Pani Malinowska? – głos w słuchawce był oficjalny, podskórnie czułam, że w nieokreślony sposób zwiastował nieszczęście.
– Tak, słucham – odpowiedziałam, przytrzymując jedną ręką telefon, a drugą sięgając po dżem pomarańczowy, który właśnie miałam włożyć do koszyka.
– Mówi Dorota Neuman, szpital wojewódzki. W dokumentach Ireny Kos mamy pani numer telefonu jako osoby kontaktowej. Chciałabym poinformować, że pani Irena zmarła dzisiaj około godziny czternastej.
Słoik dżemu wypadł mi z ręki i roztrzaskał się u moich stóp. Nawet tego nie zauważyłam. Machinalnie odstawiłam koszyk i wyszłam ze sklepu. Kobieta, która do mnie dzwoniła, coś jeszcze mówiła, ale jej nie słyszałam. W głowie miałam tylko jedną myśl: „Mama nie żyje”. A ja nie zdążyłam się z nią pożegnać.
Moja rodzina nie była zwykłą, normalną polską rodziną, jakich są tysiące w każdym mieście. Byliśmy, jak by to teraz powiedziano, rodziną patchworkową. Moi rodzice poznali się na balu maturalnym mojej mamy. Ojciec przyszedł z kimś innym, mama też, ale wyszli już razem. To była miłość od pierwszego wejrzenia, i to dosłownie, bo już dziewięć miesięcy później na świecie pojawiłam się ja. Na tym bajka się skończyła – miłość wcale nie trwała długo, a tym bardziej na wieki. Moi rodzice wytrzymali ze sobą zaledwie dziesięć lat.
Moje spotkania z mamą były dziwne
Tata skończył studia, został architektem, mama opiekowała się mną, a gdy podrosłam, uznała, że czas, aby ona też zaczęła żyć. Poszła do pracy, potem na studia wieczorowe, robiła jakieś kursy, wyjeżdżała w podróże służbowe. Pamiętam, że od kiedy skończyłam pięć lat, większość czasu spędzałam z tatą.
Tata miał nienormowany czas pracy, odbierał mnie z przedszkola, potem ze szkoły, i w domu, po obiedzie, który albo odgrzewał albo robił samodzielnie, siadał do deski i kończył projekty. Uwielbiałam te chwile. Jak na tak małe dziecko, niezwykle długo siedziałam spokojnie i obserwowałam, jak tata rysuje. Po jakimś czasie załatwił mi małą deskę i rysowałam razem z nim. Kiedy teraz o tym myślę, sądzę, że byliśmy do siebie szalenie podobni. Obydwoje absolutnie skupieni, zapatrzeni w rysunek przed sobą i zafascynowani tym, co tworzyliśmy. Nic dziwnego, że wiele lat później poszłam w ślady ojca i też zostałam architektem, chociaż prawdę mówiąc, marzyłam o czymś innym…
Teraz to już nieważne. Kiedy miałam dziesięć lat, moja mama oświadczyła, że się zakochała i chce rozwodu. Ponad rok trwało, zanim go orzeczono. W zasadzie rodzice rozstali się w zgodzie. Był tylko jeden punkt, w którym nie mogli dojść do porozumienia: ja. Obydwoje chcieli się mną zajmować na stałe. Dyskusjom nie było końca. Mama uparła się, żebym zamieszkała z nią. Tata podobnie. Wygrał tata. Dziwne, ale sąd przychylił się wtedy do mojego zdania. Pamiętam, jak sędzia, bardzo miła starsza pani, spojrzała na mnie i zapytała, z kim chciałabym mieszkać. Bardzo poważnie odpowiedziałam, że z tatą. Nie wyobrażałam sobie życia bez niego.
Po wyprowadzce mamy niewiele się zmieniło. Tyle tylko, że co dwa tygodnie jechałam na weekend do niej. To były dziwne spotkania.
Niewiele miałyśmy ze sobą wspólnego, a z upływającym czasem coraz mniej nas łączyło. Im mniej było punktów wspólnych, tym bardziej mama starała się to nadrobić. Bardzo intensywnie spędzałyśmy wspólny czas. Niedługo po rozwodzie mama ponownie wyszła za mąż. Bardzo polubiłam jej męża, nawet trochę wbrew sobie, bo gdzieś tam w głębi duszy miałam świadomość, że przecież on zajął miejsce mojego taty. Tomka jednak nie dało się nie lubić. Zresztą od razu zaczął mnie traktować po partnersku.
– Kocham twoją mamę – powiedział – i bardzo chciałbym, żebyśmy się polubili. Nie będę starał się być twoim ojcem, nie będę się wtrącał nieproszony w twoje sprawy, ale jeżeli będziesz mnie potrzebowała, to zawsze przyjdę ci z pomocą.
I rzeczywiście, po jakimś czasie zaakceptowałam jego obecność w moim życiu. Tak czy owak, z mamą spędzałam niewiele czasu. Z tatą miałam więcej wspólnych tematów, świetnie się dogadywaliśmy, i to u jego boku toczyło się moje prawdziwe życie, do którego wkrótce dołączyła też Basia. Z miejsca ją polubiłam, nie było między nami cienia zazdrości czy rywalizacji o tatę.
Kiedy po kilku latach zdecydowali, że się pobierają, cieszyłam się, jakbym sama miała zostać panną młodą. Rok później bez problemu zaakceptowałam pojawienie się na świecie mojego brata, Wojtusia. Na tym nie poprzestali: po dwóch latach urodziła się Milenka, a po niej jeszcze Agatka.
Rodzina od strony taty się rozrastała, podczas gdy moja mama z partnerem bezskutecznie starali się o dziecko. Wiedziałam o tym, choć był to temat tabu. Oboje bardzo się kochali i do pełni szczęścia brakowało im tylko potomka, tym bardziej że Tomek nie miał własnych dzieci. W końcu, gdy mama zbliżała się już do czterdziestki, na świat przyszła Zosia, a trzy lata po niej, Mikołaj. Niestety, okrutny los odebrał ojczymowi szansę oglądania, jak dorastają jego dzieci. Pół roku temu Tomek zginął w wypadku samochodowym. Mama pewnie by się załamała, gdyby nie fakt, że musiała zająć się domem, dziećmi i firmą, którą zostawił jej mąż.
Nie pozwoliła sobie na żałobę i na rozklejanie się. Wzięła się w garść, odsprzedała firmę wspólnikowi Tomka, pieniądze ulokowała na lokatach dla Zosi i Mikołaja, a sama wróciła do pracy. Nasze kontakty były dosyć luźne. Widywałyśmy się rzadko, czasem do niej dzwoniłam, odwiedzałam ją, kiedy przyjeżdżałam do ojca, ale takiej prawdziwej więzi matki z córką między nami nie było. Dlatego nawet nie wiedziałam, że chorowała.
Nie mogłam pojąć, dlaczego zataiła przede mną chorobę
Pojechałam do szpitala natychmiast po telefonie.
– Przykro mi – przyjął mnie sympatyczny lekarz, który operował mamę – zdiagnozowaliśmy nowotwór kilka tygodni temu, wczoraj była operacja, mieliśmy sprawdzić, czy jest złośliwy. Niestety, okazało się, że wystąpiły komplikacje i pani mama się nie wybudziła.
– Dlaczego mi nie powiedziała? – patrzyłam na biurko zawalone dokumentami i kubek po herbacie.
– Czasami tak jest – lekarz spojrzał na mnie współczująco – ludzie chcą sobie z tym poradzić sami, dopiero potem, kiedy już oswoją chorobę, są w stanie podzielić się tą wiadomością z innymi. Może chciała mieć dla pani dobre wiadomości po operacji. Takie zaklinanie rzeczywistości.
To, co mówił, oczywiście było sensowne, ale wcale mnie nie pocieszało. Może i nie byłyśmy jakoś specjalnie zżyte, ale matka to zawsze matka. Lekarz zaprowadził mnie do pokoju, w którym leżała jeszcze mama. Miałam chwilę na pożegnanie, ale to wcale nie polepszyło mojego nastroju. Podpisałam wszystkie dokumenty, zabrałam rzeczy mamy i wsiadłam do samochodu. Przede mną było sporo rzeczy do załatwienia… Dopiero pod wieczór zorientowałam się, że zapomniałam o najważniejszym.
Prosto ze szpitala pojechałam do mieszkania mamy.
– O, Julka – drzwi, do których natarczywie dzwoniłam, otworzyła sąsiadka mamy. – Co ty tu robisz? Stało się coś… – jej głos powoli zamierał. Z mojej miny musiała wyczytać, że nie jest dobrze.
– Mogę wejść? – zapytałam cicho.
Weszłam do środka. Z dużego pokoju dobiegały dźwięki jakiegoś programu telewizyjnego, w kuchni gotował się obiad na następny dzień. Weszłyśmy tam, a ja przyciszonym głosem opowiedziałam o wszystkim pani Agacie.
– O mój Boże – zasłoniła dłonią usta – dzwoniłam dzisiaj do szpitala, ale jeszcze trwała operacja. Poza tym nie chcieli mi nic powiedzieć przez telefon. Miałam się tam wybrać jutro z samego rana. O mój Boże – powtórzyła – dla dzieci to będzie szok.
– No właśnie – zaczęłam niepewnie. – Co się stanie z dziećmi?
Zosia niedawno skończyła sześć lat, a Mikołaj trzy.
– Nie wiem – spojrzała na mnie niepewnie – chyba… no, nie wiem – powtórzyła bezradnie.
Tego się obawiałam. Moja mama była jedynaczką, jej rodzice nie żyli, podobnie rodzice Tomka. Mój ojczym miał jednego brata, który od lat mieszkał za granicą, i w zasadzie uciął kontakty z rodziną. Było bardzo wątpliwe, czy zechciałby się zaopiekować dwójką bratanków.
– Chyba – pani Agata przesuwała łyżeczkę po stole – chyba to ty jesteś ich najbliższą rodziną – wydusiła w końcu, nie patrząc mi w oczy.
Tego się właśnie obawiałam. Zaklęłam w myślach, a potem policzyłam do dziesięciu, starając się jednocześnie wyrównać oddech.
Pani Agato, ja nie mogę się nimi zająć – powiedziałam po dłuższej chwili. – Na litość boską! Ja kompletnie nie wiem, jak wychowywać dzieci! Mama nie mogła ode mnie tego wymagać, powinna była wcześniej…
Czułam się tak bezradna, jak ta dwójka dzieciaków
Nie zauważyłam, że dwójka rzeczonych „dzieci” stała za mną.
– Co się stało z mamą? – Zosia była blada jak ściana. – Powiedz, co się stało z mamą?
Nie chciałam w ten sposób przekazać im wiadomości o śmierci matki. Chociaż nie ma na to dobrej pory i dobrej metody, ten sposób był jednym z najgorszych.
– Mama zmarła dzisiaj w szpitalu – powiedziałam spokojnie. – Nie wiemy dokładnie, co się stało. Po prostu nie wybudziła się po operacji.
– To niemożliwe – Zosia potrząsnęła głową. – Kłamiesz! – krzyknęła i pobiegła do swojego pokoju.
– Mikołajku – spojrzałam na blond aniołka, który był za mały, by rozumieć, co to dla nich oznacza, ale intuicyjnie wyczuwał, że stało się coś złego.
– Będzie dobrze, kochanie – pani Agata przytuliła go i pogłaskała po głowie – nie martw się. Dorośli się wszystkim zajmą.
I wtedy zrozumiałam, że ma na myśli również mnie. Byłam dorosła. Czy tego chciałam, czy nie – musiałam stanąć na wysokości zadania i zająć się wszystkim. Te dzieci miały tylko mnie. To prawda, że ludzie stają się dorośli, gdy umierają im rodzice. Doświadczyłam tego w tamtym momencie. Do tej pory tylko mi się wydawało, że jestem dorosła. Miałam dowód osobisty, pracowałam i mogłam kupować alkohol w sklepie, ale za nikogo nie byłam odpowiedzialna. Żyłam swoim życiem i tylko ono mnie obchodziło. Nie miałam nawet rybki, bo uważałam, że to zbyt wiele zachodu. Spojrzałam bezradnie na panią Agatę.
– Idź do nich – szepnęła, popychając mnie w stronę pokoju, w którym zniknęły dzieci.
Posłuchałam jej. Na ich widok ścisnęło mi się serce. Siedzieli na łóżku jak dwie kupki nieszczęścia, obejmowali się i płakali. Byli tacy bezbronni i bezradni, a ja… czułam to samo, bo nie miałam pojęcia, jak mam się zachować w takiej sytuacji. Niezgrabnie usiadłam obok ich i wyciągnęłam rękę. Ku mojemu zdziwieniu obydwoje przytulili się do mnie, jakby nie było już dla nich innego ratunku. I chyba rzeczywiście nie było.
– Zostanę tu z wami aż do… – urwałam nagle. – Tak długo, jak będzie trzeba, ale potem…
– Boję się – zachlipała Zosia.
– W takiej bajce dzieci zabrali do takiego domu, gdzie – i zaniosła się gromkim płaczem.
– Ci, ci – westchnęłam cicho.
– Nikt was nigdzie nie zabierze. Nie pozwolę na to – zdziwiły mnie własne słowa.
Właśnie dostałam pierwszą lekcję bycia rodzicem. Muszę być silna, zamiast obciążać te biedne maluchy swoimi wątpliwościami.
– Sądzę, że czas do łóżka – powiedziałam, starając się, żeby mój głos brzmiał spokojnie. – Jedliście kolację?
Powoli, z pomocą pani Agaty udało mi się zapakować ich do łóżek. Potem siedziałyśmy długo w nocy i rozmawiałyśmy. A właściwie opowiadała pani Agata. O dzieciach, o mojej mamie, o Tomku, o ich życiu…
– Nigdy nie widziałam szczęśliwszej i zgodniejszej pary – powiedziała z zadumą – to aż biło po oczach. Aż kiedyś sobie pomyślałam…
– Co takiego?
– Że to nie może długo potrwać. Myślę, że ona umarła z tęsknoty.
To był całkiem nowy obraz mojej mamy. Takiej jej nie znałam. Kiedy sąsiadka poszła do siebie, zadzwoniłam do mojego ojca.
– Przykro mi – powiedział i po jego głosie poznałam, że rzeczywiście jest mu przykro. – Co będzie z dziećmi? – zapytał przytomnie.
– Nie wiem – odpowiedziałam, bawiąc się długopisem leżącym na stole. – Pani Agata stwierdziła, że to ja mam się nimi zająć. Jak myślisz?
– To chyba jedyne sensowne wyjście. Nikogo innego nie mają, a ciebie dobrze znają.
Tak też się stało. W ciągu pięciu dni moje życie zmieniło się całkowicie. Musiałam pogodzić się ze śmiercią mamy, zorganizować pogrzeb, załatwić wszystkie formalności, a przede wszystkim zająć się Zosią i Mikołajem. Długo wahałam się, co zrobić, ale w głębi duszy wiedziałam, że decyzja może być tylko jedna. Przeprowadziłam się do mieszkania mamy, co wiązało się również ze zmianą pracy i w zasadzie przewróceniem życia do góry nogami. Nie było nam wcale łatwo.
– Mama robiła to inaczej… – słyszałam często.
Musiałam tulić Zosię i Mikołaja, gdy wieczorami płakali za mamą, i zachowywać spokój. Być opoką.
– Ble, nie zjem tego, to obrzydliwe… – jęczała Zosia
– Jesteś głupia! – krzyczała, kiedy coś było nie po jej myśli.
To wszystko i wiele więcej słyszałam tyle razy, że przestałam zwracać na to uwagę. Musiałam na nowo zorganizować sobie życie. Wiele rzeczy mnie zaskakiwało.
– Pewnie, że przyjadę – oznajmiłam z radością mojej przyjaciółce, kiedy zaprosiła mnie na swoje urodziny. – Nie, czekaj. Nie mogę – sprostowałam z żalem. – Muszę zostać z dzieciakami.
To tylko jeden z przykładów. Codziennie było takich sytuacji wiele. Do tego dochodził fakt żałoby, którą i dzieci, i ja, przeżywaliśmy po śmierci naszej wspólnej matki. Im było dużo trudniej niż mnie.
– Dlaczego już nie malujesz? – zaskoczyła mnie kiedyś Zosia.
– Skąd o tym wiesz? – zapytałam.
– Mama pokazywała nam twoje rysunki – moja siostra wzruszyła ramionami, jakby to było coś naturalnego – miała całą teczkę. Powinny być w jej sypialni.
– Naprawdę? – byłam zdziwiona.
Tak naprawdę to chciałam zostać malarką. Lubię swój zawód, ale malowanie kochałam. To tata przekonał mnie, żebym została architektem.
– To pewny fach, ty masz talent, a ja zawsze będę mógł ci pomóc – powiedział.
– A malowanie to przecież tylko hobby.
Mama była innego zdania. Pamiętam, że zachęcała mnie do startu na ASP.
– Złóż chociaż dokumenty – mówiła. – Przecież nic nie tracisz.
Nie posłuchałam jej wtedy. Uznałam, że tata ma rację. Na architekturę dostałam się bez problemu i bez problemu ją skończyłam. A malować przestałam. Właściwie, sama nie wiem, dlaczego.
– Te rysunki są bardzo ładne – zauważyła Zosia. – Ja tak nie potrafię – dodała ze smutkiem.
– Każdy może ładnie rysować – powiedziałam z przekonaniem. – Jak chcesz, to mogę cię nauczyć.
Zaczęłam znów malować. Mama by tego chciała
Zaczęłyśmy natychmiast. Następnego dnia pojechałam do sklepu z akcesoriami malarskimi i wykupiłam chyba połowę asortymentu. Zosia była zachwycona. Mikołaj też, choć największą frajdę miał z tego, że był cały upaćkany farbą.
– Tak się zastanawiam – powiedziałam z błyskiem w oku – co byście powiedzieli na to, żeby zrobić jakieś malowidła w waszych pokojach? Takie niepowtarzalne, jedyne w swoim rodzaju?
Nie musiałam ich długo namawiać. U Mikołaja malowała głównie Zosia, brat tylko jej pomagał.
Mieliśmy zajęcie. Najpierw planowanie, gdzie i co, potem dobór kolorów, szkice na papierze. Okazało się, że była to najlepsza terapia. Dla nas wszystkich. Zosia i Mikołaj powoli akceptowali fakt, że mama nie żyje, a ja jestem ich opiekunką. A ja… Ja uczyłam się wybaczać mamie. Nawet nie wiedziałam, jak wielka zadra we mnie siedziała. Wydawało mi się, że wszystko jest w porządku. W rzeczywistości tęskniłam za mamą. A ona za mną. Teraz wiem, że za wcześnie została matką. Mój ojciec pewnie też nie był bez winy. Musiałam dorosnąć i dojrzeć, żeby to zrozumieć. Któregoś dnia zabrałam dzieciaki do mojego ojca. Trochę się bałam, ale ku mojemu zdziwieniu błyskawicznie znalazły wspólny język z dziećmi taty.
– Jesteś bardzo dzielna, wiesz? – tata spojrzał na mnie z miłością. – Nie każdy by się na to zdecydował.
– Nie miałam wyboru – wzruszyłam ramionami, choć dobrze wiedziałam, że to nieprawda. Mogłam przecież oddać dzieci do domu dziecka. Aż wzdrygnęłam się na samą myśl.
– Wiesz tato, dopiero teraz, mieszkając w domu mamy, zajmując jej miejsce, widzę, jaką była kobietą. I przykro mi, że to nie stało się wcześniej.
– Irena bardzo cię kochała. – Tata pogłaskał mnie po ręce. – Tylko nie bardzo potrafiła to pokazać. Ja też tego nie potrafiłem. Chyba popełniłem błąd, że nie pozwoliłem ci z nią zamieszkać – westchnął.
– Nie, tato – pocałowałam go w policzek. – Wszystko jest w porządku. Tylko żal, że trochę późno…
– Takie jest życie, córeczko.
Paradoksalnie dzięki śmierci mamy zyskałam rodzinę. W ekspresowym tempie dojrzałam. Jestem innym człowiekiem. Czuję odpowiedzialność za dzieci, kocham je, i wiem, że skoczyłabym za nimi w ogień. I maluję. Po raz pierwszy od dawna. Znowu maluję.
Czytaj także:
„Rok kręciłem się obok niej, bo byłem zbyt nieśmiały, by zrobić pierwszy krok. Zrobiła to za mnie… jej matka”
„Miałam być na każde jego zawołanie. Gdy się postawiłam, pociął sobie całe przedramiona. Uznał, że go nie kocham”
„Musiałem konkurować z byłym mężem mojej ukochanej. Nie tylko o jej serce, ale i o sympatię jej dzieci”