Najgorsze są drzazgi cienkie, ledwo widoczne, ostre, wbijające się głęboko pod skórę i trudne do usunięcia. Każdy, kto chociaż raz miał wątpliwą przyjemność noszenia w ciele takiej zadry, wie, o czym mowa; boli to, piecze, puchnie, rwie i w końcu trzeba poprosić o profesjonalną pomoc przy wyciąganiu tego paskudztwa, ale zazwyczaj i tak rana się goi długo i z trudem. Moja mama twierdziła jednak, że znacznie gorsze są drzazgi wbite w duszę!
– Ich się człowiek nie pozbędzie bez poważnej operacji – mówiła. – A i tak, nawet wyciągnięta w całości, zostawia ślad w postaci blizny i dokucza do końca życia.
Mama wiedziała, jak to jest, bo sama nosiła taki ślad i choć na co dzień była pogodna, niekiedy nachodził ją dziwny smutek i gasił blask w jej oczach, tłumił uśmiech, a nawet wyciskał łzy. W całym domu robiło się wtedy szaro, a ja, jeszcze mała i niewiele rozumiejąca, siedziałam cicho jak myszka, myśląc, że to może przeze mnie mama jest taka inna niż zwykle.
Pochodzę z katolickiej rodziny. Wiara była bardzo ważna dla moich dziadków ze strony taty i dla babci ze strony mamy (dziadek zmarł jeszcze przed moimi narodzeniem), więc to, że mama nie chodzi do kościoła, było dla nich wielkim problemem i zmartwieniem. Tym bardziej że stało się to nagle i że mama nie chciała nikomu wytłumaczyć, dlaczego podjęła taką decyzję. Po prostu pewnego razu oznajmiła: „Od dzisiaj zrywam z Kościołem”, i była konsekwentna w tym postanowieniu.
Cicho stanęła za drzwiami
To się stało niedługo po ślubie moich rodziców – hucznym, kościelnym, z białą suknią i welonem, z druhnami i całym ceremoniałem, o którym marzą wszystkie panny młode. Mama wyglądała jak anioł i promieniała szczęściem. Na weselnych fotografiach można podziwiać wspaniałą, zakochaną w sobie parę rozpoczynającą wspólne, szczęśliwe życie.
Podobno tylko babcia ze strony mamy wiedziała, co się stało na tym weselu. Ona zapobiegła skandalowi, bo jak szeptali niektórzy, moja mama krótko po oczepinach wybiegła na dwór i nie chciała wrócić do środka. Jakich argumentów użyła babcia, co jej powiedziała, jak przekonała – nie wiadomo. W każdym razie wesele trwało w najlepsze i większość gości w ogóle nie miała pojęcia, co się wydarzyło.
To babcia kazała mamie iść do spowiedzi. Była pewna, że postępuje słusznie, bo gdzie jak nie w konfesjonale człowiek usłyszy słowa pociechy i wskazówki, jak dalej żyć? Wiedziała, co mama przeżywa, sama już nie potrafiła jej pomóc, więc postawiła na rozwiązanie, które się zawsze sprawdzało… Niestety, tym razem się zawiodła. Czas wytłumaczyć, co takiego się wydarzyło na tym weselu i co tak zmieniło moją mamę, wbijając jej zatruty kolec prosto w serce.
Minęło wiele lat, zanim mi o tym opowiedziała. Była już wtedy słaba i szybko się męczyła, więc nie zadawałam żadnych dodatkowych pytań, chociaż nie wszystko było i nadal nie jest jasne. Jednego mogłam być pewna: człowiek, którego mama uważała za swojego ojca, wcale nim nie był.
Jej biologicznym ojcem był ksiądz, proboszcz dużej parafii na prowincji, z którym babcia właściwie nigdy nie zerwała kontaktów. To on pomagał babci finansowo, on miał cichy wpływ na naukę i wychowanie mamy, on babcię wspomagał, gdy została sama po śmierci dziadka, i on wreszcie dał pieniądze na wesele mamy. Właśnie o tym rozmawiała babcia z moim tatą, gdy za uchylonymi drzwiami bezszelestnie stanęła moja mama.
Usłyszała, jak jej nowo poślubiony mąż pyta teściową, czy nie dałoby się wyciągnąć od księżula jeszcze jakiejś kasy, bo akurat otwierają się widoki na niezły biznes, który ustawiłby młodych na długie lata.
– Co ty taki pazerny jesteś? – odpowiedziała babcia. – Na wszystko przyjdzie odpowiedni czas. Teraz żałuję, że ci w ogóle o wszystkim powiedziałam.
– Nie musiała mama nic mówić, bo ja i tak wiedziałem – wyszeptał mój tata.
– Mama myśli, że to jakaś tajemnica? Chyba tylko dla Zuzi (mojej mamy), bo inni i tak wiedzą albo się domyślają. Mamy świętej pamięci mąż nie był dyskretny, a on chyba wiedział najlepiej, jak jest, prawda? Poza tym kolegował się z moim stryjkiem i wspólnie obalili niejedną flaszkę, to co tu mówić o tajemnicach? Zresztą było, minęło i nie wróci. Życie toczy się dalej, ja Zuzię kocham i wszystko mi jedno, kto ją spłodził… Jednak jeśli jest szansa, żeby dostać to, co się należy, czemu nie? W końcu Kościół bogaty, a dzieciom należy się coś po ojcach, dlatego trzeba trzymać rękę na pulsie, bo nie wiadomo, jak długo księżulo pożyje, a wtedy co? Procesować się mama będzie o spadek? Z kim? Dlatego dobrze radzę, niech mama kuje żelazo, póki gorące, i na nic się nie ogląda. Ja Zuzi zapewnię dobrobyt, daję słowo, że grosza nie zmarnuję z tego, co mama wyszarpie od byłego kochasia. Umiem cenić pieniądz, wiem, jaki jest ważny i wiem, że trzeba brać, co samo idzie w ręce. Mam rację?!
No i niestety, moja mama usłyszała każde słowo z tej ich rozmowy, choć nie wszystko zrozumiała.
Podjęła ostateczną decyzję
Próbowałam sobie wyobrazić, co wtedy czuła, ale nie potrafiłam. Musiał się jej świat zawalić w jednej chwili, i to z dwóch powodów: po pierwsze, dowiedziała się, czyją jest córką, a po drugie, zrozumiała, jaki wyrachowany i bezwzględny jest ukochany mężczyzna, za którego właśnie wyszła za mąż.
Mówiła, że gdyby mogła się wtedy zapaść pod ziemię, toby to zrobiła, gdyby dało się rozpłynąć w powietrzu, nie żałowałaby niczego, co zostawia. Jeszcze wtedy nie
wiedziała, że jest w ciąży, więc niczego nie było jej żal.
Była w drugim miesiącu. To ja się już mościłam pod jej sercem i to ją podobno uratowało przed ostateczną rozpaczą. Dlatego w końcu zgodziła się na tę spowiedź, choć już wtedy straciła wiarę w to, że Kościół jej w czymkolwiek pomoże. Gdyby trafiła na innego spowiednika! Ale w konfesjonale siedział surowy, zasadniczy, oschły ksiądz, który nakazał mamie modlitwę jako remedium na wszystkie wątpliwości i smutki, zakazał jej się zastanawiać nad wyrokami Opatrzności i zalecił pokorne pogodzenie się z losem.
– A kimże ty jesteś, żeby wątpić? – zapytał. – Pochyl głowę i nieś swój krzyż. I nie pytaj, dlaczego tak ma być.
Mama nie czekała na rozgrzeszenie. Mówiła, że przestało jej zależeć. Po prostu wstała i wyszła z kościoła. Poszła do pobliskiego parku i długo spacerowała alejkami wśród bezlistnych drzew i krzewów. Zastawiała się, co dalej, aż w końcu podjęła decyzję, że nigdy więcej nie przekroczy progu kościoła.
W naszym domu nic się nie zmieniło. Nadal wisiały święte obrazy, babcia odmawiała różaniec, ja chodziłam na katechezę, obchodziło się święta, tata chodził na niedzielne msze, tylko mama zachowywała się tak, jakby to wszystko jej nie dotyczyło.
– Ja nikomu nie przeszkadzam ani wierzyć, ani praktykować – mówiła. – Tylko mnie dajcie spokój. To nie moja sprawa!
Nigdy się nie spierała o wiarę, nie udowadniała swoich przekonań, nie przeczyła cudzym, nie wyśmiewała ani nie krytykowała innych. Po prostu była obok. Nawet gdy ksiądz chodził po kolędzie, to albo wychodziła z domu, albo siedziała w swoim pokoju. Mówiła, że nie może inaczej, bo gdyby spróbowała, ta drzazga, która ją kłuje od środka, mogłaby sprawić, że przestanie oddychać. Wolała nie ryzykować.
Żyliśmy dostatnio. Nie wiem, czy pomagały w tym pieniądze od dziadka-księdza, bo nie wiem, czy rodzice je w końcu dostali. Tata prowadził własny biznes, ale jak do niego doszedł – czy własną pracą i pomyślunkiem, czy za pomocą otrzymanych pieniędzy – nie udało mi się dowiedzieć.
Zostanie w mojej pamięci jako przykład
Mama z największą troską i oddaniem opiekowała się babcią i nigdy nie słyszałam, żeby była dla niej niemiła lub opryskliwa. Była dobra i czuła również dla mojego taty, w ogóle należała do dobrych, uczciwych ludzi, nie tak znowu często spotykanych na tym dziwnym świecie.
Kiedy odeszła, pochowałam ją tak, jak chciała; miała skromny, świecki pogrzeb, choć cała rodzina twierdziła, że akurat w tej sprawie nie musiałam się liczyć z jej wolą. Ja jednak uznałam, że nie wolno mi robić nic, czego ona by sobie nie życzyła, dlatego uszanowałam to, o co prosiła, będąc całkiem świadoma i pewna swego.
Zostanie w mojej pamięci jako przykład wspaniałej mamy i przyzwoitego, uczciwego człowieka, któremu kiedyś jakaś okrutna drzazga odmieniła kawałek życia. Nie umiała jej wyciągnąć ani o niej zapomnieć. Za tę słabość kocham ją jeszcze bardziej!
Czytaj także:
„Miłość, której nie niszczy czas, istnieje. Udowodnił to mój dziadek, który odnalazł ukochaną po siedemdziesięciu latach”
„Dopiero po śmierci babci odkryłam, że mój dziadek… nie był moim dziadkiem. Tego prawdziwego spotkała tragedia”
„Mój dziadek wyrwał się z biedy, babcia była szlachcianką. Historię tego mezaliansu poznałam dzięki staremu albumowi”