Kawalerka była malutka, ale pokój przytulny, a kuchnia w pełni wystarczająca dla samotnej kobiety i do tego studentki. Blisko do centrum, sklepów i kawiarni, uczelnia dwa przystanki dalej. Właściwie czego chcieć więcej? Byłam zachwycona wynajętym mieszkaniem. Zajęta przeprowadzką zupełnie nie zwróciłam uwagi na sąsiadów.
Za to oni na mnie i owszem...
Kamienica była stara, więc lokatorzy też nie pierwszej młodości, ale jak się okazało, przemili i uczynni. Pan Józek z pierwszego piętra od razu zaoferował mi pomoc przy przeprowadzce. Mimo swoich siedemdziesięciu lat, wciąż miał sporo krzepy. Tak przynajmniej zapewniał. Pani Małgosia spod siódemki pospieszyła z pysznymi ciasteczkami domowej roboty na powitanie, ale najbardziej urzekła mnie pani Wanda. Na oko sześćdziesiątka, zawsze zadbana i uśmiechnięta. Mieszkała naprzeciwko mnie i pewnie dlatego to właśnie ją najczęściej widywałam. Nasza znajomość zaczęła się od pogaduszek przy windzie i szybko przeniosła się do mieszkania. Nigdy nie sądziłam, że z osobą aż tyle starszą ode mnie znajdę taki świetny kontakt.
Pani Wanda znała się na wszystkim, a najbardziej na urodzie, mężczyznach i dbaniu o siebie. Zawsze miała ułożone włosy, staranny makijaż i wypielęgnowane dłonie.
– Wiesz kochanie, mężczyźni bardzo zwracają na to uwagę, choćby zapewniali, że jest inaczej – dzieliła się ze mną doświadczeniami swojego życia, a było czym, bo pochowała aż trzech mężów.
Któregoś razu nie wytrzymałam i zapytałam ją o to, co chodziło mi po głowie:
– Pani Wando, a nie myślała pani czasem o czwartym ożenku?
– Może bym i myślała, ale gdzie kandydata znaleźć? – westchnęła. – W sanatoriach panowie szukają raczej pielęgniarki na resztę życia, a nie towarzyszki. Nie jest łatwo, oj nie jest… No, ale powiedz lepiej, jak tam u ciebie z sercowymi sprawami?
– Nie mam głowy na takie głupoty – zaczerwieniłam się, bo nie lubię opowiadać o sobie. – Nauka zajmuje mi prawie cały wolny czas, sama pani widzi, jak jest.
Pewnie bym o tej rozmowie zapomniała, gdyby nie weekendowy wypad do rodziców. Zjechało się jeszcze parę osób z bliższej i dalszej rodziny, między innymi stryjek Heniek, wdowiec.
Uwielbiałam go od czasów dzieciństwa
Zawsze pogodny i dowcipny, potrafił sypać anegdotkami jak z rękawa. Nie sposób się było przy nim nudzić. Wymarzona partia dla pani Wandy! Nie namyślając się długo, chwyciłam za telefon i wybrałam numer do sąsiadki.
– Niech pani słucha uważnie – powiedziałam. – Wysoki, szpakowaty, trzyma się prosto i jest fantastycznym rozmówcą. Aha, i ma mniej więcej koło sześćdziesiątki.
– No, wiesz, kochanie… – odchrząknęła. – Właściwie wiek nie jest aż tak ważny, ale nie sądzisz, że mimo wszystko jest dla ciebie odrobinkę za stary?
– Oj, jakie dla mnie, pani Wando?! Dla pani! I do tego gwarancja jakości, bo to moja rodzina! – zawołałam ze śmiechem.
Dalej wszystko potoczyło się jak w familijnym filmie. Zaprosiłam stryjka Heńka na niedzielę na ciasto i herbatkę. Niby przypadkiem odwiedziła mnie w tym czasie pani Wanda. Trzeba było widzieć minę stryjka, gdy stanęła w progu w tych swoich pastelach i z czarującym uśmiechem na ustach. Umarł w butach i wpadł jak śliwka w kompot! Został trafiony strzałą Amora i do tego z wzajemnością. Od razu to zauważyłam! Później opowiadali, że to była miłość od pierwszego wejrzenia. Bo oczywiście na jednej herbatce się nie skończyło. Po paru wizytach stryjka zostawiłam sprawy swojemu biegowi. Z opowiadań pani Wandy wiedziałam, że był i teatr, i zaciszna kafejka, i w końcu wspólny wyjazd do Zakopanego. Skończyło się tak jak przewidywałam, czyli cichym ślubem.
Ale to jeszcze nie koniec…
Któregoś dnia pojawiła się u mnie Wanda i z łobuzerskim błyskiem w oku wypaliła:
– Wysoki brunet, przystojny jak diabli, właśnie kończy studia na medycynie. Romantyczny, wierzy w miłość do grobowej deski. Na oko dwadzieścia pięć lat. A właściwie nie na oko, tylko na pewno, bo to mój bratanek… – wyszczerzyła zęby w uśmiechu.
– Stryjenko, co ty knujesz?
– Nic nie knuję, tylko przyjeżdża w sobotę, a wiesz przecież, że jedziemy z Heńkiem na wczasy do Kudowy, które wykupiliśmy dobre dwa miesiące temu, no i sama rozumiesz… Nie ma się Sylwkiem kto zająć. Pokazać mu miasto i takie tam… – ciągnęła niezrażona moją miną. – No dobrze, niech ci będzie, knuję, ale wiem, co robię. Pamiętaj, sobota, godzina szesnasta, wpadasz po cukier.
Obróciła się na pięcie i wyszła, nie czekając nawet na moją odpowiedź. Po chwili jednak wsunęła głowę w drzwi.
– Włóż te czerwoną sukienkę.
Hm… Jakby się zastanowić, to chyba rzeczywiście w tej czerwonej będzie mi do twarzy.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”