„Moja matka nie chodzi od 30 lat. Kazała mi oddać dziecko do adopcji, żebym mogła całe życie poświęcić tylko jej”

Matka zmusiła mnie do oddania mojego dziecka fot. Adobe Stock, herlanzer
„Opiekuję się nią całe życie, a i tak traktuje mnie jak psa. Nie wie o przepłakanych nocach, depresji, koszmarach. O tym, jak błagałam, by mi powiedziano, kto adoptował Marysię. Nie mam rodziny, pracy, przyjaciół. Nawet szkoły nie dała mi skończyć”.
/ 16.04.2022 07:53
Matka zmusiła mnie do oddania mojego dziecka fot. Adobe Stock, herlanzer

Kiedy poczuję w powietrzu zapach świeżej ziemi i kiełkujących roślin, otwieram okna mieszkania na oścież, by wywietrzyć resztki zimowego zaduchu i stęchlizny, smogu i nocnych potów. Piorę firanki, myję szyby i myślę przy tym, jak cudownie wyglądałoby nasze mieszkanie, gdybym je odmalowała na jasne kolory – blade kremy i groszek – posadziła kwiaty w donicach na balkonie, wymieniła starte, buroszare ceraty na stołach na nowe, kolorowe.

Wyobrażam tak sobie co roku od lat

Zrobiłabym to, gdybym tylko miała pieniądze. Ale nie mam. Stać mnie tylko na wiosenne powietrze, które wpływa do mieszkania pachnącymi falami, dając nadzieje na nowe życie.

– Stefa! Zamknij okna, chcesz mnie zaziębić na śmierć? Taka stara, a taka głupia.

Zrzędliwy głos mamy wyrwał mnie z zamyślenia.

– Kupiłaś te ziemniaki, czy będziemy dzisiaj głodować?

Mama ma siedemdziesiąt osiem lat i od trzydziestu nie chodzi. Kiedyś jeździła na wózku, ale kiedy musiałyśmy przenieść się do tego socjalnego mieszkania na trzecim piętrze bez windy, wózek okazał się bezużyteczny. Poza tym mama nie lubi wychodzić z domu. Ostatnio nawet z łóżka nie lubi wstawać. Cały dzień leży, je i ogląda telewizję. Problem w tym, że kilka dni temu nasz stary odbiornik się zepsuł. To dramat, bo nie stać nas na nowy, a w żadnym serwisie nie chcą nawet słyszeć o naprawie tego „rzęcha”. Mówią, że nie ma części.

Wybierałam właśnie ziemniaki w warzywniaku, gdy usłyszałam rozmowę klientek przy kasie.

– No mówię pani, złota rączka. Miałam takiego starego pioniera, który leżał bezużyteczny od czasu, kiedy dranie pozmieniali częstotliwości. No to przyniosłam go do „Piwniczki” i on go przestroił – powiedziała pierwsza.

– I mówisz pani, że za darmo? – spytała chrapliwym głosem druga.

– Tam tak jest. Wszystko robią za darmo. Wie pani, tacy społecznicy, żeby się nie zmarnowało. Jak pani ma, dajmy na to, stary fotel, to pani go tam przynosi. I ktoś go sobie może wziąć.

– Tak za darmo? – oburzyła się Chrypka. – A co to ja mam swoje rzeczy rozdawać?

– Jak fotel niepotrzebny – cierpliwie tłumaczyła klientka. – Pani zostawia fotel, ktoś może go sobie wziąć, a pan Złota Rączka naprawia pani telewizor. Taki handel wymienny.

– Ale ja nie mam niepotrzebnego fotela, a telewizor działa.

– No, taki przykład daję – zirytowała się kobieta.

– A gdzie to jest? Bo może kiedyś będę miała niepotrzebny fotel, a sprzęt, wiadomo, psuje się. Robią teraz takie buble, nie to, co kiedyś.

Opowiadająca podała adres „Piwniczki” i powiedziała, że to taka osiedlowa klubokawiarnia. Trzy dni później byłam już tak umęczona mamą, że postanowiłam pójść do tej „Piwniczki” i porozmawiać z panem Złotą Rączką. To był kawałek drogi, w innej dzielnicy, więc kiedy tam dotarłam, nogi mnie bolały. „Piwniczka” była dość dużym lokalem. W środku było sporo ludzi – siedzieli przy stolikach, grali w warcaby, karty. Przy innych rozmawiali.

Pod ścianą stały kosze z różnymi rzeczami, artykułami żywnościowymi, a na stołach … ciasta, jakieś zapiekanki? Mają tu jakąś imprezę? Stałam przy stole, czując, jak ślina cieknie mi do ust – jak się ma na miesiąc na jedzenie czterysta złotych na dwie osoby, to o takich daniach można sobie pomarzyć.

Nie przypuszczałam, że mogą istnieć takie miejsca

– Pani tu pierwszy raz? – usłyszałam kobiecy głos.

Obróciłam się spłoszona.

– Tak. Przepraszam, macie tu jakąś imprezę…

– Ależ nie! – sympatyczna kobieta w moim wieku roześmiała się. – To są potrawy, które niektórym zostały z obiadu, a te rzeczy w koszach, to artykuły, które wkrótce stracą termin ważności, i trzeba by je wyrzucić. A tak, może się komuś przydadzą. Proszę się częstować, brać. A jak pani będzie miała coś niepotrzebnego, to pani to przyniesie. Tak to u nas działa. Takie miejsca są już w wielu miastach. Cudowny pomysł, nie sądzi pani?

– Tak.

Słowotok kobiety wywołał w mojej głowie lekką panikę.

– Ja słyszałam, że tu jest ktoś, kto potrafi naprawiać stare sprzęty. Dlatego przyszłam – ale moje oczy znów pobiegły do jedzenia. Byłam głodna.

– Pan Andrzej. Już wyszedł. Proszę przyjść jutro koło południa. A może wzięłaby pani tę zapiekankę? Proszę. Zrobiłam ją wczoraj w ilościach jak dla wojska, a rodzina się zbuntowała, że trzeci dzień jeść tego nie będą, bo tuczy. Ale pani to z pewnością nie zaszkodzi. A w ogóle to Marianna jestem.

– Stefania – wymamrotałam.

Wróciłam do domu z mętlikiem w głowie i zapiekanką, którą podzieliłam na trzy obiady. Wiedziałam, że muszę jutro tam wrócić, ale nie z pustymi rękoma. Tyle że ja nie miałam nic, co byłoby mi niepotrzebne. A w lodówce był tylko garnek wodnistej kartoflanki. Otworzyłam starą bieliźniarkę. Kiedyś dostałam kilka koszy kordonka jako „zapłatę w naturze” za miesięczną pracę przy sprzątaniu w fabryce. I potem w zimowe wieczory jedynym moim zajęciem było szydełkowanie. Dziergałam z kordonka serwety i firanki. Kilka firanek powiesiłam na oknach, kilka serwetek na stole i komodzie, a resztę schowałam. Kilka sztuk następnego dnia zaniosłam do „Piwniczki”.

Nie spodziewałam się, że zrobią furorę

Kiedy wyłożyłam je na stole, zleciały się kobiety.

– Oddaje pani takie cuda? Na Allegro poszłyby za kilka stówek. – zachwyciła się jedna.

Nie bardzo wiedziałam, co to jest Allegro.

– Ja wezmę tę, i tę, pasują do siebie, Baśka zostaw! – krzyknęła druga.

– Hola, moje panie – odezwał się za mną męski głos. – Nie kłócić się. Przynajmniej nie tak głośno. A pani to chyba do mnie, Marianna wspominała.

Mężczyzna był szczupły, wysoki, trochę przygarbiony. Miał strzechę siwych włosów i roześmiane niebieskie oczy. Opowiedziałam o moim kłopocie. To było dziwne. Zazwyczaj przy mężczyznach sztywniałam i wycofywałam się.

Mama zawsze mnie przed nimi ostrzegała

Moje doświadczenia dowiodły, że miała rację. Nie lubiłam mężczyzn, ale tego tu, Andrzeja Złotą Rączkę, polubiłam od razu. I nie miałam nic przeciwko, gdy powiedział, że wpadnie do mnie obejrzeć telewizor. Przyszedł jeszcze tego wieczora. Obejrzał odbiornik, który dostałyśmy od sąsiada kilka lat temu, kiedy wymieniał go na nowy, z płaskim ekranem.

– Stary Rubin. Cud, że w ogóle działa… – mówił pan Andrzej niby do siebie. – No tak, oryginalne japońskie podzespoły. To dlatego. Ale na każdego przychodzi pora. Niestety, moje drogie panie, pora na nowy telewizor.

– Nowy, nowy, tylko płacić i płacić.

Mama zaczęła zrzędzić.

– Stefa, popraw mi poduszkę. Cały dzień cię nie ma, człowiek tu umiera, a ona sobie łazi po mieście. I co teraz będzie, jak my grosza nie mamy. I w ogóle idźcie sobie, spać mi się chce.

Poprawiłam poduszkę i wyszliśmy z sypialni mamy.

– Od dawna pani mama tak leży? – spytał.

– Od ponad trzydziestu lat. Napije się pan herbaty? – spytałam niespodziewanie dla siebie samej.

– Z przyjemnością.

Przy herbacie opowiedziałam, że mama zachorowała, kiedy miałam piętnaście lat. Od tamtej pory opiekuję się nią.

– A pani życie? – spytał.

– To jest moje życie – zdziwiłam się.

Patrzył na mnie długo.

– Ja opiekowałem się chorą żoną przez dwa lata, zanim umarła. Nie wyobrażam sobie, żeby to robić przez ponad trzydzieści lat, samemu.

– Czasami nie ma się wyboru. Taki los i już…

– Zawsze jest wybór. Trzeba losowi pomóc.

Patrzyłam przez szybę, jak wychodzi na podwórko, potem na ulicę. Odwrócił się i popatrzył w moje okna. Uniósł rękę. Ja uniosłam swoją.

Mama żądała, wymuszała, a ja jej ulegałam

Mylił się. Nie miałam wyboru. Gdy byłam młoda i chciałam iść swoją drogą, mama żądała, wymuszała, szantażowała. Ugięłam się, bo byłam za słaba. Trzy razy miałam szansę zmienić ścieżkę swojego życia, i zawsze stawała na niej, mówiąc: „nie możesz, bo wtedy zostanę sama. Umrę i moja śmierć obciąży twoją nieśmiertelną duszę”.

Zostawałam, ale nie dlatego, że bałam się o swoją duszę, tylko dlatego, że byłam za słaba, by nie słuchać mojego wewnętrznego głosu, który brzmiał jak głos mamy, i który nieustannie mówił: to twój obowiązek, twoje przeznaczenie. Jak spojrzysz sobie w oczy, gdy zajmiesz się własnym życiem? Nie skończyłam szkoły, nie zdobyłam zawodu, nie miałam męża.

Dzień w dzień jestem przy mamie

Utrzymujemy się z jej renty, bo ja nie mam swoich pieniędzy. Kiedyś próbowałam pracować, ale nie dałam rady – mama, kiedy mnie nie było, wpadała w histerię i sąsiedzi narzekali na jej wycie.

Nie, Andrzej się mylił. Czasami nie ma się wyboru, jeśli człowiek chce być w porządku z samym sobą. Następnego dnia Andrzej przyniósł nam telewizor z dwudziestoośmiocalowym płaskim ekranem.

– Leżał u mnie niepotrzebny w piwnicy – wyjaśnił.

Został na herbacie. Przeszliśmy na ty. Przyniósł ciastka. Opowiedział mi o swoim życiu, żonie, dzieciach. Przez kolejny tydzień wpadał codziennie. Pewnego dnia przyniósł torbę kordonku i zamówienia na serwety.

– Ty będziesz robić, ja sprzedawać. Skończą się twoje kłopoty. Majątku nie zrobisz, ale nie będziecie już klepać biedy. Założymy ci stronę w internecie.

– A wytłumaczysz mi, na czym on polega? – spytałam.

– Internet? – zdziwił się.

– Nigdy nie miałam komputera.

Patrzył na mnie poważnie.

– Wielu rzeczy nigdy nie miałaś, nie spróbowałaś, nie przeżyłaś.

Wzruszyłam ramionami.

– Nie ja jedyna w tym kraju. Na tej planecie. A może jest nas większość?

– Ale nie pod moim bokiem. Nauczę cię internetu. Co powiesz na tę niedzielę? Przyjdę z laptopem. A potem może pójdziemy na lody? Co ty na to?

Znów poczułam lekki zawrót głowy. To wszystko działo się zbyt szybko. Z totalnej pustki nagle wpadłam w wir życia. Ludzie, zamówienia, nowe nadzieje. Nawet zrzędzenia mamy – teraz rzadkiego, bo wpatrywała się w wielki kolorowy ekran, na którym wszystko było widać wyraźnie – nie odbierałam tak mocno. Ale to było w porządku. Natomiast jego zainteresowanie, jego spojrzenia, wzrok na moich ustach – to już niekoniecznie. Ten człowiek w ogóle nie miał poczucia rzeczywistości!

Randki w naszym wieku? W naszej sytuacji?

Niepoprawny romantyk

Tacy, mówiła mama, kończą na dnie, zbankrutowani, połamani przez twarde prawa życia. Od takich trzymamy się z daleka. Poza tym, jutro była pierwsza TA niedziela.

– Nie mogę. Jutro muszę… mam… jestem już umówiona – wykrztusiłam wreszcie.

– Rozumiem – skinął głową. – Może kiedy indziej?

– Może.

W parku dzieci biegały, krzyczały, ich młode mamy zbijały się w grupki, rozprawiając o różnych sprawach. Usiadłam na pobliskiej ławce. Marysia wyglądała świeżo i cudownie, jasne loki rozwiewał wiatr. Szukałam na jej twarzy oznak nieszczęścia czy smutku, ale niczego takiego nie było. Popatrzyłam w stronę huśtawek. Isia wyrosła od jesieni, ledwo ją poznałam…

– Myślałem, że umówiłaś się w kościele na wiosenne sprzątanie – Andrzej, siadając obok mnie na ławce, musnął palcami moje ramię. – A ty przyszłaś do parku. Też lubię parki.

Zaskoczył mnie, przyznaję. Patrzyłam na niego, tak niemożliwie upartego. Jego jasne oczy śmiały się, choć twarz była poważna. Ale każda zmarszczka i bruzda na niej wołały do mnie: zaufaj mi. Popatrzyłam na trzydziestopięcioletnią Marysię i jej sześcioletnią córkę, Agnieszkę.

– Miałam dwadzieścia lat, kiedy urodziłam Marysię. Jej ojcem był kierowca na budowie, który wynajmował mieszkanie w naszej kamienicy. Okazało się poniewczasie, że na Śląsku miał żonę i dzieci. Chciałam córkę zatrzymać, wychować, kochałam ją od chwili, gdy się dowiedziałam, że we mnie rośnie. Ale mama się nie zgodziła. Przekonała mnie, że nie dam rady opiekować się i nią, i dzieckiem. Jak zwykle postawiła na swoim. Kiedyś ją odnalazłam, Marysię. Ta mała, to moja wnuczka – usłyszałam dumę w swoim głosie.

– Śliczna.

Nie musiał wiedzieć o nieprzespanych, przepłakanych nocach, o bólu serca, depresji, nocnych koszmarach. O tym, jak błagałam, by mi powiedziano, kto adoptował moją córeczkę, i o latach, gdy śledziłam ją, wystawałam pod szkołami, placami zabaw, by ją zobaczyć. A teraz ma męża, i córeczkę. Moją wnuczkę. I co tydzień od wiosny do jesieni niemal w każdą niedzielę przychodzą tu. I ja też tu jestem.

Wyobrażam sobie, że przychodzimy tu we trójkę…

Nie wiem, co będzie dalej, ale czuję, że moje życie się odmieni

– Myślałaś, by jej kiedyś o sobie powiedzieć? – jego głos był pełen współczucia.

– Nie. Ona jest szczęśliwa. Nie ma sensu mieszać im w głowie. To niczemu nie służy.

Usłyszałam pstryk – dźwięk migawki. Popatrzyłam na Andrzeja. Robił zdjęcia swoją komórką.

– Co robisz? Pokazał mi zdjęcia – akurat Isia podbiegła do matki, a ta uklękła przy niej i patrzyły na siebie ze śmiechem.

Przepiękne. Łzy zakręciły mi się w oczach.

– Wywołam je i oprawię – powiedział. – Postawisz je sobie na komodzie i cały czas będą z tobą.

– Dziękuję… – wyszeptałam. – Jesteś… – gardło ścisnęło mi się ze wzruszenia.

Uśmiechnął się.

– Oczywiście, że jestem. Kiedy wychodziliśmy z parku, poczułam na dłoni jego ciepłe, mocne palce. Serce zabiło mi żywiej. Splotłam palce z jego. Nie wiem, co będzie dalej, co z moją mamą, mieszkaniem, tym wszystkim, nad czym nie panuję. Ale jakoś to będzie. Uniosłam głowę i spojrzałam na idącego u mojego boku mężczyznę. Poczułam, jak wiosna wlewa się w moje serce.

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA