Planowałam kupić Iwonce sukienkę. Już nawet wybrałam odpowiednią – w żółto-błękitne prążki, z białymi kieszonkami, śliczną. Ale zadzwonił Bartek…
– Mam lepszy pomysł na prezent – powiedział. – Kup jej bilet do Genewy. Wiesz, jak ona bardzo chce mnie odwiedzić.
Mój syn razem z żoną od trzech lat mieszkał w Szwajcarii.
– Nie ma mowy. Iwona jest za młoda, żeby sama jeździła po świecie – odparłam.
– Mamo, ona ma już siedemnaście lat – westchnął Bartek.
– W samolocie nic jej się nie stanie, a na lotnisku będziemy na nią czekać z Agnieszką.
– Znasz moje zdanie na ten temat. Wolałabym jej samej tak daleko nie puszczać.
– Mamo, naprawdę nie musisz się martwić. Będziemy jej pilnować jak oka w głowie. Posiedzi u nas tydzień czy dwa, zwiedzi Genewę, zobaczy, jak wygląda życie w innym kraju. Czas dać jej trochę swobody.
– Ja już wiem, jak taka swoboda się kończy – mruknęłam.
– Przesadzasz, mamo…
Zdawałam sobie sprawę, że niektórym moja troska o Iwonę wydawała się przesadna. Nie pozwalałam córce chodzić do dyskoteki, jeździć na wakacje bez opieki ani spotykać się z chłopakami. Teraz miała się przede wszystkim uczyć.
– Spróbuj jej zaufać. Powiedz, czy Iwona kiedykolwiek cię zawiodła? – drążył Bartek.
Kontrola – tylko tak mogłam ją chronić
Uśmiechnęłam się mimochodem. Rzeczywiście, nie mogłam się skarżyć: córka wyjątkowo mi się udała. A może raczej to moje metody wychowawcze się sprawdziły? Iwona nie piła alkoholu, nie paliła, świetnie się uczyła. Wieczory prawie zawsze spędzała w domu, nad książkami. Poza wtorkiem i piątkiem, kiedy chodziła na dodatkowe lekcje francuskiego.
Była z tego przedmiotu najlepsza w klasie. Jej nauczycielka już kilka razy wspominała, że dziewczyna powinna zdawać na filologię romańską. Podobał mi się ten pomysł, a jeszcze bardziej Bartkowi, który sam skończył ten kierunek. To on zaraził siostrę miłością do języka Moliera.
Dla Iwony starszy o czternaście lat brat zawsze był autorytetem. Mocno przeżyła jego wyjazd do Szwajcarii, tym bardziej że zaledwie rok wcześniej zmarł ich ojciec. Zostałyśmy same i jakoś musiałyśmy sobie radzić.
Nie było lekko. Najbardziej bałam się, że Iwona, która właśnie wkraczała w trudny wiek, zacznie sprawiać kłopoty wychowawcze. Aby temu zapobiec, kontrolowałam ją na każdym kroku. Sprawdzałam, czy nie wchodzi na podejrzane strony w internecie, dyskretnie przeglądałam jej komórkę. Koleżanki, które czasem ją odwiedzały, podpytywałam, czy przypadkiem koło Iwony nie kręcą się jacyś chłopcy.
Najpierw protestowała przeciwko temu – jak to nazywała – matczynemu terrorowi. Miała pretensję, że traktuję ją jak małe dziecko, że przynoszę jej wstyd przed rówieśnikami. Jednak z czasem przestała się buntować. Chyba zrozumiała, że to wszystko robię dla jej dobra.
Opuściła lekcję francuskiego. Dziwne
– Zawiodła cię kiedykolwiek?
– Bartek powtórzył pytanie, wyrywając mnie z zamyślenia.
– Nie zawiodła – przyznałam.
– To kup jej bilet i niech ma te swoje wymarzone wakacje.
I tak zafundowałam Iwonce lot do Genewy. „Ostatni prezent z okazji Dnia Dziecka. Za rok już będzie pełnoletnia” – myślałam wzruszona, kładąc na stole kopertę, w której znajdował się bilet lotniczy.
Zerknęłam na zegarek. Dochodziła ósma. Iwonka skończyła lekcje francuskiego o siódmej trzydzieści, za chwilę powinna być w domu…
Ósma dziesięć, piętnaście, dwadzieścia. Czyżby uciekł jej autobus? Zaczęłam się niepokoić. Odczekałam jeszcze chwilę i wybrałam numer do monsieur Bernarda.
– Tu mama Iwony – przedstawiłam się, słysząc w słuchawce głos nauczyciela. – Czy córka dawno wyszła z lekcji? Niepokoję się, bo jeszcze jej nie ma…
– Iwony dzisiaj nie było na zajęciach – odparł chłodno.
– Jak to? – wykrztusiłam.
– Nie zjawiła się i nie odwołała zajęć. Rozczarowała mnie…
Rozłączyłam się bez słowa. Wiedziałam, że coś musiało się stać. Moja córka bez powodu nie zawaliłaby lekcji francuskiego. Wybrałam numer komórki Iwony. „Abonent ma wyłączony telefon albo jest poza zasięgiem” – usłyszałam komunikat.
Nie zastanawiając się ani chwili, sięgnęłam po notes, w którym miałam zapisane numery telefonów szkolnych koleżanek Iwony. Po kolei zaczęłam je obdzwaniać, ale niczego się nie dowiedziałam.
Córka była w szkole, pisała klasówkę z matematyki, odpowiadała z chemii, lecz nie najlepiej jej poszło, dostała zaledwie czwórkę. Po lekcjach wyszła do domu, zachowywała się normalnie, choć była trochę przygnębiona, zapewne nie najlepszą oceną.
W panice zaczęłam przeglądać rzeczy Iwony. Przerzucałam leżące na jej biurku notatki. Potem włączyłam komputer i sprawdziłam w historii, co czytała. Przeszukałam szuflady biurka. Nie znalazłam nic, co mogłoby wzbudzić jakiekolwiek podejrzenia. Żadnych miłosnych liścików, żadnych strzykawek czy leków, żadnych niepokojących notatek.
Usłyszałam pisk zatrzymującej się na piętrze windy. Podbiegłam do drzwi, w nadziei, że to wraca Iwona. Otworzyłam… Zamiast niej zobaczyłam sąsiadkę z mieszkania obok. Spojrzała na mnie zaskoczona.
– Myślałam, że to moja córka – rzuciłam zawstydzona.
Pokiwała głową. Wiedziałam, że ma dwoje dorastających dzieci. Kilka razy skarżyła się, że nie daje sobie z nimi rady. Słuchałam tego z politowaniem, myśląc: „Każdy ma to, na co zasłużył”. Następną godzinę spędziłam, stojąc w oknie i wypatrując znajomej sylwetki.
Powtarzałam sobie, że wystarczy intensywnie myśleć o tym, że zaraz ją zobaczę, a na pewno tak się stanie. O, ta kobieta na końcu ulicy to na pewno ona! Jest coraz bliżej, zaraz rozpoznam w niej moją córkę. Niestety… Ale może tamta postać między drzewami… O dziesiątej stwierdziłam, że nie ma na co czekać.
Niby dlaczego mam iść na porodówkę?
Znalazłam w internecie numery telefonów do miejskich szpitali i zaczęłam po kolei obdzwaniać izby przyjęć. W pierwszej nie mieli żadnej nastolatki z wypadku. W drugiej nikt nie odbierał. W trzecim szpitalu rejestratorka dokładnie wypytała mnie o to, jak córka wygląda i w co była ubrana, po czym zapisała mój numer telefonu i obiecała oddzwonić, gdy czegoś się dowie.
Nagle rozbolała mnie głowa. Zupełnie jakby ogromna wiertarka próbowała wywiercić mi w mózgu dziurę. Z trudem się podniosłam i przytrzymując się o ściany, dotarłam do kuchni. Z apteczki wyjęłam paracetamol i włożyłam do ust dwie tabletki. Nie zdążyłam ich przełknąć, gdy zadzwonił telefon. Odebrałam, nie patrząc na wyświetlacz.
– Iwonka?
– Dzwonię ze szpitala, czy pani szuka swojej córki? – usłyszałam kobiecy głos.
– Tak. Siedemnastolatka, jasne włosy do ramion i…
– Proszę jak najszybciej przyjechać, dziewczyna jest u nas – przerwała mi kobieta.
Zamroczyło mnie na chwilę, ale szybko oprzytomniałam.
– Co z nią? Jak się czuje?
– Proszę przyjechać. Szpital miejski przy Pożarniczej…
Wybiegłam tak, jak stałam. Nawet nie zmieniłam domowych klapków na buty. Chwyciłam tylko torebkę i – sama nie wiem dlaczego – bilet, który miał być prezentem dla Iwony. Na postoju były taksówki, wsiadłam do pierwszej z brzegu… W izbie przyjęć ubrany na biało mężczyzna tłumaczył mi, jak dojechać na porodówkę.
– To pomyłka, szukam córki, z wypadku. Nie rodzącej.
– Proszę pani, proszę pojechać na drugie piętro, tam jest położnictwo – upierał się lekarz.
Wreszcie sam zaprowadził mnie do windy i zawiózł na górę.
– To jest mama tej małej – rzucił do pielęgniarki.
Kobieta uśmiechnęła się do mnie, po czym oznajmiła:
– Gratuluję. Ma pani śliczną wnuczkę. Jest bardzo malutka, ale zdrowa i silna.
A potem wepchnęła mnie do pokoju, w którym leżała Iwona.
– Mama? – wyszeptała córka, patrząc na mnie wzrokiem doświadczonej kobiety.
Pomyślałam, że śnię. Może wzięłam za dużą dawkę leku na ból głowy i mam omamy? Bo jak inaczej wytłumaczyć obecność noworodka wtulonego w pierś mojej nastoletniej córki?!
Czytaj także:
„Irek traktował nasze randki jak inwestycje, które muszą się zwrócić. Droga kolacja i prezenty dla mnie, a dla niego seks”
„Teściowa zrobiła z mojego domu więzienie. Ubzdurała sobie, że jestem w ciąży i nie opuszczała mnie na krok”
„Nigdy nie wierzyłam w horoskopy, lecz ten jeden sprawdził się i odmienił zupełnie moje życie”