„Moja mama z moją żoną prowadziły wojnę. Żądały, bym opowiedział się po którejś ze stron. Byłem między młotem i kowadłem”

mężczyzna strofowany przez matkę i żonę fot. Adobe Stock, Monkey Business
„Jak miałam wybrać między dwiema najważniejszymi kobietami w moim życiu? Obie bardzo kochałem, żadnej nie chciałem zranić. Dlatego lawirowałem między nimi, licząc na to, że się w końcu dogadają, dotrą, znajdą kompromis. Niestety, to się nie działo”.
/ 21.04.2022 05:35
mężczyzna strofowany przez matkę i żonę fot. Adobe Stock, Monkey Business

W zeszłym roku afera wigilijna w moim domu osiągnęła apogeum w mikołajki. Po południu mama przyszła do nas na górę, wiedząc, że wieczorem będziemy mieć gości. Złożyła mi życzenia z okazji imienin, wyściskała, wręczyła prezent. Potem przestało być miło. Pozwoliła sobie nalać wina, nałożyć ciasta, ale usiadłszy w fotelu, obrzuciła przeciągłym spojrzeniem nasze królestwo i westchnęła:

– Ciasno tu macie. Porządny stół nijak się tutaj nie zmieści, a na mniejszym dwunastu tradycyjnych potraw się nie ustawi…

– Bo i po co aż tyle jedzenia? – żachnęła się moja żona. – Taka fasola jaś, duszona na maśle z cebulą, na przykład. Wzdęcia pewne! – wzdrygnęła się.

– Tradycja to tradycja. A ty co byś podała biesiadnikom? Tofu i kiełki? W Wigilię?!

– Jestem wegetarianką, a nie fanatyczką, i nikogo na siłę do zdrowego żywienia nie zmuszam. Acz nie ma co ukrywać, że gdyby Mikołaj dalej stołował się u mamy, to niechybnie by miał nadwagę, nadciśnienie i chroniczne zatwardzenie. Za mało warzyw i owoców. Za dużo mięcha.

– Ale wieczerza w Wigilię jest postna, ty… przemądrzały rudzielcu!

– Ale mama zrobi wszystko, żeby postne potrawy tonęły w maśle i oleju. Takiej oliwy mama nie uznaje, choć Jezus po gajach oliwnych się przechadzał, nie po maślanych!

– Mikołaj, trzymaj mnie. Nigdy na ciebie ręki nie podniosłam, ale tę twoją bezczelną żonkę, która kiepsko gotuje i jeszcze gorzej sprząta, zaraz przełożę przez kolano!

– Jak mnie mama złapie. W co wątpię. Przy takiej diecie trudno o szybkość i zwrotność. Nadbagaż przeszkadza.

– Ty… ruda małpo!

– Zazdrości mama naturalnego koloru?

Z tą Wigilią to już przegięły

Patrzyły na siebie czerwone ze złości. Dogadywały sobie coraz ostrzej, bo też 24 grudnia zbliżał się nieubłaganie. Imię szczęśliwej wybranki musiało w końcu paść. Już wcześniej trwały spory – mniej lub bardziej kulturalne – kto w tym roku powinien organizować święta i żadna ze stron nie chciała ustąpić. Kłótnia wydawała mi się tym bardziej absurdalna, że do dyspozycji miały tę samą kuchnię.

Po ślubie uzdatniliśmy strych domu na nasze mieszkanko. Mama została na dole i do naszych spraw się miała nie mieszać, ale się wtrącała. Moim zdaniem z troski, z chęci bycia przydatną, co nie zmniejszało irytacji Zosi, gdy teściowa zaglądała jej do garnków i nie tylko. Krytykowały nawzajem swoje obyczaje, przyzwyczajania, stroje, sposoby spędzania wolnego czasu. Rany, nawet o dzieci, których jeszcze nie było, się kłóciły! O to, kiedy powinny się pojawić i jak je wychowywać… No nie nadawały na tych samych falach. Kompletnie.

Zbliżający się świąteczny czas niczego nie załagodził. Wręcz przeciwnie. Matka upierała się, że skoro od lat przygotowuje wigilię, i świetnie jej to wychodzi, bez sensu cokolwiek zmieniać, ryzykując jakąś wpadkę. Zośka nie ustępowała i domagała się swojej szansy. Co było, to było. Teraz sytuacja się zmieniła, tylko nie wszyscy chcą się z tym pogodzić. Dowód? Odkąd nastała jako synowa, obie wigilie zrobiła teściowa. I wielkanoce też. Pora na zmianę warty.

Potem obie spojrzały na mnie, czekając na werdykt. A cóż ja? Znajdowałem się między młotem a kowadłem. Cokolwiek bym zrobił, którąkolwiek ze stron poparł, źle bym na tym wyszedł. 

Zosię poślubiłem w sierpniu, dwa lata temu. Była pyskata, zadziorna, zabawna, chaotyczna, zupełnie inna niż ja, i to mnie właśnie pociągało. Dopełniała mnie i nie wyobrażałam już sobie życia bez niej. Ale mama to… mama! Wychowała mnie sama, w starym domu po dziadkach. Bywało ciężko, tyrała na dwa etaty, by na remonty starczało i żeby mnie niczego nie brakowało. Nigdy się nie skarżyła, a ja zawsze czułem jej wsparcie i akceptację.

Co nie znaczy, że mnie rozpieszczała. Wyrosłem dzięki niej na porządnego, zaradnego faceta. Umiałem podejmować decyzje, dokonywać trudnych wyborów… Z tym jednym wyjątkiem. Jak miałam wybrać między dwiema najważniejszymi kobietami w moim życiu? Obie bardzo kochałem, żadnej nie chciałem zranić. Dlatego lawirowałem między nimi, licząc na to, że się w końcu dogadają, dotrą, znajdą kompromis. Niestety…

Już na samym początku popełniłem poważny błąd. Z oszczędności. Przyjąłem propozycję mamę, żeby zamiast coś wynajmować za grube pieniądze – przerobić strych. Nawet nie musiałem specjalnie Zosi namawiać, bo wtedy jeszcze się lubiły. Szybko im przeszło. Ich kiełkująca sympatia nie przetrwała próby wspólnego mieszkania.

Im dłużej przebywały pod jednym dachem, tym było gorzej. Przy byle głupstwie, choćby takim jak sposób prania wełnianego swetra, nieustannie ścierały się o rację, władzę, kontrolę. Nie umiałem się odnaleźć w tej ich walce, bałem się zaogniać sytuację, więc gdy kazały mi wybierać, zmieniałem temat. Wtedy, w Mikołajki, gdy mało się nie pobiły, też spróbowałem odciągnąć ich uwagę od kwestii świąt. Rozkasłałem się dramatycznie.

– Podnieś ręce do góry, zaraz cię poklepię – zaordynowała matka, zrywając się z fotela.

– A jak to zachłyśnięcie? Lepiej nie podnoś tych rąk, Mikuś! I nie duś niczego w sobie! – krzyczała Zosia, zachęcając mnie do intensywniejszego odkasływania.

– Bzdura! – warknęła jej teściowa. – Jak mu coś utkwiło, trzeba wypukać – orzekła i zaczęła mnie walić po plecach, aż dudniło.

– To mama gada bzdury! Jeżeli się zachłysnął, a nie zakrztusił, płyn mu wleci głębiej i się od tego maminego ratowania udusi! Pochyl się do przodu, niżej głowa, bo cię rodzona matka zabije!

– Ja?! Przecież to moje jedyne dziecko. Urodziłam go, wykarmiłam, odchowałam…

– Wiem, wiem… i jeszcze mamie za mleko nie zapłacił. Ciekawe, jak długo przyjdzie mu ten dług oddawać – ironizowała Zośka.

– Wypraszam sobie. Obrażasz mnie w moim własnym domu!

– Gdyby to wyłącznie ode mnie zależało, już dawno byśmy się stąd wyprowadzili. Choćby pod most!

– Świetnie. Na razie ja wyjdę. I moja noga więcej tu nie postanie!

– No i fajnie. Baba z wozu, koniom lżej!

Czemu nie mogły się dogadać?

Niesamowite, oddzielnie były rozsądnymi, miłymi, uczynnymi kobietami. Ale gdy przebywały razem, na małej przestrzeni, jakiś diabeł w nie wstępował. Stawały się kłótliwe i uparte. Prawdziwe zołzy! Tym razem w swoim zacietrzewieniu zupełnie o mnie zapomniały. Ja się dusiłem, a one… To znaczy udawałem, ale gdybym naprawdę się zakrztusił lub zachłysnął… Cholera, mnie też już odbijało.

– Kochane moje, dzięki za troskę, ale nic mi chyba nie jest. Minęło. Wy też się uspokójcie i przeproście. Mama wcale nie wychodzi, a Zosia wcale jej nie wyrzuca.

Oho, przypomniały sobie o mnie i o przyczynie kłótni. Nadąsane, zdeterminowane wbiły we mnie wzrok.

– Określ się wreszcie – zaczęła mama. – Gdzie robimy wigilię? U mnie, na dole? Gdzie wszystko się pięknie uda…

– Czy u nas, na górze? – włączyła się Zosia. – Jako twoja żona zasługuję chyba na odrobinę zaufania. Więc?

I cóż miałem zrobić? Tchórzliwie znów zacząłem kasłać… Za karę obie przestały się do mnie odzywać. No i każda zaczęła szykować się do własnej wersji wigilii. Zimno mi się robiło na samą myśl, jak to może wyglądać. Pojawią się goście… i co? Rodzice Zosi udadzą się na górę, zaś nasza rodzina zostanie na dole? A ja? Będę biegać po schodach od jednego stołu do drugiego? Idiotyzm!

Czemu nie mogły dojść do porozumienia i wspólnie przygotować wieczerzy?! Czy tak nie byłoby prościej, logiczniej? Czemu aż tak się upierały przy swoim? Do cholery, o co tu chodziło?! Gdzie tkwiło sedno problemu? Jasne, już zdążyłem odkryć, że umieszczenie żony i matki, dwóch gospodyń, w jednym domu to był błąd. Kosmiczny. Ale to tylko część prawdy. Czułem ich… lęk. Tylko czego się bały? Przecież obie kochałem, obu bym nieba przychylił, żadnej nie chciałem stracić!

Czemu nie raczyły tego zrozumieć i się pogodzić? Czemu każda wciąż musiała udowadniać, że jest od tej drugiej lepsza, mądrzejsza, bardziej potrzebna? Przecież obu potrzebowałem jak powietrza! Acz w inny sposób. Mama była moją przeszłością, moimi korzeniami. Zośka była moją przyszłością, z nią dzieliłem plany i marzenia. Czemu tak mi utrudniały życie? Obie!

Od tego wszystkiego – cichych dni, ciężkiej atmosfery i dręczącej niepewności – nerwowy się zrobiłem, nieuważny i… sprawa Wigilii niejako sama się rozwiązała.

Otóż wracając z firmy do domu, bojąc się tego, co mnie w nim czeka, wpadłem w poślizg, wylądowałem na drzewie, a potem w szpitalu. Święta Bożego Narodzenia, z połamanymi nogami, na wyciągu, spędziłem na oddziale ortopedycznym. Tam mnie odwiedzały moje dwie jędze. Załzawione, przejęte i ciche. Zawarły pakt o nieagresji, który pozwolił im tę Wigilię zorganizować razem. Goście ponoć docenili i chwalili połączenie tradycji z nowoczesnością. Aha, czyli jednak mogły się dogadać!

Przynajmniej na krótko. Rozejm został zerwany, kiedy tuż po Nowym Roku lekarz zapewnił je, że trzecia operacja też się udała i nie zostanę kaleką. Wówczas tamy puściły i zaczęły się nawzajem obwiniać o mój wypadek. We mnie też coś wtedy pękło. Leżąc tak długo w szpitalu, miałem czas, żeby się zastanowić nad sytuacją, i odkryłem sedno problemu. To ja nim byłem! To o mnie tak naprawdę się biły, mnie przeciągały jak linę! Zrozumiałem, że pozwalając im na to, nie mieszając się, nie zajmując jasnego stanowiska, tylko pogarszałem sprawę.

– Dosyć! – krzyknąłem w końcu. – Mam tego po dziurki w nosie! Jak macie się kłócić, idźcie sobie. Czego wy się, do cholery, boicie? Że nie mam podzielnego serca? Że wybierając jedną, odrzucę drugą?

Spojrzały po sobie i… niechętnie, wstydliwie skinęły głowami.

– Oszalałyście?! Mamo, nie stracisz mnie. Nawet jak się wyprowadzę, zawsze będę twoim synem, zawsze będę cię kochał. Zośka, a ty, jak możesz być tak durna? Uwielbiam cię i nie zostawię, bo mamusia mi każe. Jesteś moją żoną na dobre i złe. Zrozum to! Nie chcę wybierać między wami, nie zmuszajcie mnie do tego! Kocham was, ale zatruwacie mi życie. Obie! I do obu boję się wracać. Ustalcie jakieś rozwiązanie, zanim mnie stąd wypuszczą. A teraz dobranoc!

Wyszły. Choć z oporami, zerkając podejrzliwie jedna na drugą. Jakby się bały, że któraś jednak zostanie i spróbuje za plecami rywalki skaptować mnie na swoją stronę. Chryste, czyli niczego nie pojęły…

Po moim wybuchu odwiedzały mnie solo, co nie wróżyło dobrze. Wypisali mnie do domu parę tygodni później i nie miałem wyjścia. Musiałem wrócić. Może dla mojego dobra staną na wysokości zadania? Czekała mnie długa rehabilitacja i wolałbym się skupić na ćwiczeniach niż na ich fochach. 

Przyjechały razem. Naszym samochodem. Zgodnie pomogły mi się zapakować do auta, a w domu okazało się, że urządziły mi łoże boleści… na dole, u mamy, żebym nie musiał łazić po schodach. Logiczna i miłosierna decyzja, choć szokująca. Dalej było coraz dziwniej. Podzieliły się opieką nade mną, tak samo zakupami, sprzątaniem, gotowaniem oraz wożeniem mnie na rehabilitację. Poza mną wszystko w domu chodziło sprawnie jak w szwajcarskim zegarku. Bez kłótni i złośliwości. Właściwie powinienem się cieszyć. Przemyślały sprawę, przepłakały i dogadały się. Hip, hip, hurra!

Istnieje jednak ciemniejsza strona tej rodzinnej sielanki. Dwie baby trzymające wspólny front i ja jeden… Od tamtego czasu naprawdę mam przerąbane!

Czytaj także:
„Nasz dom skrywał przerażającą tajemnicę. Rodzice zatajali przed nami, że grozi nam niebezpieczeństwo”
„Straciłem pracę, ukradli mi auto. Myślałem, że nic gorszego nie może mnie spotkać, ale wtedy zamieszkaliśmy z teściową”
„Urodziłam córkę kochankowi, ale zostawiłam ją w szpitalu. Mąż powiedział, że nie zaakceptuje obcego bachora”

Redakcja poleca

REKLAMA