„Kocham go, ale moja zazdrość niszczy nasz związek. Nie, nie chodzi o inne kobiety, ale o dar, na który nie zasłużył”

zazdrosna kobieta fot. Adobe Stock, fizkes
„I wtedy coś mnie powstrzymało. Zastygłam. I zobaczyłam, jak niszczę obraz. Janek jest w szoku, przerażony. Ja krzyczę, że go nienawidzę. On nagle rozumie, dlaczego przez ostatnie miesiące się od niego oddalałam, jakie jest źródło moich złośliwości, mojej wrogości”.
/ 05.06.2023 22:30
zazdrosna kobieta fot. Adobe Stock, fizkes

Każdy z nas przynajmniej raz dociera do punktu, w którym podejmuje decyzję zmieniającą tor życia. Albo robi coś emocjonalnego i przekracza jakiś Rubikon. Czasem, po latach, zastanawiamy się, jaki byłby nasz los, gdybyśmy postąpili inaczej – nie donieśli na przyjaciela, nie zdradzili żony, weszli w biznes z kolegą, który teraz jest bogaczem, a my ledwo wiążemy koniec z końcem… Ja nie muszę się zastanawiać, bo dobrze wiem, jak potoczyłoby się moje życie, gdybym zniszczyła tamten obraz. Wciąż miewam na ten temat koszmary.

Ale zacznijmy od początku. Mam na imię Alina i od zawsze marzyłam, żeby być słynną malarką. Jak Maja Berezowska. Albo Frida Kahlo. Kiedyś dziadek zapytał mnie, dlaczego akurat malarką. Odparłam:

– Bo mam większe szanse wejść na szczyt.

A widząc jego nierozumiejące spojrzenie, wyjaśniłam:

– Pisarek jest mnóstwo, poetek także. Tu wybić się jest trudno. Mało jest kobiet naukowców, ale nauka w ogóle mnie nie pociąga. Słoń nadepnął mi na ucho, więc taniec i komponowanie symfonii nie wchodzi w grę. Pozostaje malarstwo. Ile jest słynnych malarek? Dwie? Pięć? Konkurencja, widzi dziadek, żadna.

Miałam wtedy 12 lat. Dziadek chciał coś powiedzieć, ale tylko machnął ręką. Zawsze byłam zdecydowana (uparta jak stado mułów – mówiła moja mama). Teraz wiem, co chciał powiedzieć. Że w osiągnięciu sukcesu – oprócz braku konkurencji– bardzo jest pomocny talent.

Ja wierzyłam mojej matce, która zawsze mówiła, że aby osiągnąć sukces, potrzeba 99 procent pracy i 1 procent talentu. Moim zdaniem ten jeden procent to było tak mało, że właściwie sama praca powinna wystarczyć.

A pracowita to ja naprawdę byłam. Zawsze jechałam na piątkach, z każdego przedmiotu. Zwłaszcza nauczyciele plastyki byli mną zachwyceni. Nic dziwnego – godzinami kopiowałam i odrysowywałam, czytałam biografie malarzy, książki o modach, kierunkach. Mogłabym wystąpić w teleturnieju i go wygrać.

Dostałam się na warszawską ASP za pierwszym razem. Nawet się jakoś strasznie nie ucieszyłam – przecież to było jasne, że się dostanę. I tam poznałam Janka. Najpierw krzywiłam się, gdy na niego patrzyłam – długowłosy, nieporządny, taki… artysta. Zamiast zakuwać – łaził na piwo, i z takimi jak on sam godzinami dyskutował o sztuce. Potem coś tam namalował, a profesorowie mówili: „Ma potencjał, ale musi poprawić warsztat”. Janek wzruszał ramionami i prychał: „Ważna jest dusza, nie warsztat”. Zakochałam się w nim, gdy pewnego dnia stanął przed moim obrazem na wystawie semestralnej i powiedział:

Zazdrość powoli brała mnie we władanie

– Warsztat, że mucha nie siada. Tyle że przydałoby ci się trochę duszy. A mnie warsztatu. Handel wymienny?

Janek uczył mnie, jak się rozluźnić. Jak zacząć cieszyć się życiem. Bo wtedy uwolnię swoją duszę, mówił. Ja uczyłam go systematyczności, zwracania uwagi na szczegóły. Przejmowania się zasadami, choć trochę. Mówił, że jestem doskonałą nauczycielką, że jak ja mówię, to on rozumie, o co chodzi. Jego obrazy były coraz lepsze.

W pewnym momencie nasz wzajemny szacunek zmienił się w miłość. Taką prawdziwą, głęboką. Byliśmy razem pięć lat. Pięć najszczęśliwszych lat mojego życia, pełnych śmiechu, dyskusji, wyjazdowych szaleństw, imprez. Pracy. Myślę, że cały czas podświadomie szukałam w sobie duszy podobnej do tej, która aż wyciekała z obrazów Janka. Jednak, mimo jego wysiłków, moje warsztatowo perfekcyjne portrety, pejzaże i martwe natury były… martwe. Jednak nie widziałam tego aż do pewnego dnia. Wtedy przyszło olśnienie.

Z kilkorgiem przyjaciół urządzaliśmy co miesiąc warsztaty. Czasem wyjeżdżaliśmy w plener, czasem na działkę do rodziców Marzeny, i malowaliśmy obrazy na temat. Potem szliśmy na Starówkę i sprzedawaliśmy je przechodniom albo próbowaliśmy upchnąć nasze dziełka na Allegro.

Różnie z tym bywało – niekiedy niemal wszystko schodziło na pniu (ceny były takie, żeby starczyło na czynsz czy imprezę), a bywało też, że nie. Moje obrazy schodziły zawsze, za średnią cenę, ale… jakoś nigdy nie zachwycali mnie kupcy. Tacy pozujący na inteligentów drobnomieszczanie, którzy powiesiliby na ścianie jelenia na rykowisku, gdyby nie słyszeli, że to obciach.

Obrazy Janka czasem czekały na swego kupca, ale ci znowu byli właśnie tymi, dla których malarze malują najchętniej – ludzie czujący sztukę. Rozumiejący ją. Tacy patrzą na obraz i po prostu wiedzą – on jest mój. Namalowany dla mnie. Muszę go mieć. Nie dlatego, że pasuje mi kolorystycznie do pokoju, czy że nazwisko malarza wprawi w podziw moich znajomych – ale że po prostu obraz mi się podoba.

Pół życia oddałabym za takich fanów. To o nich marzyłam jako dziecko. Pewnego dnia podczas takich warsztatów malowaliśmy portrety. Tym razem nasze własne – Jaś malował mnie, ja jego. Kiedy skończyliśmy, poraziła mnie prawda o przepaści, jaka dzieliła nasze dzieła.

Na jego portrecie ja byłam jak żywa. Nieważne, że niekoniecznie wyglądałam jak w rzeczywistości, że była to jakby impresja na temat – ale to byłam ja. Moja dusza. Mój portret Janka wyglądał jak zdjęcie zrobione przez pozbawionego talentu amatora. Odwzorowanie rysów twarzy.

Od tego dnia zaczął mnie zjadać robak zazdrości. Bo pierwszy raz zrozumiałam, że praca nie wystarczy. Że najważniejszy jest talent. A im jest go więcej, tym mniej pracy potrzeba, by rozkwitł. I w ogóle – by malować czy robić cokolwiek – trzeba mieć chociaż ten jeden procent talentu.

Ja nie miałam go wcale. Byłam zręczna, sprawna, wyuczona różnych sztuczek, ale totalnie pozbawiona talentu. I to była klęska na całej linii. Bo co z tego, że moje obrazy sprzedawały się coraz lepiej, skoro wiedziałam, że trafiają do fabryk, sklepów, biur, na ściany różnych Dulskich… Nie byłam konkurentką Mai Berezowskiej ani Fridy Kahlo. Nie ta liga. Ja byłam w tej samej klasie co twórcy jeleni na rykowisku i świętych rodzin w łódce.

Podniosłam dłoń, pędzel ociekał czarną farbą…

Pewnego dnia, kilkanaście miesięcy po olśnieniu, weszłam do pracowni i zobaczyłam Janka pracującego nad zamówieniem dla właściciela galerii w Poczdamie – człowieka, który wypatrzył obrazy Janka w internecie i zakochał się w nich.

Stałam, patrzyłam na obraz i czułam, jak moje serce zalewają nienawiść i rozgoryczenie. Był doskonały. I warsztatowo, i emocjonalnie. Wiedziałam, że ja nigdy w życiu niczego podobnego nie namaluję, bo nie potrafię zajrzeć pod podszewkę realizmu i ukazać tego, z czego zbudowany jest świat. Ja tylko pokazywałam, jak wygląda. Janek – dlaczego tak wygląda.

Kiedy Janek na chwilę się odwrócił, wyciągnęłam rękę i chwyciłam leżący obok pędzel z czarną farbą. Chciałam zachlapać mu to dzieło. Zepsuć je. Tak jakbym mogła zepsuć geniusz mojego chłopaka.
I wtedy coś mnie powstrzymało. Zastygłam. I zobaczyłam, jak niszczę obraz. Janek jest w szoku, przerażony. Ja krzyczę, że go nienawidzę. On nagle rozumie, dlaczego przez ostatnie miesiące się od niego oddalałam, jakie jest źródło moich złośliwości, mojej wrogości.

– Nie mogę żyć z kimś, kto jest chory z zazdrości! – krzyczy. – Masz w sobie talent, ale nie chcesz dopuścić go do głosu. Jesteś doskonałą nauczycielką, czy to ci nie wystarcza? Dlaczego musisz być artystką?

Bo tego chcę! – odwrzaskuję.

– Głupia baba!

Widzę, jak Janek pakuje rzeczy i odjeżdża swoim autem. I widzę, jak rozkojarzony, zdenerwowany, nagle traci panowanie nad autem i ginie w wypadku.

Widzę moje dalsze życie. Ja, zgorzkniała, zżerana przez winę, jestem nauczycielką rysunku w liceum plastycznym, która gnębi uczniów, zwłaszcza tych bardziej utalentowanych. Wychodzę za mąż za jakiegoś fryzjera czy innego Dulskiego, którego unieszczęśliwiam. I sama też jestem nieszczęśliwa. I moje dzieci. A co roku, przez dziesiątki lat, przyjeżdżam na grób Janka, przepraszając go. I tęskniąc. I żałując, że nikt nie powstrzymał mnie przed zrobieniem największego błędu w moim życiu.

I nagle znów jestem sobą, stoję w pracowni przed obrazem Janka, w ręce trzymam pędzel z cieknącą czarną farbą. Janek wciąż jest odwrócony plecami… Minęła może sekunda – sekunda na całe moje życie… Widzę, jak w zwolnionym tempie, że moja ręka z pędzlem się unosi, jeszcze chwila… Nie. Oddycham głęboko, cała drżąca, przerażona. Nie. Nie tego chcę.

Odłożyłam pędzel i wyszłam z pracowni. Słyszałam, jak Janek woła, ale ja musiałam pomyśleć. Przetrawić swoją wizję – czymkolwiek ona była i ktokolwiek mi ją zesłał – i podjąć decyzję o swoim życiu.

Jak to powiedział Janek z wizji? Jestem doskonałą nauczycielką. Tak, to prawda. Czy muszę koniecznie być malarką?

Długo zaglądałam w swoją duszę i przekonywałam ją, że nie. Że tak naprawdę tego nie potrzebuję. Że po prostu wymyśliłam to sobie jako dziecko, i kierowana oślim uporem uznałam to za swój życiowy cel. Ale przecież człowiek powinien być elastyczny. Dopasowywać się do rzeczywistości, jeśli nie jest w stanie jej zmienić.

Wiem, że jakimś cudem uniknęłam najgorszego scenariusza. Przestałam malować obrazy na sprzedaż, ale za to uczę malowania. Mam własną szkołę, która cieszy się popularnością. Ja uczę w niej warsztatu, a mój mąż wydobywa z uczniów duszę. I jesteśmy szczęśliwi… Czasem tylko nocą zastanawiam się, kto powstrzymał moją rękę i pokazał mi konsekwencje czynu podyktowanego złymi emocjami. Kimkolwiek jest, dziękuję.

Czytaj także:
„Po śmierci męża nie miałam za co żyć. W wieku 46 lat zostałam bez domu i pracy, bo całe życia byłam kurą domową”
„Pokochałam faceta odpowiedzialnego za śmierć mojego męża. Nie wiem, czy kiedykolwiek powiem dzieciom, kim on jest”
„Śmierć męża była dla mnie tragedią. Kiedy znowu się zakochałam, poczułam się jak zdrajczyni”

Redakcja poleca

REKLAMA