„Mieliśmy wszystko: miłość, dom, pieniądze, lecz zabrakło nam szczęścia. Gdy mieliśmy powiększać rodzinę, żona zachorowała”

załamany mąż fot. Adobe Stock, Prostock-studio
„Nawet nie patrzyłem za siebie. Przez całą ceremonię wgapiałem się w zamknięta trumnę, zastanawiając, jak to możliwe, że tak okrutnie kończy się historia tak wspaniałej kobiety. Musiałem opanować histerię, bo jakaś dziwna siła pchała mnie, żeby wstać i wyprosić wszystkich do domu".
/ 06.04.2023 22:30
załamany mąż fot. Adobe Stock, Prostock-studio

Kiedy się poznaliśmy, Marta miała za sobą nieudane małżeństwo. Wyszła za kolegę ze studiów, ale zostawił ją, gdy okazało się, że nie będzie mogła mieć dzieci. Cztery lata po rozwodzie pojawiła się w naszej szkole. Chciała pracować jako nauczyciel języka polskiego, a że jestem dyrektorem, to przyjmowałem ją do pracy. No i muszę przyznać, że byłem gotów zatrudnić ją od razu, gdy tylko weszła do mojego gabinetu. Miała dość charyzmy, by nią obdzielić kilku nauczycieli.

– Więc uczy pani polskiego? – zapytałem idiotycznie, onieśmielony jej urodą i pewnością siebie.

– Tak. Między innymi… – uśmiechnęła się.

– A czego jeszcze?

– Wrażliwości, empatii, kreatywności. Wszystkiego, o czym piszą w mądrych książkach, panie dyrektorze.

– Aha… Dobrze, dobrze – przytaknąłem z zakłopotaniem, jak na introwertycznego matematyka przystało. – Wychowawstwo już pani miała?

Och, miała talent!

– Jeszcze nie. Ale chętnie wezmę.

– Cieszę się. Warunki pani zna?

– Tak. A mimo to aplikuję – uśmiechnęła się jeszcze raz. 

Tak właśnie rozmawiała. Szczerze, otwarcie, z odrobiną ironii. Prowokowała do myślenia. Ludzie najpierw się jej dziwili, a potem w niej zakochiwali. Oczywiście nie brakowało też takich, którym nie podobał się jej sposób bycia. Dwóch albo trzech nauczycieli uważało, że w jej relacjach z uczniami jest zbyt mało dyscypliny. Że na zbyt wiele podopiecznym pozwala. Ale to była zwykła zazdrość tych, którzy nie potrafili zjednać sobie młodzieży tak jak ona. A Marta na każdym kroku zbierała dowody na skuteczność swojej pracy.

Ciężko spamiętać wszystkie historie, które świadczyły o jej kompetencjach, o jej charyzmie i wyrozumiałości. Przypominam sobie Nikosia, chłopaka, któremu koncentracja przychodziła z wielkim trudem. Marta pozwoliła mu chodzić po klasie w czasie lekcji, gdy tylko tracił cierpliwość. Pozostali uczniowie szybko się przyzwyczaili do jego spacerów, a Nikoś wkrótce okazał się geniuszem matematycznym.

– Co on tak po klasie spaceruje? – zapytała jedna z tych niesprzyjających Marcie nauczycielek.

– To tylko jego ciało, kochana. Jego umysł cały czas siedzi – odpowiedziała Marta ku uciesze uczniów. Cała szkoła sobie te ripostę powtarzała.

Pamiętam, że pozwoliła kiedyś uczniom wydrzeć z zeszytów kartkę z lekcją, która w całym roku szkolnym najmniej im się podobała. Zebrała te kartki w formie reklamacji i przerobiła z nimi cały ten materiał jeszcze raz – ale już w zupełnie inny sposób.

Uczniowie ją naprawdę kochali. Ciągle jej coś przynosili. A to czekoladę, a to maskotkę, a to kwiatek. Spontanicznie, z własnej woli. Marta potrafiła karać, potrafiła nagradzać, zawstydzać, motywować, ale przede wszystkim potrafiła w sobie rozkochiwać. Miała mnóstwo matczynego ciepła.

Szybko zaczęliśmy się umawiać, a jeszcze szybciej przenieśliśmy nasz związek na wyższy poziom. Jako randkująca para budziliśmy w szkole sporo niezdrowego zainteresowania, ale jako narzeczeństwo nie byliśmy już żadną sensacją. O plotkach i złych spojrzeniach nie mogło być natomiast już w ogóle mowy, gdy Marta wyszła za mnie za mąż. Miała wtedy trzydzieści jeden lat, a ja o dwa więcej.

Na początku nie myśleliśmy o adopcji. Dopiero po pięciu latach Marta powiedziała, że chciałaby w ten sposób starać się o dziecko. Złożyliśmy wszystkie potrzebne dokumenty, a potem przeszliśmy proces kwalilifkacyjno-diagnostyczny. Następne pięć miesięcy czekaliśmy na specjalne szkolenie, które zajęło nam kolejne trzy miesiące. No, a potem zostaliśmy wpisani na listę gotowych par.

Była wściekła na los

Niestety, nigdy nie doczekaliśmy się pierwszej oferty, bo zanim do nas dotarła, Marta zachorowała. Była dużo bardziej spokojna. Raczej rozgoryczona niż przestraszona. Przede wszystkim wściekła na to, że musimy przerwać proces adopcyjny.

– Szlag by to trafił! Akurat jak czekamy na dziecko!

– Spokojnie. Wyzdrowiejesz i postaramy się jeszcze raz…

– Skąd wiesz, ile to potrwa? Skąd wiesz, że po wyleczeniu znów będziemy mogli spróbować? – pytała w tej złości.

– Bo wiem, że wszystko będzie dobrze. Uspokój się, kochanie – ukrywałem przed nią swój strach.

Marta chorowała ponad trzy lata. Niestety, nie udało jej się wygrać z nowotworem. Miała okres remisji, powrotu do zdrowia i pracy, ale potem choroba zaatakowała po raz drugi. No i tym razem nie udało się wygrać. Do ostatniej chwili Martusia marzyła, że będzie jeszcze matką, że doczeka się swojego dziecka. Nawet na kilka dni przed jej śmiercią rozmawialiśmy tak, jakby adopcja była na wyciągniecie ręki. Jakby ta przygoda jeszcze nas czekała.

– Byłoby fajnie, gdyby trafiło się nam rodzeństwo. Nie chciałabym, żeby dziecko wychowywało się samo. Ty jesteś jedynakiem, to wiesz, jak to smutno… – mówiła.

Wyglądała jak cień samej siebie

Oboje zdawaliśmy sobie sprawę, że nic z tego już nie będzie, ale tak naprawdę żadne z nas nie potrafiło zaakceptować, że Marta umrze. Bo w śmierć bliskiej osoby naprawdę trudno jest uwierzyć…

– Nie było tak źle – uśmiechnąłem się.

– Ale mogło ci być lepiej, weselej. Zaufaj mi, dobrze jest mieć od początku przy sobie kogoś bliskiego.

– Masz rację…

– I nie przytakuj mi tak ciągle. Robisz to z litości, a nade mną nie trzeba się litować. Jestem szczęśliwa – głaskała mnie po dłoni, choć sama ledwo ruszała ręką.

– A jak moje dzieciaki, jak moja klasa?

– Dobrze, tęsknią. Czekają na ciebie….

Kiedy odeszła, płakałem nie tylko z tęsknoty i żalu. Płakałem ze złości nad cholerną niesprawiedliwością, że taka kobieta jak ona nie mogła mieć dzieci. Że ktoś tam na górze zdecydował, za nią.

Przyznaję, że byłem wściekły aż do samego pogrzebu. Pojechałem do kaplicy grubo ponad godzinę przed mszą świętą, bo chciałem usiąść w ławce, zanim zjadą się wszyscy żałobnicy. Nie chciałem z nimi rozmawiać, przyjmować spontanicznych kondolencji. Bałem się, że ludzie zobaczą moją złość i poczują się przez nią urażeni.

Nawet nie patrzyłem za siebie. Przez całą ceremonię wgapiałem się w zamknięta trumnę, zastanawiając, jak to możliwe, że tak okrutnie kończy się historia tak wspaniałej kobiety. Musiałem opanować histerię, bo jakaś dziwna siła pchała mnie, żeby wstać i wyprosić wszystkich do domu.

Zobaczyłem morze ludzi

Pod sam koniec mszy obróciłem się i zobaczyłem, że mała kapliczka, w której żegnaliśmy Martę, jest wypełniona ludźmi po brzegi. Dzieci, młodzież i rodzice stali wszędzie – przy ławkach, między nimi, na środku, w wąskich bocznych nawach. Musiało być tutaj ze dwieście osób. Już wtedy się wzruszyłem… Ale potem wyszedłem za trumną na dwór i zupełnie oniemiałem.

Te dwieście osób to była tylko drobna część ze wszystkich uczniów, którzy przyszli pożegnać Martę. Choć kondukt się nie zatrzymał, ja stanąłem jak wryty, bo nie mogłem objąć wzrokiem morza głów. Setek twarzy wpatrzonych w jej ostatnią drogę. Miałem wrażenie, że ludzie stoją na całym cmentarzu i nie przejdziemy między nimi do miejsca, gdzie miała spocząć moja ukochana.

Wszyscy wpatrywali się w trumnę ze smutkiem, ale zerkali też na mnie. Często ich twarze rozjaśniał uśmiech pocieszenia, jakieś serdecznie spojrzenie. Zdałem sobie wtedy sprawę, że te ciepłe uczucia to wynik pracy Marty, jej nastawienia do młodych ludzi.

To był najpiękniejszy pogrzeb, na jakim byłem. Modlitwę podejmowało mnóstwo gardeł, ale słowa jednego z dzieciaków zapamiętam na zawsze. Tego Nikosia, któremu pozwalała wędrować miedzy ławkami. Chłopak ustawił się z mamą w kolejce, żeby złożyć mi kondolencje.

– Oj, Nikoś, Nikoś, żeby ona was tu wszystkich mogła widzieć… – westchnąłem, gdy mnie uścisnął.

– Ale ona widzi, panie dyrektorze! – powiedział tak, jakby nie było wątpliwości. Jakbym go uraził moim powątpiewaniem.

Miał rację. Obecność tych wszystkich ludzi świadczyła o tym, że nie mogło być inaczej. Marta musiała tam być, musiała ich widzieć. Musiała swoje dzieci pożegnać. Tyle setek oczu patrzyło w niebo, że nie mogło być mowy o losie i przypadku.

Wtedy też zrozumiałem, że ten, który odmówił mojej Marcie prawa do własnego potomstwa, realizował wobec niej dużo większe plany…

Czytaj także:
„Po ślubie moja ukochana zamieniła się w typową jędzę. Szkoli mnie jak w wojsku. Ktoś mi podmienił żonę?"
„Matka chciała mi wmówić, że moja ukochana jest kochanką mojego ojca. Ona już wybrała sobie idealną synową”
„Moja ukochana straciła życie w wypadku. Los odebrał mi jedyną kobietę, którą kochałem. Nie mam po co żyć”

Redakcja poleca

REKLAMA