„Moja praca to kołchoz i ciągłe śrubowanie norm. Zostało mi 5 lat do emerytury, ale chyba jej nie dożyję”

kobieta pracująca w sklepie fot. Getty Images, Maskot
„Rozładowywanie ciężkich palet, obsługę klientów na kasach, stoisku monopolowym i mięsnym łączymy z ciągłym przygotowywaniem półek promocyjnych, zawieszaniem plakatów, zmianą cen na półkach. Do tego stresujemy się licznymi kontrolami, wizytami menadżera, konsultantów i nie wiadomo kogo jeszcze”.
/ 23.02.2024 08:30
kobieta pracująca w sklepie fot. Getty Images, Maskot

Kiedyś kochałam być sprzedawczynią. Uwielbiałam swój zawód, który dawał mi wiele satysfakcji. Teraz czuję się jak trybik w maszynce, który ma tylko spełniać oczekiwania przełożonych, aby do kasy wpadały pieniądze. 

Kierowniczka dołożyła mi obowiązków

Z pracy wróciłam wykończona. Z bolącym kręgosłupem, poobcieraną piętą i pękającą głową. Kolejka na stoisku mięsnym zdawała się nie mieć końca. Akurat w promocji były żeberka i filety z kurczaka, dlatego nic dziwnego, że klienci rzucili się na mięsa w naprawdę atrakcyjnych cenach. Szefowa  kazała mi jednocześnie umyć wszystkie lodówki, a w wolnym czasie ułożyć całą paletę butelek z napojami na zapleczu.

– Ale dzisiaj przecież jest sobota, a sama pani wie, co jest w ten dzień. Odkąd skończyły się niedziele handlowe, ludzie szaleją z zakupami – próbowałam jej logicznie tłumaczyć. – Nie wiem, czy zdążę z tymi lodówkami. A napoje przecież mogłabym ułożyć w poniedziałek – zaczęłam nieśmiało.

– No nie przesadzaj, wystarczy, żebyś nieco szybciej się ruszała, a na pewno ze wszystkim dasz radę. Ale przecież lepsze są plotki z koleżankami i klientkami, co? – wysyczała tym swoim złośliwym głosem i poszła do biura, gdzie najpewniej znowu zajęła się przeglądaniem prywatnego Facebooka lub gadaniem przez telefon z jakąś swoją psiapsiółką.

Odkąd w naszym markecie zmieniła się kadra zarządzająca, sytuacja zaczęła robić się nie do wytrzymania. Pani Krysia, dawna kierowniczka, odeszła na rentę. Po operacji biodra lekarz skierował ją na długą rehabilitację, później wyjechała do sanatorium.

– Wiesz Aniu, mam już swoje lata. Do emerytury pozostał mi zaledwie nieco ponad rok. Doktor twierdzi, że mam szansę dostać do tego czasu rentę chorobą. Już mam skompletowane wszystkie papiery do ZUS, a sama wiesz jak jest w naszym sklepie. To już nie to, co dawniej. Centrala cały czas śrubuje normy, ciągłe targety i niemożliwe plany do wykonania. Ja już nie mam do tego siły – mówiła, gdy spotkałyśmy się w naszej ulubionej kawiarni na szarlotce.

Te comiesięczne spotkania były taką naszą tradycją. Dawniej cała załoga sklepu była zgrana. Znałyśmy się z dziewczynami od dawna, byłyśmy w podobnym wieku, nasze dzieci nawet razem chodziły do szkoły. Byłyśmy nie tylko naprawdę zgranym i wspierającym się zespołem, ale i dobrymi koleżankami. Zapraszałyśmy się na prywatne imieniny, organizowałyśmy wspólnie Sylwestra czy wpadałyśmy do siebie w wolne dni na plotki.

Kiedyś lubiłam swoją pracę

Nasz sklep został kupiony przez dużą sieć i zaczęły się nowe porządki
Ale to dawno minęło. Nasz osiedlowy mini-market został wykupiony przez dużą sieć, która zaprowadziła nowe porządki. Zrobiono przebudowę, rozbudowano asortyment, wybudowano duży parking dla klientów. Czy to były zmiany na lepsze? Nie wiem, może dla klientów, którzy poszukują towaru w niskich cenach, tak. Dla nas na pewno nie.

Szybko okazało się, że wizerunek naszego zespołu nie wpisuje się w standardy sieci. Tam stawiali głównie na młodość i siłę, pośpieszne wykonywanie obowiązków i ścisłe trzymanie się standardów. Nasza dotychczasowa życzliwość dla stałych klientów przestała być mile widziana. Zespół powoli zaczął się wykruszać. Na jego miejsce przychodziły jakieś młode dziewczyny, które niewiele wiedziały o pracy w handlu. Dla wielu z nich była to praca na przeczekanie.

– Na razie dorabiam do studiów zaocznych, ale chciałabym zaczepić się w przedszkolu albo jakimś klubie malucha. Trzeba zdobywać doświadczenie w zawodzie, żeby nie spędzić całego życia za sklepową ladą – powiedziała mi kiedyś Monika, dwudziestolatka z dredami i kolczykiem w nosie, która przyszła do nas na kasę.

Nagle chyba zorientowała się, co powiedziała. Posłała mi spłoszony uśmiech i szybko poszła układać nabiał w lodówce.

Kiedyś kochałam pracę w handlu i byłam w tym naprawdę dobra
Ja w handlu pracuję całe życie. Gdy zaczynałam w polskich miastach nie było jeszcze ogromnych hipermarketów. Skończyłam technikum handlowe, które wybrałam z pełną świadomością. Byłam energiczna, żywiołowa, kochałam kontakt z ludźmi i nie wyobrażałam sobie siebie siedzącą 8 godzin za jakimś biurkiem.

– Mamo, ale praca urzędniczki to przecież nuda. Ciągłe przekładanie papierków, przestrzeganie nikomu niepotrzebnych norm i zamknięcie na cały dzień w dusznym pokoju – wyliczałam, gdy ta próbowała przekonywać mnie do liceum ekonomicznego.

– Ale to zajęcie w cieple, praca siedząca, nie męcząca fizycznie. Do tego prestiż i poszanowanie ludzkie byś miała – próbowała wpłynąć na moją decyzję, ale ja nie chciałam ustąpić.

Już w szkole trafiłam na praktyki do miejscowego domu handlowego. Przydzielono mnie na stoisko ze skórzaną galanterią,  a ja zachwyciłam się swoim nowym zajęciem. Lubiłam modę, a eleganckie torebki, paski i portfele zachwycały oryginalnym wykonaniem. We wczesnych latach dziewięćdziesiątych takie rzeczy były obiektem pożądania i kobiety dopiero zaczynały przekonywać się do eleganckich dodatków z Zachodu.

Byłam młoda, pełna energii, a uśmiech nie schodził mi z ust. Potrafiłam przekonać klientki do zakupu, co szybko zostało docenione przez kierownika.  Po skończeniu szkoły, otrzymałam tam etat i świetnie odnalazłam się w zawodzie sprzedawcy.

Nie byłam jedną z tych współczesnych dziewczyn, których pełno na stoiskach w galeriach handlowych.  Znudzone, zapatrzone w ekran smartfona i złe na klientów, którzy ośmielą się im przeszkodzić w super ważnej konwersacji na jakimś komunikatorze. Sprzedawać potrafiłam i robiłam to naprawdę dobrze. Szybko nawiązywałam relacje i zdobywałam stałe grono klientek zachwyconych moim podejściem.

Po kilkunastu latach dom handlowy zamknięto – nie mieliśmy już szans na konkurencję z wyrastającymi galeriami i pasażami. One były eleganckie i nowoczesne, a nasz budynek to taki odrapany relikt PRL-u. Wtedy trafiłam do osiedlowego sklepu spożywczego, gdzie również szybko się odnalazłam. Nie powiem, praca była ciężka. Nikt za nas nie rozpakował towaru i nie ułożył go na półkach. Nie dopilnował porządku i terminów ważności, nie obsłużył klientów. Ale atmosfera była dobra, a my wszystkie starałyśmy się sumienne wykonywać swoje obowiązki.

Niestety sprzedaż spadała, bo nie mieliśmy szans konkurować cenami z kolejnymi dyskontami za każdym rogiem. W końcu nasz sklep sprzedano znanej sieci i zaczął się zupełnie nowy rozdział w mojej karierze.

Moja praca zmieniła się w kołchoz

Swoje lata już mam, dlatego być może rzeczywiście jestem wolniejsza czy mniej elastyczna. Ale nadal staram się dobrze pracować. To jednak nie ma większego znaczenia. Obsadę punktu okrojono do minimum, a obowiązków wcale nie ubywa. Do tego w miejsce umów na cały etat dostałyśmy jedynie połówki z możliwością dopracowania godzin do całego na podstawie umowy zlecenie.

W efekcie panuje ciągły pośpiech, a my nigdy nie wiemy, ile dokładnie w danym miesiącu zarobimy. Centrala cały czas zmienia ceny, wymyśla kolejne akcje marketingowe, promocje, wyprzedaże. Ich przygotowanie wymaga czasu, którego zwyczajnie nie mamy.

Rozładowywanie ciężkich palet, obsługę klientów na kasach, stoisku monopolowym i mięsnym łączymy z ciągłym przygotowywaniem półek promocyjnych, zawieszaniem nowych plakatów, zmianą cen na półkach. Do tego stresujemy się licznymi kontrolami, wizytami menadżera regionalnego, konsultantów i nie wiadomo kogo tam jeszcze.

Nigdy nie podejrzewałam, że moja ukochana praca w sklepie może stać się prawdziwym kołchozem. Do tego jeszcze przyszła młoda kierowniczka, która zupełnie nie zna realiów panujących w handlu. Ponoć to jakaś siostrzenica dyrektora regionalnego, która skończyła marketing i zarządzanie.

Czy Monika potrafi zarządzać? Moim zdaniem zupełnie nie. Ta dziewczyna jest całkowicie oderwana od rzeczywistości. Wydaje tysiące sprzecznych ze sobą poleceń, wprowadza nerwową atmosferę i zwyczajny chaos. Do tego ma wielkie ambicje i chce, żeby nasz sklep miał najlepszą sprzedaż. Ale sama niewiele robi zajęta telefonem, komputerem, poprawianiem makijażu czy oglądaniem śmiesznych filmików.

– Zawsze jesteśmy na szarym końcu. Wy się w ogóle nie staracie, aż wstyd przed regionalnym, że ma przydzielony taki słaby punkt – powtarza podczas zebrań, które najczęściej organizuje poza godzinami naszej pracy.

Tak naprawdę, na naszym niewielkim osiedlu nie mamy szans konkurować nawet z punktem położonym w samym centrum miasteczka, a co dopiero ze sklepami ze stolicy. Centrala jednak cały czas podnosi normy. Ciągłe oceny i stres. Tajemniczy klient, wózki testowe, minimalna ilość zeskanowanych produktów na minutę, rosnące z miesiąca na miesiąc obroty potrzebne do uzyskania choćby najmniejszej premii. Do tego konieczność polecania konkretnych produktów – najczęściej tych, które zwyczajnie zalegają na półkach, bo są słabe.

No i cięcie naszych godzin. Oficjalnie pracujemy przecież na połowę etatu, dlatego po co płacić nam za każdą nadgodzinę. Lepiej kazać wyrobić się ze wszystkimi obowiązkami podczas krótkiej zmiany. W efekcie biegamy całe spocone pomiędzy sklepowymi alejkami, a kasami, gdzie oczekują zniecierpliwieni klienci. Wypiekamy bułki i chleby, w międzyczasie przebierając zgniłe owoce czy warzywa, podlewając kwiaty doniczkowe lub robiąc zwroty prasy.

Nie wytrzymuję tego tempa

Palety z towarem zalegają na sklepie i tarasują przejścia. Często-gęsto zostajemy w czasie wolnym, żeby dokończyć jakieś niecierpiące zwłoki prace, z którymi po prostu się nie wyrobiłyśmyNa magazynie brakuje miejsca, bo kierowniczka nie ma pojęcia o sprzedaży i jej zamówienia niewiele mają wspólnego z tym, co faktycznie schodzi ze stanów. A za duże zwroty przeterminowanego towaru chce naliczać nam kary pieniężne.

Szansa na uzyskanie miesięcznej premii jest naprawdę znikoma. Raz, że trudno nam przekroczyć wymagany obrót. Dwa – nie możemy brać L4, ponieważ nieobecności dyskwalifikują. Do domu wracam kompletnie padnięta i zestresowana. Najczęściej muszę być pod telefonem, bo kierowniczka może zadzwonić nawet o 23:00. Bo postanowiła zmienić grafik. Bo trzeba wymienić plakaty reklamowe na witrynie. Bo przypomniała sobie, że rano trzeba zrobić na sklepie coś super pilnego.

Moja praca zmieniła się w prawdziwy koszmar, który powoli wykańcza mnie i fizycznie, i psychicznie. Kto tylko mógł, odszedł. Teraz zespół cały czas się zmienia, a osoby przychodzące tylko na chwilę zupełnie się nie starają. Im nie zależy, żeby sklep dobrze funkcjonował. Dodatkowe kasjerki, zatrudnione przez agencję pracy, są nawet w stanie nie przyjść na swoją zmianę bez wcześniejszego uprzedzenia. W efekcie już nie jeden raz traciłam dzień wolny, gdy miałam zaplanowany rodzinny wyjazd, wizytę u dentysty czy coś równie pilnego.

W tym roku kończę 55 lat i czuję się kompletnie wykończona. Mąż obiecał mi na urodziny wyjazd tylko we dwoje.

–  Dziewczyny są dorosłe, dadzą sobie radę. Kasia zaopiekuje się Azorem, a my będziemy mogli kilka dni odpocząć. Pospacerujemy po szlakach, pójdziemy na Krupówki, zabiorę cię na pyszną kolację. Przypomnimy sobie naszą młodość, a ty trochę oderwiesz się od tej swojej harówki – wcale nie musiał mnie kusić, bo wiele dałabym, żeby jechać nawet na cały miesiąc, wyłączyć telefon i uwolnić się na chwilę od tego sklepu.

Być może nawet uda mi się wziąć teraz urlop. Ale co to da? Przecież do emerytury zostało mi 5 lat. Jak dam radę wytrzymać w tym kołchozie, gdy z dnia na dzień robi się coraz trudniej? Nogi cały czas bolą mnie w kostkach, a kręgosłup sypie się od ciągłego dźwigania towarów. Czuję się osłabiona i chyba mam początki cukrzycy, bo ciągle jestem senna.

Tylko co mam niby zrobić? Gdzie pracę znajdzie kobieta w moim wieku? Całe życie przepracowałam w handlu, nie mam innego doświadczenia. Nie mam pojęcia, gdzie miałabym teraz iść. A pieniędzy potrzebujemy, bo córki jeszcze studiują. Trzeba im pomóc wystartować w dorosłe życie, pewnie zorganizować jakieś wesela, dołożyć się do wkładów własnych na mieszkanie.

Nie mam żadnej gwarancji, że nawet, gdy pójdę do innego sklepu, to będzie inaczej. Czuję się jak ten chomik biegający w kołowrotku i nie mogący dotrzeć do celu. Czy dam radę tak biegać jeszcze 5 lat? Czy w ogóle dożyję do emerytury? Przecież nawet nie mam czasu zrobić badań, a moje zdrowie zaczyna coraz poważniej szwankować.

Czytaj także:
„Koleżankom odbijałam facetów, córkę nastawiłam przeciwko ojcu. Całe życie dolewałam oliwy do ognia i zostałam sama”
„Mój mąż nie rozstaje się z telefonem. Chciałabym włamać się do jego komórki, bo podejrzewam, że mnie zdradza”
„Mąż był panem i władcą, a ja jego poddaną. Nawet umrzeć nie mogłam, bo opuszczenie go, byłoby buntem”

Redakcja poleca

REKLAMA