Los od początku lubił sprawdzać, ile mogę znieść. Kiedy przyszłam na świat, mama miała osiemnaście lat, a tata był o rok starszy. Żadne z nich na starcie nie zdało egzaminu z rodzicielstwa. Bo kiedy wydawałam pierwszy krzyk, mama była już początkującą alkoholiczką, a tata siedział w więzieniu. Trafił za kraty, bo napadł na sklep. Podobno chciał nam w ten sposób zabezpieczyć byt. A matka podobno rozpiła się z żalu, że tata trafił do więzienia.
Od początku miałam niewesoło
Chyba tylko cudem urodziłam się zdrowa. I chyba tym samym zrządzeniem losu jakoś przeżyłam pierwsze lata. Bo dla mamy od początku byłam tylko ciężarem. Im byłam starsza, tym częściej narzekała na to, że zmarnowałam jej życie i z tego żalu piła coraz więcej. Na szczęście tata po pięciu latach wyszedł z więzienia. Kiedy zobaczył, jakie życie wiedzie mama, przebudził się i zmienił swoje życie. A przy okazji moje. Znalazł mieszkanie, legalną pracę i zabrał mnie od matki.
Ta nie stawiała żadnego oporu. Nie miałam wtedy pojęcia, że to był najszczęśliwszy dzień mojego życia. Byłam za mała, żeby zrozumieć, że tym, co zrobił, tata uratował mi życie. Nawet trochę się go bałam. Był dla mnie przecież zupełnie obcy. Ale dał mi poczucie bezpieczeństwa, własne łóżko, ciepłe obiady i wcale nie był gorszy niż to całe pijane towarzystwo, na widok którego drżałam w domu mamy.
Szybko okazało się, że tata jest, mimo swej przeszłości, dobrym człowiekiem. Żyło nam się biednie, ale szczęśliwie. Robił wszystko, bym nie odczuwała braku matki. Początkowo nawet za nią tęskniłam. W szkole podstawowej chodziłam raz w tygodniu pod jej dom. Siedziałam godzinami na schodach przed drzwiami, ale albo mi nie otwierała, albo wytaczała się pijana i kazała spadać do taty.
Z biegiem lat przestałam zabiegać o jej miłość
Zrozumiałam, że mama nigdy się nie zmieni. Nie przestanie pić. Nie pokocha mnie. Jeszcze mocniej doceniłam przemianę, jaką przeszedł tata. Nie było dnia, bym nie była mu wdzięczna, że po odsiadce stanął na wysokości zadania i dźwignął niełatwy temat rodzicielstwa. Skupiłam się na swoim życiu.
Skończyłam szkołę, zdobyłam zawód. Zostałam fryzjerką. Byłam w tym naprawdę dobra, więc szybko dostałam pracę w fajnym salonie. Poznałam Adama i pierwszy raz poważnie się zakochałam. On też wychował się w rozbitej rodzinie. Może nie aż tak dysfunkcyjnej, jak moja, ale też nie miał porządnych wzorców życia z drugim człowiekiem.
Od dwóch lat sami uczymy się więc, jak tworzyć związek. Nie jesteśmy w tym perfekcyjni, ale ciężko pracujemy, by być kiedyś zgranym małżeństwem, a potem dobrymi rodzicami. Bo ja, chociaż jestem już pełnoletnia, nadal na słowo „mama” czuję ten sam ucisk w żołądku. I żeby go nie pogłębiać, od lat staram się wyciszać złe wspomnienia, a okolicę, gdzie wciąż mieszka matka, omijam szerokim łukiem. W życiu jednak tak bywa, że im bardziej chcemy przed czymś uciec, tym szybciej nas to dopada…
Zobaczyłam go z daleka, ale ostatnią rzeczą, na którą miałam ochotę, była rozmowa z dawnym sąsiadem. Naciągnęłam kaptur na głowę i przyspieszyłam kroku. Michał był jednak szybszy.
– Patrycja! Cześć! No co ty, ludzi nie poznajesz? – wydyszał do mojego ucha. – Ledwie cię dogoniłem. Kopę lat! – klepnął mnie w ramię.
– Cześć. Spieszę się do pracy – rzuciłam oschle, nawet się nie zatrzymując.
– Ja tylko pogratulować chciałem. Będziesz miała siostrzyczkę czy braciszka? – Michał wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Nawet nie wiem, kiedy się zatrzymałam. Popatrzyłam na niego jak na wariata.
– Co ty bredzisz? – wyszeptałam.
– Mamusia się nie pochwaliła? Mało się znam, ale wygląda, jakby zaraz miała rodzić. No, to raz jeszcze wujek Michał gratuluje i nie zatrzymuje panienki – skłonił się teatralnie i odszedł.
A ja stałam na tym chodniku kompletnie oszołomiona. Łzy ciekły mi po twarzy, cała dygotałam. Nie byłam gotowa na żadne wieści związane z moją matką. A już na pewno nie na takie, że jest w ciąży. Dobrze pamiętałam piekło, jakie mi zgotowała. I jeśli powołała na świat inne dziecko, to ono lepszego życia mieć nie będzie. Tak bardzo nie chciałam jej już nigdy spotkać, ale czułam, że muszę. Ten ostatni raz…
Kiedy przekroczyłam próg kamienicy, aż mnie zemdliło
Oparłam się o ścianę i próbowałam wyrównać oddech. Nie byłam tam od dobrych kilku lat, ale niewiele się w środku zmieniło. Brudną zieloną ścianę dalej pokrywała gęsta sieć bazgrołów. Wyznania miłości, „serdeczne” życzenia dla policji i inne bluzgi wszelkiej maści.
– Wdech, wydech, dasz radę. Jesteś tu po raz ostatni – przekonywałam samą siebie.
Kiedy mi otworzyła, nie miałam wątpliwości, że jest jak zwykle pijana. Trzymała się futryny, a pod jej wyciągniętym swetrem rysował się brzuch.
– Jak możesz pić w takim stanie? – nie umiałam ukryć obrzydzenia, które do niej czułam.
– W jakim stanie? – wybełkotała. – I co ty tu w ogóle robisz, co? – ledwie trzymała się na nogach.
– Który to miesiąc? – wpatrywałam się w jej brzuch.
– Żaden. Chora jestem, mięśniaki mam, takie guzy i to one tak rosną – naciągnęła sweter na brzuch. – Czego chcesz?
– Byłaś u jakiegoś lekarza? – sama już nie wiedziałam, czy kłamie, czy naprawdę choruje. – Może musisz iść do szpitala? Ktoś powinien cię obejrzeć!
Popatrzyła na mnie nieprzytomnym wzrokiem i wybuchnęła śmiechem. Chciałam jej pomóc, ale ona jak zwykle odrzuciła moją pomocną dłoń. Wychodząc, obiecywałam sobie, że nic na siłę, że skoro nie chce, bym przy niej była, odejdę. Nie mogłam jednak przestać o niej myśleć. Biłam się z myślami, co robić.
Dwa tygodnie później znów stałam przed jej drzwiami. Tym razem nikt nie otworzył. Pukałam, dzwoniłam i miałam już odchodzić, gdy za moimi plecami pojawił się Michał.
– Karetka ją zabrała. Dwa dni temu – rzucił beznamiętnie zza progu. – Tak czułem, że tu przyjedziesz i będziesz jej mimo wszystko szukać. Pojechała na Miedzianą. Nie ma za co – nie czekając na jakąkolwiek odpowiedź, zniknął za swoimi drzwiami.
Nawet nie wiedziałam, na jakim oddziale mam jej szukać. Położnictwo? Ginekologia? Chirurgia? Stałam i zastanawiałam się, gdzie mam iść, kiedy zaczepiła mnie młoda pielęgniarka.
– Czy mogę pani w czymś pomóc? – zagadnęła.
– Szukam mamy, trafiła do was dwa dni temu. Nie wiem tylko, na jaki oddział, przywiozła ją karetka… Ewa Panufnik. Gdzie mogę sprawdzić, co z nią? – popatrzyłam na pielęgniarkę bez większych nadziei.
– Panufnik… – pielęgniarka od razu zareagowała na nazwisko.
Musiała kojarzyć przypadek mojej mamy.
– Trafiła od razu do nas, poród był już w drugiej fazie. Urodziła i wypisała się na własne żądanie – miałam wrażenie, że chce powiedzieć coś jeszcze, ale wtedy obok nas pojawił się jakiś lekarz.
– Siostro, natychmiast na oddział – popatrzył na nią gniewnie. – Nie jest siostra od udzielania informacji na temat pacjentów.
Pielęgniarka wbiła wzrok w ziemię i szybko zniknęła. Lekarz popatrzył na mnie chłodno.
– Pani mama nie upoważniła nikogo do udzielania informacji na temat jej stanu zdrowia. Ani stanu zdrowia dziecka.
Więc jednak. To nie były żadne cholerne mięśniaki. Do końca kłamała, do końca chciała ukryć tę ciążę…
– Wypisała się z dzieckiem? – czułam, jak łzy napływają mi do oczu.
Lekarz westchnął głośno i popatrzył na mnie nieco łagodniej.
– Zrzekła się do niego praw. I ona, i ojciec. To wszystko, co mogę pani powiedzieć. Przepraszam, ale muszę już iść.
Próbowałam opanować łzy i trochę się uspokoić. Usiadłam na pierwszej napotkanej przed szpitalem ławce. Opadłam na nią, a tama puściła. Nie wiem, ile tam siedziałam. Tysiące myśli przelatywało mi przez głowę: Co teraz? Co robić? Zapomnieć o tym dziecku? Pozwolić, by wiodło życie kompletnie nieświadome, kim jest, że ma siostrę? A może spróbować…? Z zamyślenia wyrwał mnie znajomy głos.
– Niech pani zadzwoni do mnie, tylko wieczorem. Kończę zmianę o dziewiętnastej – kiedy podniosłam głowę zobaczyłam tę samą pielęgniarkę, którą przepłoszył lekarz.
Wcisnęła mi w dłoń małą, żółtą karteczkę, nerwowo się rozejrzała i dosłownie uciekła. Całe popołudnie czekałam jak na szpilkach na godzinę dziewiętnastą. Kiedy wybierałam zapisany na karteczce numer, aż się trzęsłam. Jeden sygnał, drugi, trzeci…
– A może się rozmyśliła? – pomyślałam załamana, ale wtedy w słuchawce rozległ się jej głos.
– Ma pani siostrę. To dziewczynka. Bardzo mała, jak na trzydziesty piąty tydzień. Urodziła się z obniżonym napięciem mięśniowym, ale powoli nadrabia. Dostała osiem punktów w skali Apgar. Teraz jest w inkubatorze. Jest silna. Widać, że walczy. Płacze najgłośniej ze wszystkich wcześniaków. Pani matka od razu ją odrzuciła, nie wzięła jej na ręce ani razu. Tak mi szkoda tej kruszynki… – kobieta wyrzucała z siebie słowa tak szybko, jakby ktoś ją gonił.
– Czy ona będzie zdrowa? – zdołałam wejść jej w słowo. Zamilkła na dłużej.
– Ciąża nie była prowadzona przez żadnego lekarza, a pani mama… – westchnęła, szukając słów – …delikatnie mówiąc, nie dbała ani o dzidziusia, ani o siebie. Mała na pewno ma FAS, czyli alkoholowy zespół płodowy, będzie wymagała stałej rehabilitacji. Ale jest świetną dziewczynką – głos pielęgniarki przestał drżeć.
Długo rozmawiałyśmy. Edyta, bo tak miała na imię, poradziła mi, żebym poszła do ośrodka pomocy społecznej, bo to tę instytucję powiadomił szpital. Oni na pewno zawiadomili już ośrodek adopcyjny. Jeśli moja matka i jej partner nie zmienią zdania, za sześć tygodni sąd odbierze im prawa do małej i moja siostra trafi do adopcji. Być może nigdy się nie dowie, że jest adoptowana. Być może nigdy nie będzie szukać swoich korzeni. Może będzie mnie mijać kiedyś na ulicy, nie wiedząc, że jestem jej rodziną…
Nigdy nie miałam brata ani siostry
Nie wiedziałam, jak to jest kochać kogoś, kto ma tę samą mamę. Ale tak bardzo chciałam zobaczyć tę kruszynkę. Poczuć ciepło jej ciałka. Wziąć w ramiona.
– Nikt cię nie wpuści na oddział. Raz, że mała leży w inkubatorze, dwa, że formalnie jesteś dla niej obcą osobą. Gdyby matka cię upoważniła, można by błagać ordynatora, ale poznałaś go dzisiaj rano i wiesz, że nie ma szans – Edyta rozwiała moje nadzieje.
Ale kiedy następnego dnia znów miała dyżur, przysłała mi krótki filmik. Na widok małego ciałka prężącego się w inkubatorze serce podskoczyło mi aż do gardła.
– Cześć, maluszku – pogładziłam ekran telefonu i rozpłakałam się.
Popatrzyłam w lustro. Miałam dwadzieścia lat, ojca, który nie dał mi zginąć, pracę na etat i kochającego chłopaka. Planowaliśmy z Adamem dzieci, ale jeszcze nie teraz. No i myśleliśmy o własnych, a nie o adopcji. Wiem, że jako rodzina biologiczna mam pierwszeństwo do przysposobienia malutkiej. Tylko czy sprostam? Czy poradzę sobie z opieką nad moją siostrzyczką? Czy damy radę z Adamem przejść procedurę adopcyjną? Czy w ogóle on by tego chciał? Tego wieczora pokazałam mu filmik ze szpitala i opowiedziałam całą historię. Bałam się jak diabli, że od razu powie „nie”. Ale on zachował się tak bardzo dojrzale…
– Rozumiem, że targają tobą silne emocje. Gdybym się dowiedział, że mam rodzeństwo, że może ono iść w świat, że matka je porzuciła, też pewnie bym z miejsca zareagował tak, jak ty. Ale wiesz, że to decyzja na całe życie? Nie możemy podjąć jej pochopnie. Nie możemy skrzywdzić kolejny raz tego dziecka – pogładził mnie czule po policzku.
– Wiem. Ja naprawdę wszystko wiem. Poza tym, że nie mam pojęcia, co dalej robić… – wtuliłam się w jego ramię.
Jedno jest pewne. Muszę o wszystkim powiedzieć tacie. On musi wiedzieć, z czym przyszło mi się zmierzyć. Nie sądzę, żeby był „za”. Zbyt mocno nienawidzi mamy za to, co mi zrobiła. Ale ta kruszynka nie jest niczemu winna. Może słabo zaczęła swój żywot. Może los wybrał jej kiepskich rodziców. Ale ma siostrę. I ta siostra za każdym razem, gdy odtwarza filmik z kruszynką w inkubatorze, umacnia się w przekonaniu, że nie może pozwolić jej odejść w nieznane. Los stawia mnie przed dużym wyzwaniem. Ale czuję, że tym razem, chociaż nie ja wydałam to dziecko świat, to ja powinnam zdać egzamin z rodzicielstwa.
Czytaj także:
Firma jest na skraju bankructwa, ale moja żona nadal kupuje drogie ciuchy
Po śmierci taty, mama czciła go jak świętego. A on... miał nieślubnego syna
Okradałem dziadka, bo myślałem że mama ma raka. A ona kłamała