Choroba córki spadła na nas jak grom z jasnego nieba. Nie byliśmy z mężem przygotowani na taki cios. Przecież nasze dziecko urodziło się zdrowe. Niestety, gdy Ania miała dwa latka zachorowała na anginę, po której nastąpiły powikłania i musiała być leczona w szpitalu. Tam przez pomyłkę pielęgniarka podała jej zbyt silny antybiotyk. Skutek był taki, że Ania straciła władzę w nogach.
Byliśmy z mężem zrozpaczeni. Mieliśmy zdrowe dziecko, a przez czyjś błąd życie naszej córki legło w gruzach. W dodatku nie udało się wywalczyć odszkodowania od szpitala. W sądzie lekarze zeznawali na korzyść pielęgniarki, udowadniali, że gdyby dziecko nie miało ukrytej wrodzonej choroby, nie zareagowałoby aż tak silnie nawet na omyłkowo podany lek. Byliśmy z mężem bez szans. Przegraliśmy.
Na początku było dobrze
Staraliśmy się robić z mężem wszystko, by Ania wychowywała się normalnie, miała kontakt z rówieśnikami, chodziła do szkoły. Zapisaliśmy ją do specjalnej klasy integracyjnej. Spotkała tam wrażliwe dzieci, które chętnie się o nią troszczyły – przychodziły rano, by zawieźć Anię na lekcje, po południu odprowadzały ją do domu. Chętnie przychodzili do niej, by wspólnie się uczyć, albo oglądać filmy.
Cieszyliśmy się, że nasza córka jest lubiana. Skoro dzieci traktowały Anię jak normalną koleżankę, ona też myślała o sobie w ten sposób. Wierzyliśmy, że będzie dobrze… Niestety w gimnazjum wiele się zmieniło. Gdy Ania miała 14 lat jej choroba zaczęła się pogłębiać. Oprócz nóg, także ręce odmawiały posłuszeństwa. Żadne leki ani rehabilitacja nie dawały rezultatów.
Ania coraz rzadziej wychodziła z domu. Coraz słabsze ręce nie pozwalały jej na to, by samodzielnie popychać koła ciężkiego wózka. A nie zawsze koleżanka czy któreś z nas miało czas i możliwość, by ją gdzieś zawieźć. Ania zamknęła się w sobie, wstydziła się swojego kalectwa i tego przeklętego wózka inwalidzkiego. Czuła, że wszyscy patrzą na nią z politowaniem. Opuściła się w nauce, nie miała już tego zapału, co w podstawówce. Całymi dniami siedziała w swoim pokoju i patrzyła w okno.
Wielokrotnie widziałam, że płacze, choć starała się to ukrywać. Często prosiła mnie o to, by zostać w domu i nie iść do szkoły.
– Przecież to i tak nie ma sensu – mówiła. – Po co mam się uczyć, skoro i tak skończę w jakimś ośrodku opieki jako warzywo.
Serce nam pękało na te słowa, ale nie umieliśmy już z mężem znaleźć sposobu na pocieszenie córki. I jeszcze ten przeklęty wózek! Stary, ciężki, niezwrotny grzmot, który ograniczał Anię praktycznie we wszystkim. Był niewygodny, Ania nie miała już sił w rękach, by sama nim sterować. Wstydziła się nim jeździć po ulicy. Zaczęliśmy rozglądać się z mężem za nowym modelem.
To był cud!
I znaleźliśmy. Idealny dla osób ze schorzeniem, na które cierpiała Ania. Wyglądał jak nowoczesny fotel, lekki, sterowany niemalże jednym palcem. Wystarczył delikatny ruch, by jechać nim do przodu, skręcić, cofnąć. Taki byłby w sam raz dla naszej córeczki! Ale entuzjazm szybko opadł, gdy zobaczyliśmy cenę. Wózek kosztował 30 tysięcy złotych! Dla nas to majątek, kwota niemożliwa do zdobycia.
Próbowaliśmy wystarać się o dofinansowanie z NFZ-u, ale odprawiono nas z kwitkiem. Zakupu tak nowoczesnych modeli, do tego sprowadzanych z zagranicy publiczna służba zdrowia nie refunduje. Zaproponowali nam dofinansowanie do używanego wózka, który był prawie taki sam jak ten, którym jeździła nasza córka. Nie mówiliśmy o tym Ani, żeby jej bardziej nie pogrążać.
Mijały miesiące, a z naszym dzieckiem było coraz gorzej. Przestała widywać się ze znajomymi. Nawet gdy czasem odwiedziły ją koleżanki ze szkoły, Ania nie chciała ich widzieć. Poprosiła nas o załatwienie jej indywidualnego toku nauczania. Nie chciała już chodzić do szkoły. Zamykała się w swoim świecie i mówiła, że czeka na śmierć. Wystraszyliśmy się z mężem nie na żarty. Poprosiliśmy w szpitalu o kontakt z psychologiem.
Przyszła do nas pani Agnieszka. Młoda, radosna, pełna zapału do pracy, niezwykle serdeczna kobieta. Ostrzegłam ją, że pierwszy kontakt z Anią może być trudny, bo dziewczyna z nikim nie chce rozmawiać, jest w depresji i może być niemiła. Ale Agnieszka powiedziała, że jest na to przygotowana i wie, że nie przyszła do zdrowej i szczęśliwej osoby. Taki ma zawód. To niesamowite, ale wiedziała jak zdobyć serce Ani.
Szybko okazało się, że spotkania z Agnieszką to była jedyna rzecz, na którą Ania z radością czekała. Coś się w niej przełamało, jakiś malutki promyk słońca pojawił się w jej smutnym życiu. Któregoś dnia Agnieszka powiedziała: – Wiem, że nie stać państwa na nowy wózek, ale Ania potrzebuje sprzętu, na którym będzie się bezstresowo poruszać. Ta dziewczyna musi wyjść do ludzi. To dla niej jedyna szansa. Głupia, materialna rzecz nie może być barierą, która uniemożliwi jej zdobycie choćby namiastki normalnego życia. Stanę na głowie, ale będzie miała ten nowy wózek.
Wtedy zrozumiałam, że Agnieszce naprawdę zależy na naszym dziecku. Ale co z tego, skoro nadal nie miałam pomysłu, jak rozwiązać nasz problem. Dwa miesiące później Agnieszka z tajemniczą miną wręczyła mi kopertę. W środku było zaproszenie… na aukcję charytatywną na rzecz mojej córki! Poczułam ścisk w gardle. Ta Agnieszka to anioł!
Okazało się, że jej mama pracuje na ASP. Namówiła swoich studentów, by namalowali po jednym obrazie dla Ani. Za pieniądze ze sprzedaży dzieł postanowiły kupić nowoczesny wózek. Kilka tygodni później siedziałam elegancko ubrana w wielkiej Sali Koncertowej w Urzędzie Miejskim, a obok mnie ludzie, którzy… kupowali obraz za obrazem.
Przyzwyczajona do ciągłych porażek, rzucania kłód pod nogi nie mogłam uwierzyć w to, że tyle dobra płynie do nas od obcych ludzi. Wkrótce moja córka dostała nowoczesny wózek! Z Agnieszką przyjaźnią się do dziś. To ona namówiła moją córkę, by poszła do liceum językowego. Zauważyła, że Ania z łatwością przyswaja obce słówka.
Dziś nasza córka przygotowuje się do matury, chce zdawać na germanistykę. Ma plan na życie, przyjaciół wokół siebie i co najważniejsze, powiedziała mi ostatnio: – Mamo, jestem szczęśliwa!
Czytaj także:
Postanowiłam uciec z naszego domu na wsi. Wszystko zaczęło się od... awantury o rodzaj makaronu
Szewc bez butów chodzi. Mój mąż był zaangażowanym wychowawcą, ale olewał własnego syna
Zamiast zajmować się dzieckiem siostry, wolałam opiekować się psem mamy