„Moja kochana, mądra córeczka podjęła wspaniałą decyzję. Nie wiem, czy sama zdobyłabym się na takie poświęcenie”

kobieta przytula córkę fot. Adobe Stock, DimaBerlin
„Są rzeczy, dla których warto poświęcić wygraną. Jeśli córka odziedziczyła coś po pradziadku, to mentalność zwycięzcy”.
/ 17.06.2023 22:00
kobieta przytula córkę fot. Adobe Stock, DimaBerlin

Jeśli chcesz wygrać, musisz myśleć wyłącznie o zwycięstwie – mawiał mój dziadek, kiedy po treningach szermierki miałam wszystkiego dosyć i chciałam się poddać. Wiedziałam jednak, że tylko kiedy wygrywałam, dziadek był ze mnie dumny i okazywał mi uczucia, a pragnęłam jego uznania jak niczego innego na świecie. Taty nie miałam, mama była zajęta albo pracą, albo kolejnymi związkami

To dziadek był moim centrum wszechświata.

Od jego akceptacji zależało to, jak się czułam, co o sobie myślałam, jak toczyło się moje życie. Wygrywałam więc kolejne zawody dla niego. Ja sama szermierki nie lubiłam, sto razy bardziej wolałabym trenować jakiś sport zespołowy. Marzyłam o tym, żeby mieć drużynę. Ten głód miłości i przyjaźni został mi na całe życie.

Na szczęście na studiach spotkałam Marzenę i Iwonę, które zostały moimi bliskimi przyjaciółkami, potem Iwo przedstawiła mi kolegę swojego brata, a ja się zakochałam z wzajemnością. Rafał został moim mężem, urodziłam Alę, adoptowaliśmy psa i wreszcie czułam, że jestem na swoim miejscu.
Rafał nie cierpi rywalizacji, jest wrażliwy, wręcz delikatny.

To ja – jak to się mówi – noszę w domu spodnie

Podejmowałam trudne decyzje i byłam „złym gliną” dla naszej córki. Gdybym pozostawiła wychowanie Ali mojemu mężowi, rozpieściłby ją ponad miarę i pewnie zrobił z niej życiową ofiarę.

– Nie możesz jej mówić, że liczy się tylko dobra zabawa. To konkurs matematyczny i jeśli dostanie się do etapu ogólnopolskiego, to jej pomoże w przyszłości – tłumaczyłam mu.

Ona jest w drugiej klasie! – Rafał przewracał oczami. – Ma osiem lat i nie stara się o posadę w NASA, tylko bierze udział w „Kangurku”. Wyluzuj!

Oczywiście nie zamierzałam „wyluzować”. Traktowałam edukację córki bardzo poważnie, tak samo jak dziadek traktował moją. Od zawsze było wiadomo, że pójdę na medycynę i oczywiście się na nią dostałam. Gdyby nie dziadek, na pewno nie zostałabym lekarką.

To on nauczył mnie, że w życiu trzeba mieć plan, realizować go i myśleć o zwycięstwie, a marzenia się spełnią. Raz zacytowałam te słowa mężowi i spojrzał na mnie powątpiewająco.

– A więc to było twoje marzenie? – zapytał. – Kiedy cię poznałem, męczyłaś się na medycynie i powtarzałaś, że wolałabyś iść do szkoły teatralnej…

Prychnęłam wtedy pogardliwie

Oczywiście, że miałam takie marzenia. Chciałam mieć grupę przyjaciół, imprezować i realizować się artystycznie, ale powiedzmy sobie szczerze: czy gdybym skończyła szkołę aktorską, moje życie byłoby lepsze? Dzięki pracy w przychodni stać mnie było na raty kredytu, zajęcia dodatkowe dla córki i miałam pewność zatrudnienia.

– To się w życiu liczy – oznajmiłam mężowi. – Wystarczy, że ty jesteś wolnym strzelcem i raz masz zlecenia, a raz nie. Ktoś musi mieć zdolność kredytową i myśleć o przyszłości.

Rafał nigdy się ze mną nie kłócił. Rozumiał też, że mam rację. Fakt, że jako fotograf czasami zarabiał miesięcznie więcej niż ja, ale bywało też tak, że jego honoraria nie wystarczały nawet na czynsz. Jeśli więc chodzi o przyszłość naszej córki, to ja uważałam, że powinna mieć stabilny, dobry zawód jak ja, a Rafał, że oczywiście powinna podążać za pasją i zainteresowaniami.

Tyle że ośmiolatka co chwila interesowała się czymś innym. Przerabialiśmy już balet, pianino, plastykę. Aż trafiła na zajęcia tenisa stołowego i nagle okazało się, że mogłaby grać na okrągło.

W tym wspieraliśmy małą oboje

Rafał woził ją na zajęcia, ja kupiłam stół do ping-ponga. Kiedy skończyła dziewięć lat, wysłaliśmy ją na obóz sportowy, gdzie miała codziennie treningi, a pod koniec miały się odbyć zawody.

Jeśli córka odziedziczyła coś po pradziadku, to mentalność zwycięzcyUwielbiała grać, ale jeszcze bardziej kochała wygrywać.

– Cholera, jest naprawdę dobra! – powiedział Rafał, kiedy nasza córka zajęła pierwsze miejsce, o które walczyła z chłopcem starszym o dwa lata.

Po tamtych wakacjach zaczęliśmy wozić Alę na turnieje. Cieszyłam się z sukcesów córki, bo wyglądało na to, że przysparzają jej popularności wśród rówieśników. Czasami te zawody trwały dwa lub trzy dni, wtedy dzieciaki mieszkały wszystkie razem, trenowały i się integrowały. Ala miała coraz więcej koleżanek i świetnie czuła się w grupie, a to uważałam za wyjątkowo ważne.

Tamte zawody należały do najważniejszych w kalendarzu rozgrywek tenisa stołowego juniorów. Ala dostała się do etapu ogólnopolskiego i wyjechała do ośrodka nad morzem ze swoją trenerką oraz innymi młodymi zawodnikami z naszego miasta.

Ja i Rafał pojechaliśmy za nią, wynajęliśmy kwaterę i dopingowaliśmy córkę. W eliminacjach poradziła sobie fantastycznie.

W przeddzień finałów zabraliśmy ją do smażalni na rybę

Opowiadała o tym, że w ośrodku mieszka w pokoju z trzema innymi dziewczynkami. Były w jej wieku, czyli w kategorii wiekowej „Żak”.

– Dzisiaj sobie zrobiłyśmy własny turniej – relacjonowała. – I przegrałam z taką Zosią. Jest naprawdę dobra, wiecie? Cały czas jeszcze nie wie, czy jej mamę wypuszczą ze szpitala i przyjedzie jutro, żeby ją zobaczyć.

Jej mama ma raka i od dawna nie była na jej zawodach, więc Zosia bardzo by chciała. No, ale nic nie wiadomo. A obok mnie śpi Julia, która w ogóle to mieszka w Niemczech, ale teraz jest na pół roku w Polsce…

Buzia jej się nie zamykała, a my tylko słuchaliśmy. W końcu odstawiliśmy Alę do ośrodka, życząc „połamania rakietki” następnego dnia.

To były ważne rozgrywki, piątka najlepszych zawodników – po jednym z każdej kategorii wiekowej – miała jechać na kolejny turniej do Brukseli. Ala miała spore szanse i wiedziałam, że była zdeterminowana, by wygrać.

– Jest tam, zobacz! – szepnął Rafał, kiedy zajęliśmy miejsca na widowni.

– Wygląda na spokojną.

Faktycznie, była skupiona, ale nie zdradzała nerwowości

Rozejrzałam się po publiczności. Otaczali nas sami rodzice i członkowie rodzin, każdy krzyczał coś do swojego dziecka, machał albo stukał się w klatkę piersiową odzianą w koszulkę ze zdjęciem startującej pociechy. Pomyślałam, że być może niektórzy rodzice pragną zwycięstwa swojego dziecka bardziej niż ono samo, i na moment przed oczami stanął mi dziadek.

Ala szła jak burza. Wyeliminowała kilkoro zawodników i zawodniczek, aż weszła do finału. Konferansjer ogłosił nazwisko Ali i jej przeciwniczki. Nie zapamiętałam nawet imienia, skupiona na ruchach mojego dziecka.

Dziewczyny grały do czterech setów. Ala stylem atakującym, według jej trenerki miała świetny forehand i dobrze wychodziły jej mocne top spiny rotacyjne. Jej przeciwniczka, niewysoka blondyneczka o zwinnych, kocich ruchach była jednak naprawdę dobra. Do połowy ostatniego seta dziewczyny szły łeb w łeb i zwycięstwo wcale nie było przesądzone.

Czułam, jak opanowują mnie emocje. Zaciskałam pięści i zęby, mamrotałam pod nosem słowa dopingu, gwałtownie reagowałam, kiedy Ala traciła piłkę.

W ostatniej fazie meczu różnica punktowa wynosiła trzy na korzyść Ali i miałam ochotę tańczyć z dumy. Zwycięstwo miała praktycznie w kieszeni, i wtedy nagle… zaczęła przegrywać. Straciła jedną piłkę, potem nie udało jej się odbić piłeczki na swojej połowie.

Kiedy posłała piłeczkę tak, że ta nie dotknęła połowy stołu jej przeciwniczki i straciła ostatni punkt przewagi, spojrzałam na Rafała, nie mogąc zrozumieć, co się dzieje.

– Co ona robi? – wyszeptałam. – Specjalnie przegrywa… Nie! Nie!

Moje „nie” odnosiło się do poruszenia stołu wolną ręką przez Alę.  Dzięki temu jej przeciwniczka zdobyła punkt przewagi. A kilka minut później wygrała z moją córką.

Byłam wstrząśnięta

Chciałam jak najszybciej porozmawiać z Alą, ale zniknęła mi z oczu i pojawiła się dopiero by odebrać trofeum za drugie miejsce, które jednak nie dawało jej nagrody w postaci wyjazdu na turniej w Belgii.
Kiedy wreszcie do nas podeszła, oczywiście ją ucałowałam i powiedziałam, że pękam z dumy, ale kiedy wyszliśmy, zapytałam, co się właściwie stało.

– Wygrywałaś – powiedziałam. – A potem odpuściłaś. Dlaczego dałaś wygrać tej dziewczynce?

Córka przez chwilę milczała, a potem powiedziała cicho:

– Przepraszam, mamo, ale to była Zosia… Jej mama jednak przyjechała. Prosto ze szpitala. Widzieliście ją? Była w chustce na głowie, bo nie ma włosów ani rzęs… I wiedziałam, że Zosi bardzo zależało, żeby jej mama zobaczyła, jak wygrywa. A ja wcale nie jestem od niej lepsza. Wygrała ze mną dwa razy podczas treningów, tylko że nikt tego wtedy nie widział.

– Więc… więc dałaś wygrać Zosi, żeby jej mama była z niej dumna…? – zapytałam, czując, że coś drapie mnie w gardle.

– No tak – wzruszyła ramionami, jakby to było naturalne.

Nie wiem, co by na to powiedział mój dziadek, ale dla mnie moja córka jest zwyciężczynią. Jasne, nie przywiozła nagrody za pierwsze miejsce, ale nie zawsze trofea są najważniejsze.

Są rzeczy, dla których warto poświęcić wygraną. Spojrzałam na Rafała i zrozumiałam, że to on ją tego nauczył. Mam szczęście, że gramy w jednej drużynie!

Czytaj także:
„Niby wiem, że córka ma prawo do własnego życia, ale czy kariera jest ważniejsza od matki? Jak mogła zostawić mnie samą?”
„Siostra nie słuchała, gdy odradzałam jej romans z żonatym. Teraz błaga o pomoc, bo zaszła w ciążę, a facet wrócił do żony”
„Kocham go, ale moja zazdrość niszczy nasz związek. Nie, nie chodzi o inne kobiety, ale o dar, na który nie zasłużył”

Redakcja poleca

REKLAMA