośnie… Kiedy poznałam powód, totalnie się załamałam. Nie wiedziałam jak się pozbierać, a przecież musiałam być teraz silna.

Przyjaźniłyśmy się od zawsze

Dziś rano Facebook pokazał mi wspomnienie sprzed roku – na zdjęciu widać trzy roześmiane kobiety stukające się kieliszkami wypełnionymi prosecco. W centralnym punkcie siedzę ja, po mojej prawej stronie Kasia, po drugiej Ania.

Moment uwieczniony na zdjęciu to toast za naszą trójkę i nasze tradycyjne, coroczne spotkanie. Był środek sierpnia, upał, a my siedziałyśmy w kawiarnianym ogródku i nie mogłyśmy się nagadać i nacieszyć swoją obecnością. Zdjęcie zrobiła nam miła pani kelnerka.

Patrzę teraz na nie i oczy zasnuwają mi się łzami. To ostatnie zdjęcie naszej trójki, więcej już nie powstanie. Minął zalewie rok, jak to możliwe, żeby wszystko się w rok zmieniło?

Z Anią i Kasią znałyśmy się od zawsze – wychowane na jednym podwórku i w jednej szkole, praktycznie każdą wolną chwilę spędzałyśmy razem. Potem nasze drogi trochę się rozeszły. Ja poszłam na studia w Warszawie, one zostały w Szczecinie.

Chociaż cieszyłam się na nowe, studenckie życie, początkowo tęskniłam bardzo mocno i większość chwil wolnych od nauki przeznaczałam na pisanie sążnistych listów do obu przyjaciółek. Tak, listów, bo nasze lata studenckie przypadły na czasy przedinternetowe i przedkomórkowe. Ech, piękne czasy, prawdziwsze.

Ale wracając do dziewczyn – chociaż nasze życiowe ścieżki w sposób naturalny rozchodziły się coraz bardziej, nigdy nie straciłyśmy ze sobą kontaktu, a potem stworzyłyśmy jedną, złotą zasadę – choćby nie wiem co, musimy się spotkać przynajmniej raz w roku. I wtedy, choćby się waliło i paliło, obecność była obowiązkowa.

Czasem ja jeździłam do Szczecina, innym razem dziewczyny przyjeżdżały do mnie, najczęściej jednak spotykałyśmy się mniej więcej w połowie drogi, w Poznaniu.

Ania chciała nam coś powiedzieć

Rok temu spotkanie wyznaczyłyśmy na sobotę 15 sierpnia. Pamiętam, że to był gorący okres w mojej firmie, zlecenie goniło zlecenie, a ja goniłam resztkami sił. Nie miałam jednak wątpliwości – coroczne spotkanie to rzecz święta i chociaż w tę sobotę chętnie pospałabym dłużej, to jednak zerwałam się wcześnie i ruszyłam w drogę. Kierunek – Poznań.

Jechało się gładko, jak to w sobotni poranek, radio cicho grało, a ja popijałam mocną kawę z termosu i zastanawiałam się, jaką to nowinę ma dla nas Ania. Wspominała ostatnio o jakiejś ważnej wiadomości, a jej głos brzmiał poważnie. Czyżby miała jakieś kłopoty? Kasia, choć na miejscu, nie wiedziała więcej niż ja.

Bo Ania była skryta, bardzo skryta. Choć przyjaźniłam się z nią równie długo i serdecznie jak z Kasią, to jednak był to inny kontakt. Ania wolała słuchać, niż opowiadać, wiele rzeczy wolała zachować dla siebie. Zwłaszcza tych złych.

O tym, że jej brat wylądował w areszcie, dowiedziałyśmy się obie po dwóch miesiącach, i to w zasadzie przez przypadek. O kłopotach w związku z Markiem też nie chciała opowiadać, choć wiedziała, że my wiemy, że je ma.

Powtarzała: „I co mi z tego przyjdzie, że wam opowiem, co on okropnego ostatnio powiedział czy zrobił? Nic mi w tym pomóc nie możecie, ja sama muszę znaleźć rozwiązanie. Sama, okej?”.

„Sama, ja sama”– słuchałyśmy tego z Kasią od wielu lat.

Tym bardziej byłam teraz zaciekawiona. Zaciekawiona i…zaniepokojona. Co to za wiadomość? Mój niepokój miał też źródło metafizyczne – parę dni temu na uliczce obok mojej furtki leżał martwy ptak, sroka, a ja doskonale pamiętałam słowa mojej babci, która była znana w rodzinie ze zdolności parapsychologicznych, że martwy ptak to bardzo zły znak. Zwiastuje nieszczęście w rodzinie lub w gronie bliskich osób, nieszczęście, którego nie można uniknąć.

W zasadzie nie wierzyłam w takie rzeczy. Nie chodziłam do wróżek, nie zaglądałam do sennika. Ale dobrze pamiętam, że kiedy miałam siedem lat i na podwórku u babci zobaczyłam zdechłego wróbelka, którego jej pokazałam, babcia zacisnęła usta i przeżegnała się, a dwa dni później mój kuzyn utopił się w pobliskim jeziorze.

Przypadek? Z pewnością, jednak mój dziecięcy umysł natychmiast powiązał te dwa wydarzenia i tak powiązane wrył je w pamięć. Potrząsnęłam głową, żeby się pozbyć tych natrętnych, niepokojących myśli.

Odebrało nam mowę

Po ponad trzech godzinach drogi zaparkowałam pod „naszą” knajpką i z uśmiechem weszłam do środka. Dziewczyny już były. Uściski, buziaki, wielka radość. Na początek zamówiłyśmy po kieliszku prosecco i poprosiłyśmy panią kelnerkę o zrobienie nam pamiątkowego zdjęcia.

Po chwili każda z nas wybrała z menu coś dla siebie i pogrążyłyśmy się w rozmowie, a w zasadzie gadałyśmy jedna przez drugą. Kiedy już wszystko było zjedzone, a wszystkie najnowsze tematy obgadane, Kasia spojrzała na mnie szybko i zwróciła się do Ani.

– No dobra. Wytrzymałam już ponad godzinę i więcej nie mogę. Co to za news?

Ania wytarła usta, odłożyła serwetkę na stół, popatrzyła na nas poważnie i powiedziała:

– Chodźmy na spacer, na spacerze pogadamy.

Przyznam, że drgnęło mi serce, a w głowie odezwał się dzwonek alarmowy
Poszłyśmy do pobliskiego parku i kiedy wchodziłyśmy w piękną lipową aleję, Ania wzięła głęboki oddech i powiedziała:

– Cholera, to niełatwe jednak, chociaż przecież przygotowywałam się do tej rozmowy. Dobra, prosto z mostu powiem – mam nowotwór jelita grubego trzeciego stopnia. Na operację jest już za późno, lekarze proponują intensywną chemioterapię i radioterapię, nie ukrywając przy tym, że szanse na powodzenie nie są najlepsze, jako że choroba jest mocno zaawansowana i musiała się rozwijać od dawna. – powiedziała praktycznie jednym tchem.

– Pewnie tak było. Chodźcie tu, na ławkę, i przestańcie się mazać! – ofuknęła nas.

„Mazać” to niedobre słowo. Spojrzałam na Kasię i przez łzy zobaczyłam, jak ręce i broda jej się trzęsą, a potem po policzku zaczynają spływać łzy, jedna za drugą.

Nie chciała podjąć leczenia

Usiadłyśmy blisko siebie i obie złapałyśmy Anię za ręce. Z całej siły próbowałam powstrzymać płacz. „Nie mogę teraz płakać, nie będę płakać”, myślałam, a Ania uśmiechnęła się smutno, ścisnęła nasze ręce i powiedziała:

– Długo się zastanawiałam, wierzcie mi. Zgłębiłam temat ze znaną wam drobiazgowością i podjęłam decyzję. Żadnego leczenia. Nie chcę.– powiedziała stanowczo. 

I powiedziała to „nie chcę” takim tonem, że – przynajmniej na chwilę – zatkała nam buzie. Przez dłuższy moment siedziałyśmy w milczeniu, przerywanym jedynie coraz bardziej skąpym siąkaniem a to moim, a to Kasi.

I to Kasia otrząsnęła się pierwsza. Zaczęła zadawać pytania – kiedy padła diagnoza? Czy Ania sięgnęła po drugą albo i trzecią opinię? Czy którykolwiek z lekarzy wspomniał o innych, alternatywnych metodach leczenia? Przede wszystkim zaś – dlaczego Ania, do cholery ciężkiej, nie chce się leczyć?! Czy nie słyszała o niespodziewanych wyzdrowieniach? Przecież są na tej ziemi rzeczy, o których nie tylko filozofom, ale też lekarzom się nie śniło!

Ale Ania faktycznie była przygotowana do tej rozmowy. Na wszystkie pytania odpowiadała bez wahania – tak, była u innego lekarza, robiła powtórne badania, które pokazały taki sam wynik. Alternatywnych metod leczenia nie bierze pod uwagę, bo w bajki nie wierzy. Chemii i radioterapii nie chce, bo szanse na powodzenie są naprawdę marne, za to bardzo dużo do wycierpienia.

– To jest droga przez mękę i ja nie mam siły jej przechodzić – powiedziała.

Niestety, lepiej niż my wiedziała, o czym mówi – jej ciotka zmarła na nowotwór, przechodząc wcześniej przez całą „ścieżkę onkologiczną”, jaką system przygotował dla chorych.

Ania mówiła dość spokojnie i bardzo rzeczowo, na każde nasze pytanie miała jasną i zdecydowaną odpowiedź. Im więcej było takich odpowiedzi, tym bardziej zdawałam sobie sprawę, że nic nie wskóramy. Ania już podjęła decyzję, a nas tylko informuje.

Nie wiedziałam, co mogę dla niej zrobić

Bardzo smutne było to popołudnie. Nawet nie udawałyśmy, że jesteśmy w stanie zapomnieć o rozmowie i zacząć gadać o byle czym. Nie było opcji.
Kiedy nadszedł czas pożegnania, zapytałam cicho:

– Aniu, kochanie, powiedz chociaż – co ja mogę dla ciebie zrobić? Czuję się tak strasznie bezradna.

– Wiem, wiem. Ale zrobić możesz dużo, nie robiąc w zasadzie nic specjalnego. Po prostu bądź, obie bądźcie, tak jak do tej pory. Nie chcę, żeby mój rak był od teraz jedynym i najważniejszym tematem w naszych rozmowach.

Po chwili dodała:

– Rozumiem, że zrzuciłam wam bombę na głowę, ale te emocje trochę miną i wtedy proszę was o jedno – niech będzie tak, jak było. Tylko tyle i aż tyle.

Łatwo powiedzieć! Drogi do Warszawy prawie nie pamiętam, większość jej chyba przepłakałam. W głowie miałam tylko jedną myśl – to niemożliwe, to nie jest prawda, to się nie dzieje.

W ciągu następnych paru tygodni wisiałam na gorącej linii z Kaśką, a zamiast pracować, przeczesywałam net w nadziei na znalezienie jakiegoś rozwiązania. Kaśka robiła to samo. Setki, tysiące stron, forów, historii pacjentów, którzy wyzdrowieli, namiary na lekarzy i kliniki, które oferują coś więcej niż to, co ma do zaoferowania system.

Niestety, szybko się okazało, że tylko my dwie jesteśmy zainteresowane poszukiwaniami i ich ewentualnymi rezultatami. Pierwszych parę maili Ania zignorowała, aż w końcu, w trakcie potrójnego wideoczatu, powiedziała nam jasno i dobitnie, że zabrania nam dalszych poszukiwań. Próbowałyśmy jeszcze tłumaczyć, wyjaśniać, bronić swojego punktu widzenia, ale Ania była nieugięta.

– To w końcu moje życie, moja choroba, moja śmierć i moja sprawa, do cholery! Dajcie mi żyć i umrzeć po swojemu! – wykrzyczała na koniec, a do nas chyba w końcu dotarło. 

Dotarło, ale była to jedna z najtrudniejszych sytuacji, z jakimi skonfrontowało mnie życie. Z własną bezsilnością, ze świadomością, że moja przyjaciółka się poddała i nie ma zamiaru nawet próbować wyzdrowieć. Że nic nie mogę z tym zrobić.

To była totalna bezsilność, która nieraz jeszcze wyciskała mi łzy z oczu. Zwłaszcza wtedy, kiedy widziałam, jak Ani zdrowie się pogarsza w zastraszającym tempie, jak przyjaciółka słabnie, a potem gaśnie w oczach.

To była lekcja życia

Pomogła mi znajoma terapeutka, do której umówiłam się na parę wizyt. Dzięki niej zrozumiałam, że moją bezsilność mogę zamienić w szacunek, prawdziwy, głęboki szacunek do drugiego człowieka i jego wyborów. Że moje oczekiwania względem tego, co powinna zrobić Ania, są tylko moim oczekiwaniami, a przyjaciółka nie jest od tego, żeby te oczekiwania spełniać.  Zapamiętałam tę lekcję i uważam ją za jedną z najważniejszych w moim życiu.

– W końcu zaakceptowałaś mój wybór, chociaż go nie rozumiesz. Dziękuję ci – powiedziała mi Ania dwa miesiące przed śmiercią.

Słysząc te słowa, uśmiechnęłam się do niej szczerze i uścisnęłam jej dłoń, nagle wzruszona tak, że zabrakło mi tchu. 

– To ja dziękuję, że mnie tego nauczyłaś – szepnęłam po chwili.

I teraz też, patrząc na zdjęcie sprzed roku, mówię cicho „Dziękuję, Aniu”.

Czytaj także:
„Mieliśmy wszystko: miłość, dom, pieniądze, lecz zabrakło nam szczęścia. Gdy mieliśmy powiększać rodzinę, żona zachorowała”
„Gdy mama zachorowała, w jednej chwili wydoroślałam. Przed operacją, dała mi grubą teczkę i poprosiła >>bym nie panikowała<<"
„Nawet nie zauważyłam, jak mój mąż poważnie zachorował. Żyliśmy jak obcy ludzie, nie rozmawialiśmy, latami mijaliśmy się w domu”
 

Redakcja poleca

REKLAMA