Tamten dzień nie różnił się niczym od poprzednich. Po przepracowanej nocy ledwie byłem w stanie podnieść się z łóżka i poczłapać do łazienki. Przechodząc przez zawalony gratami korytarz studenckiego mieszkania, pomyślałem jedynie, że zazdroszczę tym gnojkom, moim współlokatorom, którzy kiszą się w łóżkach swoich zamkniętych pokoi, podczas gdy ja muszę zrywać się na zajęcia. Mógłbym wylegiwać się jeszcze jak oni, gdybym wybrał mniej wymagający kierunek, ale jak na posłusznego syna przystało, musiałem podążyć za marzeniem ojca i złożyć papiery na prawo. Wychodząc spod prysznica, przyjrzałem się swojej twarzy. Rany! Jak ja nie znosiłem tych poczciwych oczu spaniela odziedziczonych po ojcu, nadającego podobno szlachetności rzymskiego nosa i kontrastujących z nim cieniusieńkich, ładnie zarysowanych warg, które przyciągały do nas laski spod ciemnej gwiazdy.
Takie jak moja matka…
Niewyspany i coraz bardziej wściekły sięgnąłem po ręcznik. Zacząłem z całej siły trzeć twarz, aż przybrała bordowy odcień. Najchętniej skopałbym tę uczciwą do bólu gębę, wyrwałabym prostoduszne serce, połamał spracowane ręce, żeby pokazać jak niewiele są warte zasady, którymi ojciec karmił mnie przez dwadzieścia lat!
Ta jego żałosna wiara, że szczęście równa się pracowitość i zaufanie, i jego szacunek do wiedzy nie przyniosły nam obu niczego oprócz żałośnie skromnych odchodów i kawalerki odziedziczonej po babci. Od najmłodszych lat słyszałem: „Ucz się, a będziesz miał lepsze życie od mojego. Zasługujesz na to, jesteś najzdolniejszy z rodziny”. Mówił, jakby nie wiedział, że nie tytuł magistra przybliża ludzi do kasy i szczęścia, a głowa na karku, której on nigdy nie miał. To przez niego tyrałem po nocach w budzie z kebabem i jadłem chleb z dżemem o smaku podeszwy. Udawałem, że jestem ponad kolorowe ciuchy, w jakich szpanowali moi kumple, ich supercienkie komórki, leciutkie tablety, zegarki stworzone według kosmicznych technologii, szybkie samochody, zwinne, aerodynamiczne rowery i portfele wypchane pieniędzmi rodziców. Zgrywałem się na intelektualnego outsidera, żeby zatuszować wieczny głód i biedę. Dałbym wiele, żeby nie być synem Tadeusza, na którym można było polegać jak na Zawiszy… i nic ponadto.
– Masz wspaniałego ojca – mówili ludzie w naszym miasteczku. – Wychował cię, choć samemu nie było mu lekko. Poświęcił dla ciebie wszystko, pewnie jesteś z niego dumny. Taki człowiek to skarb – powtarzali.
Pewnie, że skarb – tania siła robocza, naiwniak wykorzystywany przez kumpli, żonę, sąsiadów i dalszą rodzinę. Był na każde ich zawołanie, pomagał, zanim zdążyli o to poprosić, sam zbyt dumny, aby mówić, jak bardzo potrzebuje ich wsparcia.
– Skarb – prychnąłem sam do siebie, zajadając wczorajsze bułki przyniesione z otwartego całą dobę baru, w którym dorabiałem po nocach.
Kebab i zakuwanie paragrafów to było całe moje życie. Tak wymyślił je sobie zaharowany tatuś bohater. Nie mogłem powiedzieć, że nie nadaję się na prawnika, że nie wchodzą mi do łba te wszystkie przepisy, nie interesują kodeksy i niuanse. Nie mogłem przyznać, że być może jestem zbyt przeciętny, żeby zostać adwokatem, a nie mam pleców, jak chłopaki z roku, żeby być nim mimo wszystko. Dzwonek do drzwi wyrwał mnie z zamyślenia.
„Pan Adam?” – zapytał listonosz i potwierdzając jeszcze nazwisko, wręczył mi grubą białą kopertę z kolorowym znaczkiem.
Dopiero po chwili dotarło do mnie, że patrzę na jej imię umieszczone w lewym górnym rogu. Nic mi nie mówiły nazwisko i adres wypisane obok. Poszukiwania policji nie przyniosły rezultatów Biorąc sprawę na chłopski rozum, nie miałem podstaw sądzić, że to ona, a jednak ciało wiedziało swoje. Poczuło to, gdy tylko dotknąłem koperty. Najpierw zlał mnie zimny, potem gorący pot, następnie zatrzepotało przerażone serce.
Przecież ona nie żyje
Nawet wyprawiliśmy jej pogrzeb…
– Taki na niby, symboliczny – powiedział ojciec, przytulając mnie.
Miałem wtedy dziesięć lat i starałem się udawać, że go rozumiem. Półtora roku wcześniej jak co dzień wyszła rano do sklepu po bułki i już nie wróciła. Nie zostawiła pożegnalnego listu, nie zabrała swoich rzeczy, nawet dowód i paszport porzuciła na nocnej szafce. Wzięła jedynie portfel i ulubione, markowe perfumy, które tata kupił jej za dodatkowe fuchy.
„Nie żyje, nie szukajcie jej” – twierdziła część znajomych i jasnowidz, do którego zaprowadziła ojca jej koleżanka.
„Sprawdzamy różne tropy, ale na razie niczego nie możemy potwierdzić” – rozkładali bezradnie ręce policjanci.
„Na pewno wróci. Znam swoją córkę. Nie zostawiłaby dziecka” – babcia próbowała poskładać w logiczną całość wszystkie elementy układanki.
Matka nie piła, nie paliła, nie szukała wrażeń na mieście, nie była bita ani zastraszana przez wpatrzonego w nią męża, nie powinna też czuć się przytłoczona obowiązkami, bo ich związek był wzorem partnerstwa, a ja nie należałem do wymagających dzieci.
– Co więc się stało? – pytał ojciec funkcjonariuszy, rodzinę, księdza, astrologów i jasnowidzów, lecz nikt nie umiał udzielić mu odpowiedzi.
Dlatego wyprawiliśmy jej we dwóch mały, udawany pogrzeb. Do wykopanego w brzozowym zagajniku dołu wrzuciliśmy buty, ubrania i kosmetyki matki, i zmówiliśmy modlitwę za jej duszę. Po ceremonii przez trzy noce płakałem jak bóbr, by potem już nigdy nie uronić żadnej łzy. Nie płakałem nawet wtedy gdy przemęczony ojciec trafił do szpitala i łapiąc się za serce, wyznał, że zorganizował ten pogrzeb dla mnie, żebym mógł pójść dalej.
„Czyli na studia” – przypomniałem sobie, ściskając w dłoni kopertę.
Dopiero gdy zmierzchało, odważyłem się ją otworzyć
„Drogi synku. Przepraszam, że tak długo się nie odzywałam” – zaczęła, a mnie serce podskoczyło do gardła.
Nie wiedziałem, od kogo dowiedziała się, gdzie mieszkam i co robię, nie miało to żadnego znaczenia, kiedy czytałem, jak musiała nas opuścić, bo dusiła się z moim ojcem.
„Nie mogłam zabrać cię ze sobą. Musiałam najpierw ułożyć sobie życie, przygotować grunt na nasze spotkanie…”.
Tak, jasne! Dziesięć lat i dwa miesiące zajęły jej te przygotowania! Dziesięć lat bez najmniejszego gestu z jej strony… Musiałem wyjść z mieszkania, bo czułem, że zaraz eksploduję. Studia, marzenia, obawy, ojciec – wszystko w jednej chwili straciło sens. Z koperty oprócz listu, którego nie byłem w stanie dokończyć, wysunęło się dwieście euro i numer telefonu wypisany flamastrem na samoprzylepnej karteczce.
„Gdybyś chciał porozmawiać, czekam. Mama” – dopisała pod spodem.
Do świtu błąkałem się po ulicach, zastanawiając się, co powinienem zrobić z matką, którą odzyskałem…
– Zostawiłaś mnie! – wykrzyczałem do telefonu, gdy usłyszałem czyjś oddech po drugiej stronie. – Zostawiłaś! Żadna matka by tak nie zrobiła! Nie wstyd ci? Nieeee? Dla mnie jesteś nikim! NIKIM! – wrzeszczałem.
– Kochanie, czekam na ciebie, wszystko ci wyjaśnię, kupię bilet, tylko powiedz, że przylecisz – otulił mnie znajomy ciepły głos i na nowo stałem się zagubionym, małym chłopcem.
Powiedziałem ojcu, że muszę się wyciszyć, wyjechać na tydzień lub dwa. Zmartwił się oczywiście, zapytał o moje samopoczucie i czy mam na ten odpoczynek pieniądze.
– Wiesz, że możesz mi wszystko powiedzieć – dodał zmęczony, ale nie chciałem wspominać o matce i jej drugim życiu we Włoszech.
Obiecałem, że wrócę szybko
Zobaczyłem ją na lotnisku we Florencji w towarzystwie jakiegoś siwego, starszego gościa z uwieszonym przy jej nodze dzieckiem.
– Adasiu! – rzuciła się na mnie. – Ależ zmężniałeś. To Mario i… twój braciszek… Prawda, że podobny? – wzięła małego na ręce i wcisnęła między nas. – Teraz nic już nas nie rozłączy – dodała, powstrzymując łzy.
Jakby rozdzielili nas źli ludzie albo wichry historii, a nie jej fanaberia! Poczułem ukłucie zazdrości, widząc samochód, jakim przyjechali, i willę, do której zaprowadził nas gość w wieku mojego dziadka. Starał się być miły i schodzić mi z drogi, żebym mógł nacieszyć się matką. Dwukrotnie chciałem zawrócić. Najpierw na lotnisku, później, gdy matka posadziła mnie na eleganckiej kanapie i podała wodę w wysokiej szklance, w której odbijała się tafla basenu. Przed ucieczką powstrzymał mnie brat. Mały Włoch bez cienia strachu wspiął się na moje kolana i nie przestając się uśmiechać, zaczął prezentować mi swoją zabawkę.
„Kiedy jeszcze mnie kochała, miałem tyle samo lat, co ty” – pomyślałem, kiedy chłopczyk, zanosząc się śmiechem, oparł głowę na moim torsie. „Zostanę i zobaczę, co się wydarzy” – zdecydowałem w końcu, głaszcząc szczuplutkie ramię Fabia.
Matka wzruszyła się, widząc nas obu. Oddała mi największy gościnny pokój, a następnego dnia zabrała na zakupy. Za jednym zamachem kupiła mi kilka kompletów nowych ubrań, bielizny i skuter. Wyglądała na zrelaksowaną, gdy wyjmowała z markowego portfela złotą kartę płatniczą.
– To mój syn – przedstawiała mnie wszystkim z dumą, a jej włoscy znajomi dziwili się, bo nie wyglądała na matkę dorosłego mężczyzny.
Kobiety oglądały się za mną z zaciekawieniem. Niebieskooki, chudy blondyn był ciekawą odmianą w świecie wymuskanych, śniadych przystojniaków.
– Możesz mieć każdą, synku. Baw się! Życie jest jedno! – szeptała, widząc moje zakłopotanie.
Przez chwilę przemknęło mi przez głowę, że matka nie powinna zwracać się w ten sposób do syna, ale zagłuszyłem tę myśl pysznym, pachnącym lunchem w pobliskiej trattorii i butelką lekkiego, musującego wina. Próbowałem dowiedzieć się, jak matka trafiła do willi Maria, i czy on wie o moim biednym ojcu, ale zbyła mnie śmiechem. Pytałem, czy zamierza się rozwieść. Rzuciła, że nie ma po co, bo tak jest jej dobrze. Po tygodniu wiedziałem już, że matka jest jedynie utrzymanką właściciela kilku drogich klubów nocnych i nic, co nosi, czym podróżuje lub gdzie mieszka, nie należy do niej, tylko do Maria.
– Ale on będzie miał wszystko – deklarowała, wpatrując się w Fabia.
Po dwóch tygodniach pobytu u matki powiedziałem ojcu przez telefon, że rzuciłem studia i wyjechałem do pracy do Włoch. Było mi wszystko jedno, jak poradzi sobie z tą wiadomością. Na samą myśl o powrocie do biedy, pracy w kebabie i wyścigu szczurów robiło mi się słabo.
Uznałem, że matka ma rację
Jej życie nie było takie złe. Mario załatwił mi pracę w jednym ze swoich klubów. Najpierw miałem zostać barmanem, po pół roku ćwiczeń na siłowni awansowałem na bramkarza, a potem na menadżera sali. Od początku wiedziałem, że miejsce, w którym pracuję, nie jest zwykłym klubem. Owszem, niektórzy mężczyźni przychodzili tutaj wypić kilka drinków i potańczyć, ale większość szukała innych wrażeń. Kelnerki i tancerki – wszystkie kobiety kręcące się po tym miejscu serwowały inne wrażenia. Wszystkie przebywały tu dobrowolnie. Niektóre uciekły z domów, żeby w takim miejscu jak to złapać bogatego sponsora. Próbowały także podrywać mnie, ale ja, za radą matki, starałem się wybierać inne kobiety. Zamożniejsze, starsze, takie, które niczego ode mnie nie chciały (oprócz „miłości”), nie sprawiały problemów, za to obsypywały mnie prezentami. Po roku takiego życia w niczym nie przypominałem dawnego Adasia spod Radomia. Zmężniałem, nauczyłem się patrzeć z dystansu na pewne sprawy.
Tak bardzo zapomniałem o życiu w Polsce, że przestałem dzwonić do ojca. Drażnił mnie jego zmęczony głos i wieczna troska o mnie, irytowały rozmowy o studiach, próby wypytywania mnie o cokolwiek, a najbardziej wkurzały pytania o święta. Kiedy przyjadę i czy na pewno wkrótce. Ugiąłem się po roku pobytu u matki, w okolicy Wielkanocy. Ojciec z trudem łapał oddech, więc wcisnąłem kilkaset euro, żeby miał na wizyty u najlepszych w okolicy lekarzy. Wzruszył się, ale oddał mi pieniądze. Powiedział, że jedyne, czego pragnie, to mojego szczęścia.
– Przecież jestem szczęśliwy! – rzuciłem wściekły i następnego dnia siedziałem już w samolocie.
„Mam wszystko, czego dusza zapragnie” – myślałem, odbierając na lotnisku mój sportowy samochód.
Nie uprzedziłem matki o swoim wcześniejszym powrocie. Ojciec zawsze cieszył się, gdy do niego wpadałem i nigdy nie pytał mnie po co, jednak ona się wściekła. Wyraźnie nie chciała, żebym widział ją w takim stanie – była pijana, odurzona narkotykami, miała na sobie brudną, poplamioną winem suknię. Gdy ją zrugałem, wyśmiała mnie, że wciąż jestem głupim chłopcem z Polski. Być może byłem, bo ani razu w ciągu tego roku nie zauważyłem, jak matka ćpa, a robiła to od lat. Nie domyśliłem się też, że kiedyś była jedną z dziewczyn z klubu, i tylko przypadkowa ciąża sprawiła, że wylądowała w willi swojego szefa. Miała być z nim, dopóki mu się nie znudzi, co właśnie nastąpiło koło Wielkanocy, po pięciu latach ich sielanki.
– Co z małym? – zapytałem, gdy matka, zanosząc się łzami, pokładała się na podłodze.
– A co on mnie obchodzi?! Miał być moją przepustką, a jest… Wszystko mi jedno! – wybełkotała.
Chciałem walczyć o brata, ale Mario wywiózł go do Neapolu i powierzył swojej żonie przyzwyczajonej przez lata do podobnych historii. Chciałem pomóc matce, wynająć jej jakiś pokój, tyle że po mojej propozycji wyrzuciła mnie za drzwi.
„Zwyczajny pokój dla niezwykłej kobiety! Za kogo ty mnie masz!” – wrzeszczała.
Nie dała się przekonać nawet następnego dnia
Okazało się, że niepotrzebnie martwiłem się o nią. Tydzień później wisiała już na ramieniu nowego, równie leciwego kochanka, i obiecywała, że o mnie nie zapomni.
– Pomogę ci, odbiorę Fabia, zobaczysz, jeszcze się odegramy i zabierzemy mu wszystko – groziła, choć ledwie mogła ustać na własnych nogach.
Mario nie chciał, żebym go opuszczał. Uważał, że dobrze pracuję i nadal możemy być rodziną, choć nie obiecywał, że będę mógł widywać swojego brata. Podczas naszej ostatniej rozmowy stale podkreślał, że uczciwy i pracowity ze mnie człowiek, i dobrze zostałem wychowany.
– To zasługa mojego ojca. Zwykłego robotnika, który zawsze we mnie wierzył – powiedziałem, wychodząc po raz ostatni z gabinetu Maria.
Nie dodałem, że mimo starań ojca trochę się w życiu pogubiłem. Wróciłem do domu, lecz zamiast wymarzonego przez ojca prawa wybrałem studia z fizyki, która mnie zawsze pociągała.
– Może będę biednym naukowcem, ale za to szczęśliwym – wytłumaczyłem ojcu, gdy w pierwszej chwili zmartwił się moją decyzją.
Nie opowiadałem mu o swojej włoskiej przygodzie, o romansach z kobietami. Nie wspomniałem ani słowem o matce. Uznałem, że nie ma po co, skoro pochowaliśmy ją przed dziesięciu laty, żeby móc pójść dalej.
Czytaj także:
„Rozwiodłem się po 8 miesiącach małżeństwa. Teraz ta zołza chce 50 tysięcy złotych za wesele, którego nie chciałem”
„Rozwiodłam się z mężem, by szukać przygód i szybko tego pożałowałam. Znalazł sobie młodą lafiryndę, a mnie zakłuła zazdrość”
„Zaledwie pół roku po swoim ślubie, mój brat wdał się w romans z moją przyjaciółką. Szybko uznał, że nie kocha żony”