„Moja matka mnie nienawidziła, bo zabrałam jej młodość. Przecież sama nie prosiłam się na ten świat”

Płacząca kobieta fot. iStock by GettyImages, monkeybusinessimages
„Życie z nią to był emocjonalny rollercoaster. Na przemian mnie nienawidziła i kochała. Kiedy zmarła, odetchnęłam z ulgą, ale miałam też poczucie winy”.
/ 21.09.2023 08:00
Płacząca kobieta fot. iStock by GettyImages, monkeybusinessimages

Gdy o niej myślę, czuję gniew, żal i wyrzuty sumienia. W różnych proporcjach. Czasem złość przeważa, czasem żal ściska mnie jak obręczą. Wyrzuty sumienia nasilają się w okolicach rocznicy jej śmierci.

Tata zawsze powtarzał, że „mama już taka jest”. Mówił to, gdy płakałam, bo powiedziała lub zrobiła coś, co sprawiło mi przykrość. Wobec niego też „taka” była, ale on ją uwielbiał i wybaczyłby jej wszystko.

Ja zaś nie rozumiałam, czemu moja mama mówi, że mnie nie kocha, czemu nazywa mnie brzydulką, choć inni twierdzą, że jestem śliczna, czemu obiecuje, że zabierze mnie do kina albo przyjdzie zobaczyć mój występ, a potem nie dotrzymuje słowa, czemu mówi, że wolałaby mieć synka albo żeby moja koleżanka Zosia była jej córeczką, bo ona jest mądrą dziewczynką, a ja nie.

Czemu taka była? Czemu tak mnie traktowała? Czy zrobiłam coś złego? Nie pojmowałam tego i obwiniałam siebie, bo jednocześnie, chwilami potrafiła być cudowna, ciepła, wesoła i troskliwa. Moja mamusia, najlepsza pod słońcem… Oczywiście kiedy miała dobrą fazę.

Nadal jestem małą dziewczynką

Przez całe dzieciństwo, mimo wahnięć jej nastrojów, pozostawałam pod urokiem tej kobiety – zupełnie jak tata – a potem zaczęłam dojrzewać i mamusia zmieniła się w macochę. Zniknęła czuła wersja, zastąpiona na stałe przez surową i wymagającą wiedźmę.

Wcześniej dużo mnie całowała i przytulała – a potem przestała, jakbym była trędowata. A kiedy ja próbowałam się do niej zbliżyć, odsuwała się, mówiąc: – Przestań, nie jesteś już dzieckiem, to obrzydliwe.

Nie rozumiałam, co się dzieje. Dwunastolatka uwielbia uchodzić za dorosłą pannę, wyczekuje pierwszej miesiączki i rozgląda się za pierwszym stanikiem, ale w głębi serca nadal jest dziewczynką spragnioną matczynej czułości. Bolało, że mnie odtrąca. Czekałam, aż minie jej ta zła faza i wróci dobry nastrój, ale daremnie.

Za każdym razem, kiedy próbowałam się do niej zbliżyć, odpychała mnie, aż w końcu stwierdziłam, że mam dość.

Przestałam zabiegać o jej uczucie. Nie upominałam się o czułości. Odzywałam się do niej tylko wtedy, kiedy było to konieczne. Prawda jest taka, że żyłyśmy w jednym domu, pod jednym dachem, ale mijałyśmy się w ciszy, jakbyśmy były nieme i głuche.

Przyzwyczaiłam się do takiego układu i niemal uwierzyłam, że nie potrzebuję matki do szczęścia… I wtedy ona ni z tego, nie z owego znowu zmieniła front.

Rolercoster uczuć

Wróciła dobra wróżka. Może nie mamusia, ale przynajmniej mama. Zagadywała do mnie, pytała o moje sprawy. Wyciągała rękę, by pogłaskać mnie po włosach, policzku, i nie obrażała się, gdy teraz ja się odsuwałam.

Byłam nieufna i ostrożna, jak pies skrzywdzony przez ludzi, lecz ten jej niesamowity urok w końcu przełamał moją niechęć i rezerwę. Jako nastolatka potrzebowałam bliskości z matką, jej rad, przewodnictwa, więc uległam, otworzyłam się…

Przez jakiś czas relacja była wspaniała, stałyśmy się niemal najlepszymi przyjaciółkami. Uwierzyłam, że mnie kocha, że jestem dla niej ważna, i wtedy po raz kolejny mnie odrzuciła.

Nagle straciła zainteresowanie moimi sprawami, jej serdeczność rozwiała się jak dym. Kiedy się do mnie zwracała, na jej twarzy malowało się zniecierpliwienie lub znudzenie. Ta jej oschłość podziałała na mnie jak kubeł lodowatej wody wylany na głowę bez uprzedzenia.

Najpierw byłam w szoku, lecz dość szybko moje niedowierzanie zmieniło się w nienawiść. Odtąd traktowałam matkę jak wroga. Pyskowałam, stawiałam się, szukałam pretekstu do awantury.

Kiedy mi czegoś zabraniała lub chciała ukarać mnie za jakieś przewinienie, krzyczałam do niej: – Odwal się, psychopatko! Nie udawaj, że cię obchodzę! 

Tata próbował łagodzić sytuację między nami, ale robił to na swój pokorny, nieudolny sposób, czyli mitygując mnie, a matkę jak zawsze tłumacząc. Niedobrze mi się robiło, gdy słyszałam nieśmiertelne: „Mama już taka jest”.

Teraz dołączyło: „Nie odzywaj się tak do niej, nie zaogniaj sytuacji, mama cię kocha, Marysiu, przecież wiesz, tylko nie zawsze umie to wyrazić”.

Kocha? Moim zdaniem ta narcystyczna kobieta nie kochała nikogo poza sobą. Robiła i mówiła, co chciała, nie licząc się z naszymi uczuciami. Bo ojcem też pomiatała, ale on i tak niezmiennie jej bronił. Wkurzało mnie to. Zawsze brał jej stronę, zawsze stawiał ją na pierwszym miejscu. Kochał mnie, ale ją bardziej. Nie miałam co do tego wątpliwości. Kochał ją jakąś chorą, uzależniającą miłością, co wcale jej nie pomagało. Mnie tym bardziej.

I tak męczyliśmy się we troje. Napięta atmosfera w domu stała się codziennością. Balansowaliśmy na granicy czynów karalnych i nieodwracalnych. Cudem wytrwałam do matury, a potem się wyprowadziłam, na kilka lat całkowicie zrywając kontakt z matką.

Musiałam powiedzieć mu prawdę

Do ojca czasem dzwoniłam i spotykałam się z nim, lecz nigdy w domu. I nigdy o nią nie pytałam, a gdy on zaczynał, ucinałam temat. Nie chciałam jej widzieć ani słuchać, co u niej. Wolałam udawać, że nie istnieje.
Czy tęskniłam? Chyba nie. Miałam nowe życie, zajmowały mnie inne sprawy: studia, praca, zawieranie znajomości z ludźmi, nawiązywanie przyjaźni. Żyłam teraźniejszością i zostawiłam przeszłość za sobą.

I pewnie tak by już zostało, gdybym nie zakochała się w Alku, a on we mnie. Byliśmy ze sobą jakiś czas. Zrobiło się poważnie, planowaliśmy ślub, poznałam jego rodziców, on chciał poznać moich… No i musiałam opowiedzieć mu o moim problemie z matką. 

– Czyli nie będę miał teściowej? Nie martw się, jakoś to przeboleję – dowcipkował, by rozproszyć mój ponury nastrój, który pojawił się, ledwo zaczęłam o niej mówić.

Zamierzałam zaprosić na ślub tylko tatę, podkreślając, że ma przyjść sam, ale wcześniej… Ni stąd, ni zowąd zadzwoniła do mnie matka. Pogratulowała mi zaręczyn, powiedziała, że bardzo się cieszy moim szczęściem, i nieśmiało wyraziła nadzieję, że pozwolę jej przyjść na ślub. Wydawała się taka smutna, taka pokorna i taka wzruszona zarazem, że nie potrafiłam odmówić.

Niech tam, niech przyjdzie, w końcu to moja matka. Ale po weselu – pa, nara, żegnaj. Więcej nie dam się nabrać na jej miłą, słodką odsłonę, obiecywałam sobie.

Niestety, nie dotrzymałam danego sobie słowa, bo znów powróciła mama anioł. Kiedy składałam przysięgę przed ołtarzem, kątem oka widziałam, jak płacze. Może jednak mnie kocha? Może tata miał rację? Matki się nie wybiera, więc może spróbuję jej wybaczyć, pogodzić się z nią… oczywiście zachowując ostrożność i nie spodziewając się za wiele.

Dała nam w prezencie ślubnym samochód i przez całe wesele była taka pomocna, miła i wesoła, że kiedy pod koniec imprezy zaprosiła nas w odwiedziny na cały tydzień, zgodziłam się bez większych oporów.

– Jesteś tego pewna, Marysiu? – dopytywał się później Alek, wyraźnie zaniepokojony, a nawet sceptyczny.

– Robię to z ciekawości. No i jestem już dorosła. Nie martw się, nie dam się więcej skrzywdzić.

Ona znowu zwariowała

Zachowywała się bez zarzutu. Wizyta przebiegała bez żadnych zgrzytów. Mama w swojej „dobrej wersji” była urocza, tata się cieszył, że się pogodziłyśmy, mój mąż ulegał czarowi tej sielanki, chyba nie dowierzając, że kilka lat temu ten dom był niczym przedsionek piekła. Nie chciałam tego popsuć, dlatego bardzo ostrożnie i powoli odnowiłam stosunki rodzinne. Zaryzykowałam i na powrót wpuściłam matkę do mojego serca – chyba zawsze trzymałam tam dla niej miejsce.

Przez jakiś czas układało się między nami naprawdę dobrze. Aż do dnia, kiedy zwierzyłam się mamie, że jestem w ciąży. Myślałam, że mnie uściska, że mi pogratuluje. Zamiast tego załamała ręce i wykrzyknęła:

Zmarnujesz sobie życie! Akurat teraz, kiedy miałaś dostać awans? Jak mogłaś być taka nieostrożna?!

– Ale mamo… – próbowałam coś powiedzieć, ale natychmiast weszła mi w słowo:

– Czy jest już za późno na zabieg? Wiesz, o co mi chodzi.

– Zwariowałaś?! – oburzyłam się i przeraziłam. – Ja chcę tego dziecka, urodzę je choćby nie wiem co!

– Bzdura! Mówisz tak, bo jesteś w szoku, tak jak ja kiedyś. Ale mnie nie miał kto pomóc… Wszystkim się zajmę, pozbędziemy się tego, obiecuję.

Próbowała mnie przytulić, ale mocno ją odepchnęłam. Wtedy popatrzyła na mnie ze złością i wycedziła zimno: – Ten bachor zmarnuje ci życie, tak jak ty zmarnowałaś moje. Każdego dnia będziesz żałować, że go nie usunęłaś.

Zamurowało mnie. Zastygałam, nie mogąc uwierzyć, że naprawdę mi to powiedziała. Wpatrywałam się w nią, niezdolna wykrztusić słowa.

– I co tak patrzysz? – warknęła. – Taka prawda. Mogłam być kimś, mogłam zostać baletnicą, występować na scenie, dojść do czegoś. Ty to wszystko zniszczyłaś! Gdybym mogła cofnąć czas, bez wahania wybrałabym aborcję.

Odwróciłam się i wyszłam z rodzinnego domu z trudem, tak jakby moje ciało ważyło tonę. I już nie zamierzałam wracać. Przynajmniej póki ona żyje. Udało jej się zranić mnie tak mocno jak jeszcze nigdy wcześniej.

Rosło we mnie pragnienie zemsty

Po tamtej rozmowie bardzo długo płakałam, jednak łzy nie uciszyły chaosu, jak we mnie huczał.
Musiałam się go pozbyć inaczej. Napisałam do niej list. Tradycyjny. Niemal dziurawiąc długopisem papier, bo tak mocno naciskałam, przelałam na kartkę wszystkie uczucia, jakie się we mnie rozpychały, jakie mnie przygniatały, rozrywały, niszczyły: rozpacz, poczucie krzywdy, nienawiść, gniew, żal, wściekłość.

Zakończyłam słowami: „Żałuję, że jesteś moją matką. Żałuję, że jestem twoją córką. Żałuję, że nie jestem adoptowana. Umieram ze strachu, że kiedyś mogę dostrzec w sobie choć cień ciebie. Nie chcę cię już nigdy więcej widzieć. Nie waż się zbliżać do mnie i mojej rodziny”.

Tylko przez chwilę wahałam się, czy wysłać jej to wyznanie. Ale pragnienie zemsty też we mnie było. Pewnie i tak się nie przyjmie, jest zbyt samolubna, myślałam, a jeśli trochę ją trzepnie, tym lepiej, zasłużyła sobie. 

Przejęła się bardziej, niż mogłam przypuszczać. Trzy dni później zadzwonił ojciec i wyszlochał:

– Mama… twoja… mama nie żyje. Czemu…? Czemu znowu…? Myślałem, że jest dobrze. Nie zostawiła żadnego listu z wyjaśnieniem… Boże, i co ja teraz bez niej pocznę? Dlaczego? Dlaczego to zrobiła?

Nie miałam odwagi przyznać się, że przypuszczalnie zrobiła to przeze mnie. Jak ojciec znajdzie list, domyśli się.

Ale nie znalazł. Wyrzuciła go, spaliła? Dlaczego? Bo nic dla niej nie znaczył czy żeby nikt mnie nie obwiniał za jej śmierć? Może jedno i drugie? W jej chorym stylu… Z tego, co mówił ojciec, to nie była jej pierwsza próba samobójcza. Tyle że tym razem się udało.

Czy mój list miał w tym swój udział? Czy moja matka była chora psychicznie, emocjonalnie rozchwiana, w depresji? Co sprawiało, że zachowywała się raz jak doktor Jekyll, raz jak pan Hyde? Osobowość borderline, rozszczepienie jaźni, psychopatia, socjopatia, schizofrenia? A może opętanie? Bo taką opcję też rozważałam w chwilach bezsilnej złości.

Może ojciec, zamiast wiecznie jej wybaczać, powinien wezwać do niej egzorcystę? Nie mam pojęcia i nigdy już się nie dowiem. Tata bez mamy nie pożył długo, więc… czy jego też w pewnym sensie zabiłam

Zostałam sama z niepewnością, żalem, gniewem i poczuciem winy. Nikomu, nawet mężowi, nie powiedziałam o liście. Przecież wiem, jak by się zachował. Broniłby mnie, wykazałby się zrozumieniem, empatią, znalazłby usprawiedliwienie… Tak jak kiedyś ojciec tłumaczył matkę.

Dlatego nie chcę mu mówić. Chcę się sama mierzyć z poczuciem winy. Chcę czuć jego brzemię, by nigdy nie skrzywdzić swojej córki, tak, jak moja matka krzywdziła mnie. Chora czy opętana, skoro urodziła dziecko, powinna o nie dbać. Powinna się leczyć.

Ojciec chodził wokół niej na palcach, pozwalał szaleć i nas ranić, bo „mama taka już jest”. Ale tą swoją psią miłością nie uratował jej życia. Może gdyby stawiał granice i wymagania, lepiej byśmy na tym wyszli?

Współczuję matce, tak jak jeden dorosły, empatyczny człowiek współczuje drugiemu. Musiała być potwornie nieszczęśliwa i pogubiona, skoro się zabiła. Ale to nie zmienia faktu, że w roli matki poległa. Mam święte prawo czuć żal i gniew. 

Ostatnio do pakietu uczuć, jakie mnie ogarniają, gdy myślę o matce, dołączył strach. Nie kłamałam w liście. Naprawdę boję się, że mogę choć w minimalnej części stać się kiedyś taka jak ona. Dlatego obserwuję się uważnie, analizuję swoje zachowanie i reakcje.

Jestem czujna i nieufna. Jak kiedyś przy niej, tyle że teraz wobec siebie. Oto scheda, jaką mi zostawiła.

Czytaj także:
„Matka wykrzyczała mi, że zapłodnił ją gwałciciel nie tata. A ja cały czas przypominam jej o tym zdarzeniu”
„Moja matka to zwykła wywłoka. Porzuciła mnie i ojca, który kochał ją bez pamięci, żeby zostać utrzymanką milionera”
„Zaledwie pół roku po swoim ślubie, mój brat wdał się w romans z moją przyjaciółką. Szybko uznał, że nie kocha żony”
 

Redakcja poleca

REKLAMA