Zawsze lubiłam dzieci. Za ich niewinność i szczerość, a także za radość życia, której tak często brakuje dorosłym. Nic dziwnego, że po maturze wybrałam się na pedagogikę. W ciągu roku chodziłam na wykłady, w wakacje dorabiałam jako opiekunka kolonijna.
Zaczęło się od tego, że moja przyjaciółka znalazła ogłoszenie o kursie, na którym poznałyśmy Bożenę, dyrektorkę jednego z warszawskich biur podróży organizujących obozy dla dzieci. Wymieniłyśmy się numerami telefonów. Kobieta powiedziała nam, żebyśmy zadzwoniły za miesiąc, dwa, a na pewno znajdzie się dla nas jakaś robota. Byłam pełna zapału. Nie pamiętam zbyt dokładnie mojego pierwszego wyjazdu na kolonie. Pamiętam za to ostatni…
Tamten sierpniowy dzień był wyjątkowo wilgotny i duszny. Mgliste chmury zasnuły niebo, wyraźnie szykowała się zmiana pogody i z trudem dawało się oddychać. Po twarzy spływały mi krople potu, kiedy pakowałam bagaże do autokaru. Wokół panowały gwar i zamieszanie. Dzieciaki tłoczyły się na placu, rozmawiając i głośno się śmiejąc, a ich rodzice dawali im ostatnie rady przed wyjazdem.
Nagle poczułam, że ktoś gwałtownie chwyta mnie za ramię.
– Gośka – usłyszałam za plecami konspiracyjny szept Marty. – Patrz, kto z nami jedzie…
Odwróciłam się. Moja przyjaciółka wyglądała na mocno podekscytowaną. W jej oczach migotały figlarne iskierki, kiedy wskazała na wysokiego bruneta koło trzydziestki. Facet pochłonięty był właśnie flirtowaniem z kierowniczką grupy i nie wydawał się zbytnio przejęty faktem, że wokół aż roi się od maluchów.
– Niezły z niego przystojniak, co? – Marta wyszczerzyła zęby w szerokim uśmiechu.
Zlustrowałam faceta wzrokiem: dobrze zbudowany, opalony, widać, że wysportowany... Jego obcisła koszulka podkreślała mięśnie brzucha, a ciemne okulary, modna fryzura i szarmancki uśmieszek dodawały specyficznego uroku. Tak, mógł się podobać, chociaż nie mnie. Na pierwszy rzut oka typ zimnego drania. Pyszałkowaty i zbyt pewny siebie.
Podróż mimo niesprzyjającej pogody minęła w wesołej atmosferze. Chociaż gdy tylko autokar ruszył, zaczęło lać jak z cebra, nie przejęliśmy się tym. Razem z dziećmi śpiewaliśmy piosenki, rozmawialiśmy o szkole i o tym, co będziemy robić, gdy już dotrzemy do celu naszej wyprawy, czyli do Łeby.
Rozmawiali na balkonie o... lolitkach
Moja grupa składała się z dzieci w wieku od 10 do 14 lat. Cieszyłam się, że dostały mi się tak zwane starszaki, bo one sprawiają zazwyczaj najmniej problemów. Są już wystarczająco duże, by nie musieć ich stale pilnować, a jednocześnie wciąż zbyt małe na alkoholowo-imprezowe ekscesy, których można spodziewać się po starszej młodzieży.
Szczególnie polubiłam jedną dziewczynkę. Miała czternaście lat, na imię Alicja i bardzo przypominała mnie samą z czasów dzieciństwa. Była tak samo wrażliwa i delikatna.
Drugiego wieczoru zaparzyłyśmy sobie z Martą kawę i rozsiadłyśmy się na balkonie. To była moja ulubiona pora dnia. Po upalnych godzinach spędzonych na plaży miałyśmy wreszcie chwilę oddechu. Mogłyśmy spokojnie poplotkować.
– Fajne mamy dzieciaki w grupie, no nie? – uśmiechnęła się Marta. – Wyjątkowo spokojne. W zeszłym roku trafiły mi się prawdziwe potwory…
Nie zdążyła dokończyć, bo w tej samej chwili rozległ się nad naszymi głowami czyjś głośny śmiech. To musiał być Mariusz, tamten przystojniak, którego zauważyłyśmy przed autokarem. Mieszkał w pokoju nad nami i najwyraźniej z kimś rozmawiał.
– Niezłe… – usłyszałyśmy jego głos. – Im młodsze, tym lepsze!
– Nie ma to jak lolitka, nie? – teraz odezwał się inny głos, należący najpewniej do drugiego wychowawcy, Sławka.
Zarechotali rubasznie. Stali na balkonie jeszcze przez chwilę, paląc papierosy, opowiadając sprośne dowcipy i rozmawiając, jak się zdążyłyśmy zorientować, o kobietach. Nie zdradziłyśmy się z naszą obecnością tuż pod nimi. Byłyśmy zbyt ciekawe, o czym gadają faceci, gdy myślą, że są sami. Prawda nas zniesmaczyła.
– Dupki – rzuciłam krótko, gdy wróciłyśmy do pokoju.
Słoneczne wakacyjne dni mijały, a obóz upływał spokojnie. Jednak do czasu. Pod koniec drugiego tygodnia naszego pobytu w Łebie spotkałam na korytarzu zapłakaną Alicję, z którą zdążyłam się już bardzo zaprzyjaźnić. Kiedy zapytałam, co się stało, przez łzy wykrztusiła, że nie może powiedzieć, bo pan Mariusz jej zabronił. Zaintrygowana taką odpowiedzią drążyłam temat, aż w końcu wyznała, że mój kolega po fachu dotykał ją w „tych miejscach”, a potem kazał milczeć!
– To nie był pierwszy raz... – płakała dziewczynka. – Co wieczór muszę chodzić do pokoju wychowawców i wtedy… Koleżanki mogą potwierdzić.
I rzeczywiście, potwierdziły, że co wieczór Alicja znika z pokoju na godzinę. Jedna z dziewczynek powiedziała też, że słyszała raz, jak pan Mariusz mówił Alicji, że czeka na nią po kolacji.
Nie chciałam mieszać w to innych dzieci, ale przeprowadzenie wywiadu wśród kolonistów wydało mi się najrozsądniejszym wyjściem. Musiałam się upewnić. Po wysłuchaniu którejś z kolei „pikantnej” historii stwierdziłam, że tyle już mi wystarczy, i wzburzona poszłam rozmówić się z Mariuszem.
Nie słuchałam jego tłumaczeń
Muszę przyznać, że nie zdołałam opanować emocji, i nasza wymiana zdań szybko przerodziła się w ostrą kłótnię. Mariusz bronił się, moim zdaniem, dosyć nieudolnie…
– Oszalałaś?! Nie tknąłbym dzieciaka! – krzyczał. – Ta gówniara tak ci powiedziała? Chyba jej nie wierzysz…
Owszem, wierzyłam. Byłam pewna: to dziecko nie jest zdolne do kłamstwa. Zagroziłam więc Mariuszowi, że jeśli jeszcze raz dotknie tę albo inną dziewczynkę, zgłoszę ten fakt na policję.
Godzinę później, idąc na obchód, miałam poczucie, że źle zrobiłam. Powinnam jak najszybciej zadzwonić na policję, ten człowiek nie może pozostać bezkarny… „Zrobię to jeszcze dziś” – postanowiłam, wchodząc do pokoju Alicji. Dziewczynki nie było. Jej koleżanki powiedziały mi, że pan Mariusz przed chwilą wezwał ją do siebie.
Rany boskie! Jak burza zbiegłam po schodach na piętro wychowawców. Już w korytarzu usłyszałam krzyki mojej ulubienicy. Spanikowana wpadłam do pokoju. Moja mała podopieczna leżała zapłakana na łóżku. Miała podartą sukienkę, a nad nią stał wzburzony Mariusz. Na mój widok krzyknął:
– Ta dziewczyna jest nienormalna! Zobacz, co wyprawia!
Nie chciałam słuchać jego tłumaczeń, że jest niewinny i nic Alicji nie zrobił. Ja swoje wiedziałam. To przecież oczywiste: chciał się na niej zemścić za to, że mi o wszystkim powiedziała! Już ja załatwię tego drania! I zaczęło się piekło. Przesłuchania, wielogodzinne składanie zeznań, męczące wycieczki po komisariatach...
To wszystko było bardzo nieprzyjemne. Wiedziałam jednak, że moje uczucia są niczym wobec cierpienia Alicji i jej bliskich, którzy natychmiast zostali poinformowani o zajściu. Ogromnie im współczułam i miałam żal do siebie, bo nie zdołałam ochronić małej przed tym, co ją spotkało.
Sympatia lub niechęć mają znaczenie
A jednak wszystko skończyło się, zanim został sporządzony akt oskarżenia, a sprawa trafiła do sądu. Ilona, najlepsza przyjaciółka Alicji, pękła.
– Proszę pani, muszę pani coś powiedzieć – zagadnęła mnie któregoś dnia, gdy spotkałyśmy się na korytarzu komisariatu.
Spojrzałam na nią zaskoczona tą nagłą zaczepką.
– Słucham – odparłam krótko.
– Alicja kłamie – oświadczyła.
– Jak to? – w pierwszej chwili nie zrozumiałam, o co chodzi.
Ilona zaczerwieniła się po same uszy, po czym oznajmiła, że moja ulubiona kolonistka… podkochiwała się w wychowawcy i próbowała go uwieść!
– Ale pan Mariusz jej nie chciał i straszył, że o wszystkim powie jej rodzicom – wyznała.
Patrzyłam na nią w osłupieniu. Poczułam się, jakby ktoś wylał mi na głowę kubeł zimnej wody. Gdy po chwili spytałam, dlaczego mówi o tym dopiero teraz, wzruszyła tylko ramionami i powiedziała, że pokłóciła się z Alicją i nie zamierza dłużej jej kryć.
Dalsze postępowanie wykazało, że Ilona mówiła prawdę, a w końcu pod presją otoczenia przyznała to nawet sama „poszkodowana”. Jednak sporo czasu minęło, zanim dotarło do mnie, że dziewczynka, którą tak polubiłam, wykorzystała mnie, dorosłą kobietę, do swoich celów. I to w najbardziej przebiegły, cyniczny i wyrachowany sposób, jaki można sobie wyobrazić!
Wszystko, co mi opowiedziała, a także sposób, w jaki to zrobiła, zostało przez nią zaplanowane. Podobnie jak ta sytuacja z podartą sukienką... Alicja wiedziała, że jak zwykle pójdę wieczorem na obchód, a jej koleżanki z pokoju powiedzą mi, gdzie jest. Zaaranżowała więc tamtą scenę tak, abym wpadając do pokoju wychowawcy, zastała widok, jaki zastałam. Przyznała później, że sama podarła na sobie ubranie.
Cała ta historia dużo mnie nauczyła. Zauważyłam, jak wielki wpływ na nasze postępowanie mają osobista sympatia bądź niechęć do ludzi. To przez nie byłam bliska zrujnowania życia niewinnemu człowiekowi. Potwornie mi wstyd. Dlatego nie jeżdżę już na kolonie. A i na dzieci patrzę nieco inaczej…
Czytaj także:
„Zmuszałam córkę do nauki i nawet nie wiedziałam, co u niej słychać. Dowiedziałam się, gdy znalazłam ją na porodówce”
„Nagle wszyscy w pracy zaczęli mi gratulować, bo przecież w lipcu wychodzę za mąż. A ja nawet... nie mam faceta”
„Nie wystarczało nam na rachunki, ale musiałam się pokazać. Drogie wino, sery i obiad za pół wypłaty - to byłam cała ja”