„Nawet nie zauważyłam, jak mój mąż poważnie zachorował. Żyliśmy jak obcy ludzie, nie rozmawialiśmy, latami mijaliśmy się w domu”

Żyliśmy z mężem jak obcy fot. Adobe Stock, Andrii Zastrozhnov
„Nic mnie nie obchodził, nie zwracałam uwagi na to, co się z nim dzieje. Był, snuł się po domu, nie zawadzał, niczego nie oczekiwał, nie wtrącał się… bardzo mi to odpowiadało. Od lat mieliśmy osobne sypialnie, nie zastanawiałam się, jak on sobie radzi ze swoją fizycznością. Uznałam, że widocznie nie potrzebuje kobiety, nie ma takich potrzeb”.
/ 14.08.2022 12:30
Żyliśmy z mężem jak obcy fot. Adobe Stock, Andrii Zastrozhnov

To córka przekonała mnie, żebym wreszcie zdecydowała, czego tak naprawdę pragnę. Abym przemyślała, czy chcę tkwić w swoim smutnym małżeństwie. No więc myślałam, ale rozmowy z mężem nie miałam odwagi zacząć. Pamiętam, że w moim domu rodzinnym obowiązywała zasada: Jak cię widzą, tak cię piszą. Zarówno babcia, jak i mama bardzo pilnowały, żeby wszystko, co nas dotyczyło, na zewnątrz wyglądało nieskazitelnie.

Brudy chowałyśmy w domu

Żeby się waliło i paliło, nie wolno było żadnych problemów czy fochów wynosić na zewnątrz. Nawet kiedy tata znalazł sobie inną babę, babcia i mama zmusiły go, żeby słowem nie pisnął o prawdziwej przyczynie rozwodu. Miało być tak, że tata wyjechał niby za pracą, a potem się jakoś zapodział i przestało się wspominać, że w ogóle był. Oczywiście nie dało się uniknąć plotek, jednak oficjalnie mama zawsze mówiła „mój mąż”, i to nawet wtedy, gdy tata miał już drugą rodzinę i urodziły mu się nowe dzieci. Tak więc u nas były dwa życia: jedno normalne dla domu i drugie odświętne – dla ludzi.

Na przykład bombonierka widoczna zza szybki kredensu chowała czekoladki „do częstowania”. Pamiętam, że kiedyś tak długo tam leżały, aż się pokryły szarym nalotem. To był jedyny raz, kiedy bezkarnie zjadłam tyle czekoladek, ile chciałam. Niestety, skończyło się to rozstrojem żołądka i pouczeniami babci, że „widzisz, jak to nie można być łakomym”… Od tamtej pory nie lubię słodyczy.

Wszystkie trzy miałyśmy sukienki „na wyjście” i „po domu”. Ubranie, bielizna, talerze, garnki, szklanki były w dwóch gatunkach: lichym i bardziej eleganckim. Oczywiście ten drugi pokazywało się wyłącznie wtedy, gdy nas ktoś odwiedzał, albo gdy same gdzieś szłyśmy. Wtedy wyglądałyśmy naprawdę fajnie. Z dala od obcych oczu było zwyczajnie i nudno. Dorastałam pod koniec lat siedemdziesiątych. Wtedy nie było łatwo o cokolwiek, więc niczego się praktycznie nie wyrzucało. Jeśli się podarły ubrania, robiło się z nich szmaty do podłogi, swetry się pruło i dziergało nowe, buty nosiło do szewca, a palta nicowało, czyli przeszywało na drugą stronę materiały, żeby wyglądały jak nowe.

Nie wyglądały, ale udawałyśmy, że tak właśnie jest. Babcia nigdy nie pracowała zawodowo, więc nie miała emerytury. Mama była skromną urzędniczką, ja do domowego budżetu wnosiłam marne alimenty od ojca. O ich podwyższenie mama nigdy nie wystąpiła głównie z obawy o to, że ostatecznie wyda się tajemnica jej rozwodu.

Klepałyśmy biedę, ale udawałyśmy wielkie panie

Wszystko po to, aby ludzie nie gadali. Pamiętam, że mama i babcia nie pozwoliły mi złożyć podania o stypendium, chociaż dostawały je dzieci znacznie ode mnie bogatsze. Wstydziły się swojego niedostatku, a właściwie wstydziły się tego, że nie potrafią sobie z nim poradzić i muszą prosić kogoś o pomoc. Takie przekonanie zostało we mnie do tej pory…

Raz, kiedy zachorowałam na grypę i nie mogłam przez jakiś czas wychodzić z domu, dojadałam skórki zeschniętego chleba, a nie poprosiłam nikogo, żeby mi zrobił zakupy. Wiem, że to idiotyczne, ale taka jestem i nic na to nie mogę poradzić. Mam tylko średnie wykształcenie. Nie byłam szczególnie zdolna, nie ma co udawać, a poza tym – kiedy zdałam maturę i trzeba było zdecydować, co dalej – moja babcia ciężko zachorowała. Potrzebowałyśmy pieniędzy, więc szybko poszłam do pracy, byle jakiej, żeby tylko zarabiać.

Zostałam pomocą biurową, czyli kimś pośrednim między gońcem a panienką do wszystkiego. To były zupełnie inne czasy, bez komputerów, komórek, maili, SMS-ów, Facebooka i tak dalej. Pamiętam, że moim pierwszym zajęciem było struganie kolorowych ołówków; robiłam to przez cały dzień, dla wszystkich działów naszego biura. Dziś – nie do pojęcia, prawda? No i w tamtym biurze poznałam swojego przyszłego męża. Był starszy o dwanaście lat i całkowicie podporządkowany swojej matce.

To ona zdecydowała, że mamy się pobrać

Pewnie tylko dlatego, że natychmiast pojęła, jakie ze mnie majowe cielę, i doszła do wniosku, że będę jej posłuszna. Ze mną faktycznie sobie błyskawicznie poradziła, gorzej jej poszło z moją babcią i mamą, więc przez następne lata żyłam jak na froncie babskiej wojny. Trzy starsze panie walczyły ze sobą o wszystko, mój mąż się nie odzywał i nie wtrącał, a ja dostawałam rykoszetem albo z jednej, albo z drugiej strony.

Wystarczy powiedzieć, że przez ciągłe kłótnie i podgryzania wzajemne poroniłam swoje pierwsze dziecko, a potem ledwo donosiłam następną ciążę. Nieustanny stres, pretensje i głównie brak wsparcia ze strony męża doprowadziły do tego, że dopadła mnie nerwica, z którą walczyłam długie lata i która o mało mnie nie zniszczyła. To, co teraz napiszę, jest straszne, ale nie wolno się bać prawdy i przed nią uciekać – więc na szczęście, tak – na szczęście – moja teściowa zmarła, i to trochę odmieniło moje życie. Odetchnęłam. Jakiś czas później odeszła moja mama, a niedługo po niej – babcia.

Wszyscy mi współczuli, że mam tyle pogrzebów w najbliższej rodzinie, a ja po każdym czułam się lżejsza, jakbym zrzucała z ramion wór kamieni. Okropnie jest się do tego przyznawać, ale tak właśnie było. Tyle tylko, że ta ulga została okupiona koszmarnymi wyrzutami sumienia, no bo co ze mnie za człowiek, jeśli się cieszę z czyjejś śmierci…

Zostaliśmy z mężem sami

Dopiero wtedy się okazało, że właściwie nie mamy sobie nic do powiedzenia, że jesteśmy po prostu obcymi ludźmi, których łączy tylko wspólne dziecko i zaciągnięte raty na meble. Byłam po pięćdziesiątce, świat pędził jak szalony i zmieniał wszystko, co do tej pory wydawało mi się stałe i nie do ruszenia. Na przykład to, że młoda kobieta musi mieszkać z matką, bo sama sobie nie poradzi.

Moja córka mi udowodniła, że nie tylko sobie poradzi, ale będzie studiowała, znajdzie pracę i wyprowadzi się do innego miasta, a potem wyjedzie na zagraniczne stypendium. Wywróciła tym samym wszystko, co wiedziałam o życiu. Zmusiła mnie, żebym przyznała, jakim byłam tchórzem, jak beznadziejnie sama postępowałam. Kazała mi się zastanowić, co dalej i czy na pewno chcę tkwić w tym kokonie uplecionym z nudy, smutku i kłamstwa. Nudy, bo od lat nic się w moim życiu nie działo oprócz powtarzalnej codzienności. Smutku, bo nie pamiętałam, kiedy się szczerze i beztrosko śmiałam. Kłamstwa, bo oszukiwałam siebie i innych, że jestem zadowolona, bojąc się przyznać, jak straszne jest to wszystko, w czym tkwię po uszy. Ale córka głównie udowodniła mi, że podstawowy filar mojego postępowania – nie wypada, ludzie widzą i słyszą, więc uważaj na to, co widzą i słyszą – jest zmurszały i zasłania mi cały horyzont!

Musiałam się zdecydować – czy chcę dalej udawać, że wszystko jest w porządku, czy rozerwać to, co mnie krępuje i osacza.

No cóż, zdecydowałam się na to drugie

Przed wyjazdem mojej córki szczerze z nią porozmawiałam i poprosiłam, aby mi powiedziała, czy według niej jest sens na takie późne zmiany. Marta odpowiedziała, że nie będzie za mnie decydowała, że to sprawa, która już teraz nie ma wpływu na jej życie, więc nie muszę się nią przejmować. Mam robić, co chcę.

– Od kiedy pamiętam, byliście jak obcy – stwierdziła. – Nie nauczyliście mnie miłości, bo się sami nie kochaliście, nie daliście mi żadnych wzorców oprócz jednego: jak cię widzą, tak cię piszą! Więc nie oczekujcie, że powiem wam, co robić. Może faktycznie będzie lepiej, jeśli się rozstaniecie, i każde spróbuje jeszcze raz poukładać swoje sprawy. Ale może powinniście się zastanowić, czy nie warto tego naprawić, zamiast od razu wyrzucać na śmietnik. Tata mnie uczył, że tak się powinno postępować, ty też jesteś oszczędna, więc ustalcie między sobą, jak będzie dla was lepiej. Ja się nie wtrącam!

Równie dobrze mogłaby mi poradzić, żebym wybrała się na Księżyc! Od lat z moim mężem wymienialiśmy tylko pojedyncze zdania o pogodzie, najpilniejszych zdarzeniach dnia codziennego, zakupach, czasami jakimś filmie w telewizji, że warto go było obejrzeć albo nie. Jak nagle miałam go zmusić do rozmowy o najważniejszym: czy powinniśmy być nadal razem, czy raczej niech każde idzie swoją drogą? Mój mąż był już na emeryturze, ale dorabiał pracami zleconymi. Nie dlatego, że tak bardzo potrzebowaliśmy pieniędzy, ale dlatego, żeby uciec z domu.

Doskonale o tym wiedziałam

Mijaliśmy się, jedno drugiego nie zaczepiało, każde żyło w swoim świecie… I co, nagle, z dnia na dzień, mieliśmy się dogadać? Wydawało mi się to niewykonalne, dlatego zwlekałam. To mój mąż zaczął i bardzo mnie tym zaskoczył…

Któregoś wieczoru po kolacji jedzonej jak zwykle osobno nie poszedł do swojego pokoju, tylko został w kuchni i zapalił papierosa.

– Nie dym mi tutaj – powiedziałam. – Co to za nowe obyczaje? Nie wiesz, że w domu się nie pali?

– Wiem. Nie pali się, nie śmieje, nie rozmawia, nie kocha, nie jest szczerym… O czymś zapomniałem?

Zamurowało mnie. Mój mąż nigdy tak nie mówił. Zwykle kładł uszy po sobie, machał ręką i wychodził. Unikał też mojego wzroku, nie podnosił głosu, ustępował w prawie każdym temacie, więc poczułam się, jakby mi podłoga zafalowała pod nogami. Aż musiałam usiąść.

– O co ci chodzi, Tadeusz? – zapytałam. – Masz jakieś pretensje do mnie? O co?

– Mam. Wiele pretensji. Tak samo jak ty. Podobno chciałaś o tym pogadać. Nadal chcesz? Bo ja jestem gotowy!

Wtedy po raz pierwszy od wielu, wielu lat, jakbym go na nowo zobaczyła. Postarzał się, wyglądał niezbyt dobrze, chyba schudł, miał ziemistą cerę i na dodatek mocno posiwiał. Aż dziwne, że tego wcześniej nie zauważyłam.

Jesteś chory? I ja nic nie wiem?

– Jakoś zmizerniałeś – powiedziałam. – Chory jesteś?

– No, jestem. Ale nie to jest ważne.

– Jak to – nie to?! Co ci jest?

– Leczę się od paru miesięcy. Nie wiedziałaś? Wszyscy mówią, że to widać, a ty dopiero dzisiaj zapytałaś, czy jestem chory? Ale może to i dobrze… Widocznie nie jest ze mną jeszcze tak tragicznie, skoro własna żona niczego nie spostrzegła. Powinienem się z tego cieszyć.

Próbował żartować, ale mnie nie było do śmiechu. Jak się spędzi z kimś ponad pół życia, to nawet gdyby ten ktoś niespecjalnie nas obchodził, nagła wiadomość, że dzieje się z nim coś złego, zwala człowieka z nóg. Przestałam myśleć o rozwodzie, o tym, co było, o pretensjach do niego i o swoich planach. Po słowie wyciągałam z niego to, gdzie się leczy, na co, kto się nim opiekuje, jakie są rokowania, i co trzeba robić, żeby pomóc.

– Dieta? Jak to dieta? Ścisła? I nic nie powiedziałeś? – oburzyłam się. – Jak można się tak zachowywać? Jesteś szalony? Co to za tajemnice? I przed kim? Przede mną?

– No właśnie przed tobą! – stwierdził. – Dziwisz się? Czemu się dziwisz? Zośka, a od kiedy ty się mną w ogóle interesujesz? Od kiedy ja cię obchodzę? Gdybym sam nie zaczął, nawet byś nie zauważyła, że coś mi jest. No, mówię prawdę?

Mówił prawdę. Nie mogłam zaprzeczyć, bo miał rację. Nic mnie nie obchodził, nie zwracałam uwagi na to, co się z nim dzieje. Był, to był, snuł się po domu, nie zawadzał, niczego nie oczekiwał, nie wtrącał się… bardzo mi to odpowiadało. Nie czułam jego miłości, byłam pewna, że on w ogóle nie wie, co to znaczy kogoś kochać, choć dla naszej córki był zawsze miły i pomocny.

To mnie omijał i traktował obojętnie

Od lat mieliśmy osobne sypialnie, nie zastanawiałam się, jak on sobie radzi ze swoją fizycznością. Uznałam, że widocznie nie potrzebuje kobiety, nie ma takich potrzeb. Przecież od dawna nie był młody. Nie widziałam w tym niczego dziwnego. Tadek zawsze był samotnikiem. Nie lubił tłumu, głośnych rozrywek i męskich sportów. Prawie nie pił alkoholu, za to sporo palił, ale ponieważ robił to na balkonie albo poza domem, nie protestowałam. Wkładał kurtkę, wychodził. Co mnie to obchodziło? Właściwie nic o nim nie wiedziałam.

Kiedyś wzięliśmy ślub, spłodziliśmy dziecko, mieszkaliśmy pod jednym dachem i byliśmy dla siebie obcy. Tak się przecież zdarza w wielu związkach; nie widziałam w tym niczego nadzwyczajnego. I nagle się okazało, że ten mój mąż jest chory, że sam się z tym zmaga, bo mając mnie pod bokiem, nie chce wyciągnąć ręki po pomoc. Byłam upokorzona i zła, ale musiałam samą siebie zapytać – dlaczego? I czy to tylko jest jego wina?

Bardzo się wtedy pokłóciliśmy. Była noc, a u nas krzyki i mój płacz, bo płakałam tak głośno jak chyba jeszcze nigdy w życiu. Nic mnie nie obchodziło, że pobudzę sąsiadów, że usłyszą, będą plotki, że stracimy opinię spokojnej, kulturalnej rodziny. Nawet kiedy ktoś zaczął stukać w kaloryfer, żebyśmy się uciszyli, nie oprzytomniałam, tylko jeszcze bardziej wrzeszczałam na niego, a on wrzeszczał na mnie. Awanturowaliśmy się za wszystkie czasy, może nawet za pokolenia żyjące w ciszy i ukrywające swoje sprawy przed światem. Wstyd mi to powiedzieć, ale w prawdziwej furii chwyciłam popielniczkę i walnęłam nią o ścianę. To była ładna, kryształowa popielniczka, rozprysnęła się w drobny mak…

Dopiero to mnie otrzeźwiło

– Prawdziwy kryształ – powiedział mój mąż. – Szkoda. Już się nie sklei.

Ty się martw, czy da się skleić coś innego – chlipnęłam. – Nasze życie nie z kryształu, a też się rozsypało. Kto to pozbiera?

Z tym pytaniem zostaliśmy do rana, i to na wspólnej kanapie, bo oboje byliśmy tak wykończeni, że nie chciało się nam przenosić do łóżek. Mija już trzeci miesiąc od tamtej nocy, a nam dalej się nie chce spać osobno, chociaż nie ma między nami jakiejś burzy zmysłów. Po prostu przytulamy się i już. Tak jest dobrze. Dzisiaj mój mąż powiedział:

– Ty wiesz, że rozwód może być naprawdę dobry, kiedy nie oznacza rozstania, tylko powrót do siebie? Ja się nawet trochę lepiej czuję, od kiedy jesteś bliżej. I wyniki mam ciut lepsze. Rozumiesz coś z tego?

– Nic a nic! – odpowiedziałam. – Nic a nic. 

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA