Przez wojenną zawieruchę nie było im dane spędzić ze sobą życia, choć cały czas tęsknili jedno za drugim. Dostali od losu tylko trzy lata.
Klonowa Dolina była czwartym miejscem, które odwiedziliśmy w 2012 roku i w przeciwieństwie do poprzednich trzech, spodobała nam się od razu. Z siostrą i kuzynem szukaliśmy miejsca dla naszego Dziadzia, który, choć był w doskonałej formie umysłowej, to potrzebował opieki przy codziennych czynnościach. Na szczęście nestor nie sprzeciwiał się idei zamieszkania w domu spokojnej starości. Wręcz cieszył się, że będzie miał z kim porozmawiać, pograć w warcaby albo iść na spacer. Bo Dziadzio wciąż chodził! Owszem, z balkonikiem i powoli, ale nie dawał się wsadzić na wózek.
– Jestem stary, nie kaleka! – oponował przy takich próbach. – Moim kolegom w czasie wojny nogi pourywało, a ja, dziękować Bogu, wyszedłem z tego na własnych dwóch i zamierzam ich używać do końca moich dni!
Z Dziadziem nie było dyskusji. Nie dawał nam zapomnieć, że w czasie II wojny światowej był saperem i codziennie ryzykował życiem, rozbrajając miny. W jego opinii, wszystko, co nie wiązało się z bezpośrednim ostrzałem wroga albo wybuchem, który rozrywał ciała kolegów kilka metrów obok, było „pesteczką”, jak to lubił powtarzać.
Ja, siostra i nasze cioteczne rodzeństwo wychowaliśmy się na takich opowieściach. Spędzaliśmy u dziadków całe wakacje, było nas ośmioro – potomstwo trzech córek babci Jasi i dziadka Miecia. Lata siedemdziesiąte ubiegłego wieku na wsi, więc można sobie wyobrazić, jak to było: żadnego telewizora, komputera, telefonów. Tylko kilka książek typu „Potop” i „Faraon” i opowieści Dziadzia, których nam nie szczędził.
Opowiedział mi piękną historię...
– A jak poznałeś babcię, Dziadziu? – zapytał kiedyś Jasiek, nasz brat cioteczny.
– Pięć lat po wojnie. W Krakowie, pod Sukiennicami – odparł. – Była ze swoją mamą i zapytałem je o drogę na dworzec… A potem okazało się, że jedziemy tym samym pociągiem, więc usiedliśmy razem, no i tak to się zaczęło. Śliczna była ta wasza babcia, czarnulka taka, a oczy miała niebieskie.
– Babcia miała czarne włosy? – zdziwiło się któreś z dzieci. – Ale jak to??
Z kuchni dobiegł nas śmiech babuni, którą znaliśmy od urodzenia jako damę z siwym kokiem.
– Przecież na ścianie wisi nasza fotografia ślubna – parsknęła.
Rzeczywiście, na ślubnym zdjęciu babcia, wówczas dwudziestodwuletnia, miała włosy kruczoczarne… Dopiero po jej śmierci znalazłam w starej, drewnianej skrzyni zdjęcie innej kobiety, blondynki. Jasnowłosa piękność patrzyła przez ramię, pozując na tle kwitnących bzów. Na odwrocie widniał podpis: „Wadowice, 1938. Mieczysławowi – Zofia”.
Czyli że tajemnicza blondynka podarowała swoją fotografię Dziadziowi, jeszcze zanim ten poznał babcię. Ciekawiło mnie, kim była, więc zapytałam o to seniora, pokazując mu czarno-białe zdjęcie. Był wtedy wdowcem od dwóch lat, może dlatego opowiedział mi tę historię…
– To Zosia. Twoja babcia zawsze była o nią zazdrosna, nawet jak już pięćdziesiąt lat była moją żoną – zaśmiał się łagodnie. – Wiedziała o Zosi, bo mój głupi przyjaciel wygadał jej się, że wtedy, co mnie spotkała w Krakowie, to ja właśnie wracałem z Wadowic i tam szukałem ukochanej. Nieważne, że Zosi po wojnie nie znalazłem. Musiałem pogodzić się z tym, że nie było nam pisane się pobrać, jak to sobie planowaliśmy jeszcze w czasie wojny… A potem poznałem twoją babcię i tylko z nią chciałem być. Ale, jak to kobieta, nigdy mi Zosi nie darowała. Gdy była na mnie zła, to potrafiła wściekać się, że nie była pierwszą dziewczyną, z którą się chciałem ożenić. Że taki ze mnie kobieciarz, rozumiesz!
O dawnej ukochanej mówił chętnie, pamiętał zadziwiająco dużo szczegółów. Że lubiła kolor pomarańczowy i że pięknie śpiewała. Poznali się, kiedy front się przemieszczał i oddział Miecia stacjonował w miejscowości, do której rodzina Zosi uciekła z niemieckiego wtedy miasta, nazywanego Wadowitz, przed nazistowską okupacją. Ich historia była prosta i piękna.
On był saperem, urodził się w 1918 roku, więc kiedy wybuchła wojna, miał ledwie dwadzieścia jeden lat. Ona była trzy lata młodszą dziewczyną z patriotycznej rodziny, najstarszą z licznego rodzeństwa. Spędzili razem jedno lato, ale kochali się tak, że przysięgli sobie miłość aż po grób.
– Dała mi to zdjęcie, kiedy szedłem dalej, na front – opowiadał dalej Dziadzio. – Zrobili je jeszcze przed wojną, patrz, jak tu szczęśliwa była… Powiem ci, Moniś, że po wojnie stawałem na głowie, żeby ją odnaleźć. Z Panem Bogiem się targowałem, ale i z diabłem bym pakt zawarł, gdyby mi ją zwrócił… Może to brzydko tak mówić teraz, bo kochałem przecież twoją babcię, Bóg jeden wie, że mężem byłem dobrym i nigdy w życiu na inną kobietę nie spojrzałem… Ale tak ci powiem w sekrecie, że gdyby Zosia do mnie wróciła, jak byłem żonaty, to nie wiem, co bym zrobił… Ale ona pewnie nie przeżyła wojny. Tak to, widać, musiało być. Taki los.
Odezwała się do mnie na Facebooku
Tę rozmowę odbyliśmy na długo przed tym, jak Dziadzio zamieszkał w „Klonowej Dolinie”. Zdjęcie kazał sobie oprawić, ale nie trzymał go na wierzchu. Jedynie, kiedy przewoziłam jego rzeczy, poprosił, żebym je spakowała. Jako jedyna wnuczka wiedziałam więc o tym, że zdjęcie Babci Jasi stało na parapecie w pokoju Dziadzia, a fotografia Zosi leżała w szafie pod stertą dziadkowych ubrań. Czy ją wyciągał i patrzył na swoją dawną, wielką miłość? Miałam wrażenie, że tak, ale więcej o tej kobiecie nie rozmawialiśmy.
Kilka miesięcy po przeprowadzce Dziadzia, ktoś napisał do mnie na Facebooku. Jakaś kobieta w średnim wieku o imieniu Marlena pytała, czy mam może w rodzinie Mieczysława N., urodzonego w 1918, który w czasie wojny był saperem, i czy może on jeszcze żyje. Zaintrygowana, odpisałam, że tak, to mój dziadek, który żyje i nawet nieźle się ma.
„To wspaniale! – odpisała. – Szukam Mieczysława od kilku lat. Robię to dla mojej babci, która wspomina go jako największą miłość swojego życia”.
Ta wiadomość mnie zelektryzowała. Natychmiast napisałam do Marleny pytanie: „Czy pani babcia ma na imię Zofia i przed wojną mieszkała w Wadowicach?.”
W ten oto sposób wnuczka Zosi i ja ustaliłyśmy, że jej babcia i mój dziadek wciąż o sobie pamiętają, chociaż od ich ostatniego spotkania minęło siedemdziesiąt lat. Kiedy dałam Marlenie swój numer telefonu, zadzwoniła natychmiast i rozmawiałyśmy przez ponad godzinę.
– Moja babcia wciąż ma listy od twojego dziadka, które przysyłał do niej z frontu, zanim słuch po nim zaginął. Szukała go latami, ale ktoś jej powiedział, że go znał i że zginął podczas rozminowywania jakiegoś budynku. Wiesz, babcia wyszła za mąż, miała dzieci, potem nas, wnuki, owdowiała dwadzieścia lat temu, a jakiś czas temu opowiedziała mi o Mieczysławie i pomyślałam, że go poszukam. Tak naprawdę, to nie liczyłam na to, że on jeszcze żyje, ale chciałam móc powiedzieć babci, gdzie jest jego grób.
To była zupełnie niezwykła historia. Powiedziałam jej, że Dziadzio mieszka w „Klonowej Dolinie”, w zamian dowiedziałam się, że pani Zosia jest rezydentką innego domu opieki, ale wcale jej się tam nie podoba.
– Traktują ją tam, jakby miała demencję, a ona jest supersprawna intelektualnie – wyznała z goryczą Marlena. – Nie chce czuć się jak dziecko, potrzebuje tylko pomocy fizycznie.
I tak porozumiałyśmy się, że moja nowa znajoma przywiezie swoją babcię do „Klonowej Doliny” na wizytę zapoznawczą. A przy tym… zrobimy staruszkom niespodziankę i przedstawimy ich sobie. Dopiero potem przyszło mi do głowy, że sporo ryzykowałyśmy. Przecież starsi państwo mogli dostać zawału z szoku! Ale nic takiego, na szczęście, się nie stało.
– Dziadziu, chciałabym ci powiedzieć, że jest tu pewna osoba… – zaczęłam.
Przez uchylone drzwi widziałam, jak Marlena wiezie na wózku staruszkę w eleganckiej bordowej sukience, z pomalowanymi paznokciami i z pełnym napięcia uśmiechem na pokrytej siateczką zmarszczek twarzy.
– Możesz jej nie poznać, więc dam ci wskazówkę.
Chciałam w tym momencie podać mu zdjęcie Zosi, ale nie zdążyłam, bo wózek już wjechał do saloniku.
– Mieczysław… – powiedziała łamiącym się głosem pani Zofia i spojrzałam pytająco na Marlenę, która gestem przytaknęła, że tak, powiedziała babci, kogo tu zastaną.
Dziadzio rozpoznał swoją dawną miłość bez żadnej podpowiedzi. Chwilę później płakaliśmy we czwórkę ze wzruszenia i radości.
Mój dziadek i babcia Marleny spędzili jeszcze trzy lata razem w „Klonowej Dolinie”. Byli najpiękniejszą zakochaną parą, jaką widziałam. Zmarli w odstępie dwóch tygodni. Wspominam ich z tęsknotą i wzruszeniem, ale też z pewną niewinną zazdrością. Bo pragnęłabym dla siebie i każdego, kogo kocham, by mógł przeżyć taką miłość jak tych dwoje w jesieni życia. Miłość, która oparła się czasowi i rozjarzyła się blaskiem, kiedy nikt się tego nie spodziewał…
Czytaj także:
„Nie wierzyłem sąsiadom, że żona pije, dopóki sam jej nie przyłapałem. Uciekłem, musiałem ratować córeczkę”
„Trzy dni przed ślubem nakryłam męża na zdradzie. Miałam być szczęśliwą mężatką, a zostałam samotną matką”
„W sypialni z Emilem nie było fajerwerków, więc zażyczyłam sobie otwartego związku. Sama zacisnęłam sobie pętlę na szyi”