„Moja kuzynka i jej mąż zginęli w wypadku, osierocając 2 dzieci. Zamiast oddać je do domu dziecka, postanowiłem... je wychować"

historia mężczyzny adoptującego dzieci fot. Adobe Stock, Photographee.eu
„– Dzień dobry, mamo, co się… Tak, wylądowałem. Szczęśliwie, skoro rozmawiamy. Mamo, ale o co chodzi? Jesteś strasznie zdenerwowana. Marta i Kuba? O Boże. To straszne… Tak, rozumiem. Oczywiście tak, ja też postaram się pomóc...".
/ 09.01.2023 08:00
historia mężczyzny adoptującego dzieci fot. Adobe Stock, Photographee.eu

Wiadomość o wypadku dotarła do mnie z opóźnieniem, polski telefon nie działał za oceanem. Rozdzwonił się dopiero, gdy samolot wylądował na Okęciu, a ja stałem w kolejce do kontroli paszportowej. Mama. Przestraszyłem się. Co się stało? Nie było mnie zaledwie dwa tygodnie, tyle trwało naukowe sympozjum, które połączyłem ze zwiedzaniem Stanów. Wciąż miałem w głowie obrazy Wielkiego Kanionu, monumentalnego dzieła przyrody, które onieśmielało. Człowiek czuje się tam maleńkim, nieważnym punktem na mapie universum… No ale teraz błyskawicznie musiałem wrócić do rzeczywistości.

– Dzień dobry, mamo, co się… Tak, wylądowałem. Szczęśliwie, skoro rozmawiamy. Mamo, ale o co chodzi? Jesteś strasznie zdenerwowana. Marta i Kuba? O Boże. To straszne… Tak, rozumiem. Oczywiście tak, ja też postaram się pomóc…

Nie, to nie wchodzi w grę. Ja nawet żonaty nie jestem

Prosto z lotniska miałem zamiar pojechać do swojego mieszkania, rozpakować się, napić kawy i wody z cytryną, żeby zmniejszyć skutki zmiany strefy czasowej. Szczerze mówiąc, czułem się trochę skołowany. Niestety, musiałem zmienić plany. „Nie czas roztkliwiać się nad sobą – pomyślałem.

– Czekają na mnie w szpitalu, trzeba załatwić formalności, a mama, zwłaszcza w nerwach, kompletnie się do tego nie nadaje”.

Stała przy wejściu. Miała zaczerwienione oczy i wyraz zagubienia na twarzy. Na mój widok rozpłakała się żałośnie.

– Synku, co my teraz zrobimy? – zapytała, przytulając się do mnie.

– A co możemy zrobić? Odbierzemy papiery, potem zorganizujemy pogrzeb – odparłem rozsądnie.

– Co się właściwie stało? Zginęli w wypadku?

– Tak. Kuba prowadził, Marta siedziała obok niego. Z przeciwka wyjechała ciężarówka, ścięła zakręt i… Mama przerwała, otarła łzy. – Marta zginęła na miejscu, Kubę reanimowano, ale bez skutku.

Co za bezsensowna śmierć!

Dwoje młodych ludzi, z planami na przyszłość i marzeniami. Lubiłem ich. Marta była moją kuzynką, cioteczno-wujeczną, pokrewieństwo było dość skomplikowane, ale spędziliśmy razem dzieciństwo, a to łączy. Potem spotykaliśmy się rzadko, ona z mężem prowadziła osiadły żywot, ja wciąż jeździłem po świecie. – …dzieci są na razie u babci, ale to nie jest rozwiązanie. Wiesz, że Leokadia nie jest w stanie się nimi zająć, a poza nią i nami te bidulki innej rodziny nie mają…

Wróciłem na ziemię. O, cholera, dzieci! Całkiem o nich zapomniałem. Jak one się nazywają? Chyba Zosia i Staś, jakoś tak. Nieduże szkraby.

– No to ktoś je powinien adoptować – stwierdziłem i otworzyłem przed mamą drzwi do budynku.

– No tak, ale ja już jestem za stara, biodro mi szwankuje. Nie podjęłabym się – odparła mama.

Spojrzeliśmy po sobie

Wielkiego wyboru nie było, następny na liście byłem ja.

– Mowy nie ma – zaprotestowałem odruchowo. – Przecież wiesz, że nigdy nie chciałem mieć dzieci, nawet żony nie mam. Jestem naukowcem, często wyjeżdżam, wyobrażasz mnie sobie w roli ojca? Mama westchnęła.

– Chodźmy po te dokumenty, miejmy to już za sobą. Potem pojedziemy do Leokadii, przyda jej się pomoc, zakupy czy coś. Musimy też omówić szczegóły pogrzebu – powiedziała.

Ich jedyna krewna ma 65 lat i problemy z sercem

Otworzyła nam wysoka, chuda dziewuszka z grzywką i w okularach, w której z trudem rozpoznałem małą Zosię. Zza jej pleców wyglądał nieduży, na oko pięcioletni chłopiec, pewnie Staś. Poczułem nagłe ukłucie wyrzutów sumienia.

– Dawno się nie widzieliśmy, ale chyba mnie pamiętacie? Jestem Robert, kuzyn waszej mamy… Dzieciaki patrzyły na mnie szeroko otwartymi oczami. Najwyraźniej nie poznawały mnie. – Gdzie wasza babcia? – zapytałem.

– Źle się czuje – odparła krótko Zosia, widocznie zaakceptowawszy mnie jako członka rodziny.

Weszliśmy z mamą do mieszkania. Leokadia zawsze była słabego zdrowia, a teraz kompletnie się załamała. Kiedy zajrzeliśmy do jej pokoju, leżała z nogami ułożonymi na dwóch poduszkach. Obok niej były porozrzucane zużyte chusteczki higieniczne.

– Co mam zrobić z dziećmi? – szeptała, trzymając się za serce. – Podejdźcie bliżej, nie chciałabym, żeby usłyszały… Nie oddam ich do domu dziecka, wystąpię o adopcję, tylko nie wiem, czy mi je dadzą. Z moim sercem… Przecież ja mam już wyznaczony termin poważnej operacji…

– Już niedługo będę pełnoletnia, zaopiekuję się bratem! – usłyszeliśmy głos Zosi; musiała mieć słuch jak ryś. – Wiem, że babcia nie może, a nikt inny nas nie chce, słyszałam – dodała, a na jej pobladłej buzi odmalował się grymas goryczy.

Zrobiło mi się niewyobrażalnie przykro

Mała walczyła o utrzymanie rodziny jak lwica, sama miała najwyżej dwanaście lat, a chciała zapewnić Stasiowi dom. Rodzice zmarli, rodzina ją zawiodła, ale ona się nie poddawała.

– Nie ma co się zastanawiać – plasnąłem dłonią w kolano. – Jeśli chcecie, mogę się wami zająć, dopóki Leokadia nie wyzdrowieje. Przyjmiecie mnie jako tymczasowego opiekuna?

Oczekiwałem fanfar, ale się zawiodłem. Zosia patrzyła na mnie sceptycznie, w końcu wzruszyła ramionami, jakby mówiła: „wszystko jedno”. Niezbyt entuzjastyczne przyjęcie. Poleciłem dzieciom spakować rzeczy.

– Zamieszkamy w waszym domu, tak będzie wygodniej. Szkoła, przedszkole, koledzy, te rzeczy. Wprowadzę się do was na trochę, potem się zobaczy. Wreszcie zobaczyłem cień uśmiechu na ich twarzach. Ucieszyły się z powrotu na stare śmieci, to dobrze.

Może się jakoś dogadamy

Dzieciaki wyglądały na twarde jak stal, nie płakały po rodzicach, uznałem, że to dobry omen na przyszłość. Nic wtedy o nich nie wiedziałem. Jak bardzo się co do nich myliłem, przekonałem się już pierwszej nocy. Kilka nocy spałem pod pokojem Zosi, na podłodze Dom był stary, ale duży i wygodny. Zająłem pokój gościnny i poszedłem przygotować kolację. Zrobiło się późno, byłem głodny, więc dzieciaki pewnie też. Kiepski był ze mnie opiekun.

Zadowolony, że Zosia i Staś chwilowo zeszli mi z oczu, zająłem się penetracją kuchni. Rozpakowałem zakupy, które zrobiliśmy po drodze. Postanowiłem przygotować grzanki z serem i ketchupem. Nie znałem kulinarnych upodobań dzieci, ten zestaw wydał mi się najmniej ryzykowny. Wyjąłem z piekarnika przyrumienione pieczywo z apetycznie rozpuszczonym ementalerem i zawołałem podopiecznych. Roiło mi się w głowie, że przybiegną, usiądą przy stole i zjemy, rozmawiając, jak prawdziwa rodzina. Odpowiedziała mi cisza.

Wszedłem na schody

Już w połowie drogi na górę usłyszałem zdławiony szloch i szmer cicho wypowiadanych słów. Przyśpieszyłem. Zajrzałem do pokoju Stasia, ale nikogo tam nie było. Drzwi z napisem „Tu rządzi Zofia” były zamknięte. Głupio było wchodzić tam bez pytania, nie byłem jej ojcem. Zapukałem. Potem jeszcze raz. Brak odpowiedzi uznałem za złą wiadomość, należało działać w stanie wyższej konieczności. Nacisnąłem klamkę. Zosia siedziała na łóżku i przytulała zapłakanego brata. Miała suche oczy, a twarz… Nigdy nie widziałem takiego wyrazu u dziecka. Cofnąłem się. Dzieci opłakiwały rodziców, czy miałem prawo wkraczać w tak intymnym momencie? Kim dla nich byłem? Zaledwie wujkiem i to dalekim. Coś jednak musiałem zrobić. Chrząknąłem.

– Jeżeli mógłbym w czymś pomóc… Nie mogłem zachować się głupiej.

– Idź stąd! Zostaw nas! – krzyknęła Zosia, zamierzając się jaśkiem.

Wyładowała na mnie przepełniającą ją złość

Los odebrał jej rodziców, jej świat runął, już nic nie będzie takie jak dawniej, musiała odreagować. Tylko dlaczego na mnie? To niesprawiedliwe. Podjąłem się opieki, powinna być mi wdzięczna. Ona i Staś… Tak, ja naprawdę tak wtedy myślałem. Idiota.

Mimo dojrzałego wieku musiałem przejść przyśpieszony kurs dorastania, żeby zrozumieć. Zamknąłem drzwi i długo stałem, bijąc się z myślami.

Odejść? Zostać? Dzieci potrzebowały pocieszenia, a ja nie umiałem go dać. Co miałem powiedzieć? Żadne słowa nie przywrócą im kochających rodziców. Mogłem im zrobić grzanki, ale nie potrafiłem wydobyć dzieci z żałoby. Musiały ją przeżyć same, mogłem im jedynie w tym towarzyszyć.

Tamtej nocy zainstalowałem się pod pokojem Zosi

Na wszelki wypadek, gdyby dzieci mnie potrzebowały. Drzwi nadal pozostawały zamknięte, oparłem się o nie i przykryłem kocem. Oczy same mi się zamykały, byłem strasznie zmęczony.

– Co tu robisz? Zawsze śpisz na podłodze? – Staś przyglądał mi się z zainteresowaniem prawdziwego badacza.

Rozejrzałem się nieprzytomnie. Było jasno. Cholera, nowy dzień. Szkoła Zosi! Przedszkole Stasia! Czy ktoś wie, jak się tam jedzie?

– Gdzie twoja siostra? – spytałem, by zyskać na czasie.

– W łazience – Staś wydawał się w całkiem niezłej formie. W każdym razie już nie płakał.

– Zrobisz śniadanie?

Poderwałem się. Wieczorem zostawiłem kuchnię w opłakanym stanie, musiałem się pośpieszyć, jeśli mieliśmy wszędzie zdążyć. Jednym ruchem wyrzuciłem do kosza grzanki, otworzyłem okno, żeby przewietrzyć. Wyjąłem mleko, postawiłem na stole chrupki.

– Podano do stołu – wykonałem okrągły gest ręką, wywołując u Stasia blady uśmiech.

Odwiozłem małego do przedszkola, wysadziłem Zosię przed szkołą.

– Przyjadę po ciebie, czekaj tutaj, dobrze? – poprosiłem.

Kiwnęła głową bez entuzjazmu i powlokła się do wejścia.

Mała dziewczynka dźwigająca na barkach zbyt duży dla niej ciężar.

Ścisnęło mi się z żalu serce

Wybacz, ale ja nie pozwolę ich sobie odebrać Już następnego dnia Zosia pokazała pazurki. Poprosiłem Stasia, żeby nie bębnił pięścią po stole.

– Dlaczego? – dopytywał się mały.

– Bo ja tak mówię – odparłem nieuważnie, chcąc zamknąć dyskusję.

– Nie możesz mu rozkazywać. Mnie też, nie jesteś naszym tatą – wystartowała do mnie Zosia, a na jej buzi odmalował się upór.

– Ale jestem za was odpowiedzialny.

– Tylko mama i tata mogli nam rozkazywać, ty nie! – upierała się.

Ten argument pojawiał się coraz częściej

Im dłużej byliśmy razem, tym mocniej Zosia broniła dawnych porządków. Miała 12 lat, niełatwo było jej zaakceptować nowego opiekuna, na każdym kroku uniemożliwiała mi zajęcie miejsca mamy i taty, nie przyjmując do wiadomości, że wcale nie mam takiego zamiaru. Dzień za dniem wgryzałem się w codzienność dwojga osieroconych dzieci. Nauczyłem się zostawiać je w spokoju, kiedy potrzebowały się wypłakać, choć uważałem, że niepotrzebnie trzymają mnie na dystans. Mógłbym dać im wsparcie, przytulić. Ale nie, to nie, próbowałem być wobec nich delikatny, nie wkraczać tam, gdzie mnie nie chcą.

Kryzysowe noce, kiedy dzieci opłakiwały rodziców, przesypiałem na korytarzu, zaopatrzywszy się w dmuchany materac. Nie dawałem się na tym przyłapać, sprzątając majdan spod drzwi, zanim rodzeństwo otworzyło oczy. Ale któregoś wieczora na przygotowanym materacu znalazłem poduszkę Zosi. Więc wiedziała, że waruję pod drzwiami, i położyła własny jasiek niczym znak pokoju. Wzruszenie ścisnęło mi gardło. Może się dogadamy?

Zaczęło mi zależeć, przywiązałem się do dzieci

To, co miało być przysługą z oznaczonym terminem końcowym, wciągnęło mnie bez reszty. Walcząc z codziennością, poznając lepiej dzieciaki, martwiąc się o nie, zupełnie zapomniałem o ich babci. Tymczasem Leokadia pomyślnie przeszła zabieg wszczepienia bypassów i rehabilitację zakończoną pobytem w sanatorium. Dzieci często rozmawiały z nią przez telefon, ale ja nie byłem proszony do rozmównicy. Dlatego zdziwiłem się, kiedy zadzwoniła do mnie.

– Witaj, Robercie… Wróciłam do domu i chciałabym zobaczyć się z wnukami. Jestem ci bardzo wdzięczna za to, co dla nich zrobiłeś, teraz moja kolej. Wezmę dzieci. Jasne, była ich babcią. Mimo to zdenerwowałem się, jakby mi je wyrywała.

– Rozumiem, ale… Naprawdę czujesz się na siłach? – zapytałem ostrzej, niż zamierzałem.

– Nieważne, jakoś to będzie. Muszę dać im dom, wychować. Mają tylko mnie. „I mnie” – pomyślałem.

Nigdy wcześniej nie brałem pod uwagę takiej możliwości; nie tyle poczułem chęć adopcji dzieci, ile zrozumiałem, że nie mogę się z nimi rozstać. Nigdy w życiu. Byłem gotów o nie walczyć z całym światem, nawet z ich babcią. Tata Robert – pięknie brzmi, jednak ja wiem, że to tylko honorowy tytuł.

Leokadia miała wymizerowaną twarz, szybko łapała zadyszkę

Czuła się lepiej niż przed operacją, ale nie na tyle, by podołać czekającym ją obowiązkom. Pomyślałem o niezliczonych kursach na piętro, które co wieczór robiłem w domu dzieci, o odwożeniu i przywożeniu ze szkoły i przedszkola. Jak ona to sobie wyobraża? Poradzi sobie? Poczekałem, aż dzieciaki pójdą do drugiego pokoju, i pochyliłem się nad Leokadią, zniżając głos.

– Nie wiesz, na co się porywasz. Wychowanie tej dwójki to duży wysiłek, a ty niezbyt dobrze się czujesz.

– Nie mają nikogo innego – przerwała mi.

– Mają. Mnie. Nie zostawię ich – zirytowałem się. – Mogę je przysposobić, czy jak to się nazywa.

– Teraz tak mówisz. To poważna decyzja. A jak ci się odechce? Masz własne życie, one będą ci przeszkadzały.

– Użeram się z nimi o wszystko, dzień po dniu – przyznałem. – Szczególnie z Zosią, jest starsza od brata i nie zaakceptowała mnie do końca. Ale to moje dzieci! Tak czuję. Wychowam je na ludzi, choćby bardzo tego nie chciały… Jeżeli pozwolisz, oczywiście – dodałem po chwili.

– Jesteś ich najbliższą krewną. Leokadia od dłuższej chwili patrzyła gdzieś ponad moim ramieniem. Odwróciłem głowę. Za mną stały dzieci.

„Podsłuchiwały jak zwykle” – przemknęło mi przez myśl.

– No dobrze. A ty kim dla nich jesteś? – Leokadia zwróciła się do mnie.

– To Robert, tata Robert – odpowiedział za mnie Staś. 

Zosia milczała, ale nie zaprzeczyła

To już było bardzo dużo, wstęp do akceptacji. Nie mogłem na razie oczekiwać więcej. Mozolnie sklejaliśmy nasze życie, dopasowując oczekiwania i przyzwyczajenia, tworząc wspólne rytuały. Kłóciliśmy się o szczegóły, ale co do zasad na ogół byliśmy zgodni, to bardzo ułatwiało życie. Nie aspirowałem do bycia ojcem tej dwójki.

Czasem nazywali mnie tatą Robertem, ale wiedziałem, że tytuł jest raczej honorowy. Nie przeszkadzało mi to. Zosia i Staś i tak są moimi dziećmi. Wróciłem do zawodowej aktywności, która wiąże się z wyjazdami, choć już nie tak częstymi jak kiedyś. Na czas moich nieobecności do domu wprowadzają się dwie babcie: Leokadia i moja mama. Stworzyliśmy prawdziwie patchworkową rodzinę, pozszywaną z oderwanych fragmentów, które tylko będąc razem, mają jakiś sens.

Czytaj także:
„Tata z poczciwego dziadka, zmienił się w jurnego ogiera. Wszystko przez lafiryndę z internetu, która przemeblowała nam życie”
„Przyjaciółka na każdym kroku chwaliła się idealnym życiem. O tym, że gryzie piach, bo męża wylali z roboty, zapomniała wspomnieć”
„Przez wiele lat żyłam w trójkącie z byłą żoną mojego męża. Myślałam, że jest moją przyjaciółką, ale ta żmija miała inny plan”

Redakcja poleca

REKLAMA