„Moja córka ma 37 lat i na nowo uczy się mówić. Spotkała nas tragedia, ale Hania przynajmniej żyje”

Kobieta na wózku inwalidzkim po wypadku fot. Adobe Stock, Martinan
Nie wiemy też, na ile jest świadoma tego, kim jest, i kim my dla niej jesteśmy. Tak, przytula się do mnie, gładzi po rękach męża, a przede wszystkim uwielbia spędzać czas z córkami, ale nikt nie da nam pewności, że wie, iż jesteśmy jej najbliższą rodziną.
/ 23.07.2021 09:17
Kobieta na wózku inwalidzkim po wypadku fot. Adobe Stock, Martinan

Od wielu miesięcy budzę się z nadzieją, że może dziś Hania wreszcie coś powie. Moja córka ma 37 lat i wszystkiego uczy się od nowa… Tamten poranek zaczął się całkiem zwyczajnie: szykowałam wnuczkom kanapki do szkoły, słysząc, jak córka pogania obie, aby poszły umyć zęby.

– Za dziesięć minut wychodzimy! – zapowiedziała niesfornym dziewczynkom. – Macie spakowane teczki?

– Ja nie mogę znaleźć zeszytu do matematyki! – poskarżyła się Asia.

– Chodź, poszukamy! – zaoferowałam się natychmiast; córka posłała mi pełne wdzięczności spojrzenie i poszła do łazienki przypilnować młodszą. Kiedy po chwili rozległ się huk, podniosłam głowę, ale nie byłam zaniepokojona. Myślałam, że po prostu coś spadło. Zaalarmował mnie dopiero krzyk ośmioletniej Ewuni.

– Mamusiu! Co ci się stało?!

Rzuciłam się do łazienki. Moja córka leżała na podłodze, zupełnie bezwładna, a nad nią stała młodsza wnuczka. Dopadłam do Hanki, zbadałam jej puls, ale nie mogłam go wyczuć!

– Dziewczynki, idźcie do pokoju! – zapowiedziałam, biegnąc po telefon. Wnuczki uparcie tkwiły przy matce, lecz już machnęłam na to ręką. Połączyłam się z pogotowiem.

– Wysyłam karetkę, a pani niech robi masaż serca – usłyszałam.

– Nie umiem! – spanikowałam. Dyspozytorka zaczęła mi spokojnie tłumaczyć, co robić, ale wiem, że i tak bym sobie nie poradziła, gdyby nie lekarz, który pojawił się po kilku minutach. Tak szybko, bo na szczęście pogotowie jest dosłownie o przecznicę, i karetka akurat nie była w terenie.

Lekarz potwierdził to, co podejrzewałam; nastąpiło zatrzymanie akcji serca. Razem z pielęgniarzem na zmianę reanimowali Hanię przez godzinę! Gdy wreszcie pojawił się u niej znowu puls, zabrali ją nie do naszego szpitala, tylko do innego, ponoć lepiej wyposażonego i przystosowanego do leczenia takich wypadków.

Zaraz w ślad za nimi pojechał zięć, którego zawiadomiłam o tym nieszczęściu.

– Mama zajmie się dziewczynkami, proszę. Będę dzwonił, jak tylko się czegoś dowiem – obiecał mi. Słowa dotrzymał i jakiś czas później dowiedziałam się, że moja córka miała nagłe zatrzymanie krążenia wywołane migotaniem komór serca.

– Czuje się już lepiej? Obudziła się? – zapytałam z nadzieją.

– Nie i długo się nie obudzi, bo lekarze wprowadzili ją w stan śpiączki farmakologicznej – powiedział Adam.

– Ale po co?! Mów!

Nie wiadomo, w jakim stanie jest mózg Hani po tym, jak przez kilka minut pozostawał niedotleniony…

„No tak! Przecież to krew transportuje tlen do mózgu, a skoro serce nie biło, to ona nie płynęła, bo i jak?” – uzmysłowiłam sobie z przerażeniem.

– Co powiedzieć dziewczynkom?

– Żeby się modliły za mamę.

Wiedziałam, że z Hanią jest źle

– To, że pani córka w ogóle przeżyła, można traktować w kategorii cudu! – usłyszałam następnego dnia podczas wizyty w szpitalu. Na widok Hani leżącej na szpitalnym łóżku, podpiętej do aparatury, łzy same popłynęły mi po policzkach.

– Proszę się przygotować na to, że uległ uszkodzeniu aparat mowy, ruchu… – lekarz był szczery do bólu.

Nie jestem pewna, czy mnie poznaje

– Podejmiemy rehabilitację, jeśli będzie nawet cień nadziei, że przyniesie rezultaty – zapewnił mnie jeszcze. Nie do końca mu wierzyłam, ale od życzliwej pielęgniarki dowiedziałam się, że moją Hanią lekarze naprawdę zajmują się wyjątkowo troskliwie, bo jest nadzwyczajnym przypadkiem.

– Zatrzymanie akcji serca przeżywa tylko 6 procent ludzi! Pani córka jest pacjentką, na której niejeden z nich może zrobić habilitację – powiedziała. Trochę mnie to uspokoiło, uwierzyłam, że zrobią wszystko, aby Hania odzyskała chociaż pełną świadomość. Rodzina i moi znajomi, którzy dowiedzieli się o wypadku, dzwonili do mnie i pytali, jak to się stało.

Czy była na coś chora, czy się leczyła na serce? Nigdy! Moja córka była zupełnie zdrową, aktywną kobietą. Pracowała jako konduktorka, urodziła dwoje dzieci w normalny sposób, nie przez cesarskie cięcie. Obie ciąże także nie były zagrożone, lekarze nigdy nie doszukali się u Hani żadnych nieprawidłowości, przecież była badana.

Kiedy po tej nagłej utracie przytomności trafiła na oddział intensywnej terapii, próbowałam się dowiedzieć, czy temu zatrzymaniu akcji serca można było zapobiec. Co tak naprawdę było jego przyczyną?

Lekarze jednak tylko rozkładali bezradnie ręce, więc zrozumiałam, że nie. Nic nie mogło ustrzec Hani przed jej losem. Ani dodatkowe badania, ani inny tryb życia.

– Czasami tak się dzieje i nic na to nie poradzimy – usłyszałam. Zrozumiałam, że trzeba liczyć na cud.

I on powoli się spełniał!

Po wybudzeniu Hania zaczęła siadać, jej stan zdrowia znacznie się poprawił. Zadecydowano, że jest gotowa na to, aby podjąć rehabilitację. W pracy mojej córki ludzie pięknie się zachowali – zrobili zbiórkę pieniędzy, które teraz bardzo się przydały. Mogliśmy z Adamem zapewnić Hani najlepszą klinikę, a w niej fizjoterapię, ergoterapię i naukę mowy, czyli terapię logopedyczną.

Hania musiała zacząć uczyć się od nowa, nie tylko wypowiadania najprostszych słów, ale i wykonywania codziennych czynności. Zapomniała, jak się ubierać, jak jeść… Była niczym kilkumiesięczne dziecko, które byle jak łapie łyżkę i zastanawia się, do czego ona może służyć. W nauce podstawowych czynności miała jej właśnie pomóc ergoterapia.

– Samodzielność, niezależność, aktywność to są nasze cele – usłyszałam od fizjoterapeuty. Brzmiały ambitnie i obiecująco. Oczyma duszy zobaczyłam Hanię, że jak dawnej odprowadza dziewczynki do szkoły, a potem biegnie do pracy. Wieczorem siedzimy sobie przed telewizorem i śmiejemy się z tego, co jej się przydarzyło w ciągu dnia. Niestety, fizjoterapeuta dodał także:

– Musi się pani przyzwyczaić do myśli, że córka już nigdy nie będzie taka sama, jak przed wypadkiem. W jej przypadku „samodzielność” będzie polegała na tym, że sama zrobi sobie herbatę, pójdzie do łazienki. Natomiast „aktywność” będzie jedynie wyjściem na spacer, i to w czyimś towarzystwie. „Ale żyje i to jest najważniejsze!” – pocieszałam się.

Była to myśl, która podnosiła na duchu nie tylko mnie. Patrzyłam na swoje wnuczki, jak tulą się do mamy, i widziałam w ich twarzach szczęście, że ją mają. I nawet jeśli ona nie do końca jeszcze zdawała sobie sprawę z tego, kim one obydwie są, to reagowała na nie wspaniale. Widać było, że pieszczoty córek sprawiają jej przyjemność.

Żmudne ćwiczenia przynoszą efekty

W klinice, po terapii, córka zaczęła wstawać z wózka inwalidzkiego. Pewnego dnia podnieśliśmy ją razem z Adamem pod ramiona i okazało się, że chodzi! Ćwiczenia z rehabilitantem zdziałały cuda, usprawniły zastane mięśnie. Pojawiła się także nadzieja na to, że Hania zacznie mówić. Pewnego dnia, dokładnie w urodziny swojego męża, popatrzyła na niego i powiedziała:

– Kocham cię, Puszatku.

– Oniemiałem! – przyznał Adam. I chociaż, niestety, córka po tych słowach na nowo zamilkła, to jednak zrozumieliśmy, że naprawdę warto się starać, bo ona chyba nie straciła bezpowrotnie mowy, tylko jakoś tak zapomniała, jak jej używać. Jestem pewna, że rehabilitacja Hani zmierzała w dobrym kierunku i być może dzisiaj córka byłaby w lepszym stanie, gdyby nie pomyłka lekarzy!

To był długi weekend, w klinice zostało niewiele osób z personelu, nie było lekarza prowadzącego córkę, gdy nie wiedzieć czemu ten, co akurat miał dyżur, zmienił jej dawkę leku. Tłumaczył się potem, iż myślał, że tak będzie lepiej, lecz nie było. Córka zrobiła się dziwnie apatyczna, nagle przestała chodzić… Wszyscy zaczęli się zastanawiać, co się dzieje, dopiero wtedy jej lekarz zauważył zmienioną od kilku dni dawkę.

Wrócono do poprzedniej, jednak cały miesiąc terapii został zaprzepaszczony! Co najgorsze, nie możemy w żaden sposób uzyskać zadośćuczynienia od tamtego niekompetentnego lekarza, bo ponoć zrobił wszystko zgodnie ze sztuką lekarską i w dobrej wierze. Gdy skończyły się pieniądze na specjalistyczną terapię, musieliśmy Hanię zabrać do domu.

Fizjoterapeuta pokazał mnie i zięciowi ćwiczenia

Podziwiam tych wszystkich młodych ludzi, którzy przychodzą do nas już od dwóch lat i pomagają zajmować się moją córką. Jestem im głęboko wdzięczna i wierzę, że to dzięki ich ofiarnej pracy Hania czyni takie postępy. Potrafi wszystko wokół siebie zrobić, samodzielnie je i pije, ubiera się. Ba, nawet biega!

Fizycznie córka jest już bardzo sprawna, niestety gorzej z innymi rzeczami. Hania bowiem nadal nie mówi. Poza tym jednym zdaniem, które wypowiedziała do męża w jego urodziny, nie odezwała się ani słowem. Nie wiemy też, na ile jest świadoma tego, kim jest, i kim my dla niej jesteśmy. Tak, przytula się do mnie, gładzi po rękach męża, a przede wszystkim uwielbia spędzać czas z córkami, ale nikt nie da nam pewności, że wie, iż jesteśmy jej najbliższą rodziną. Na pewno jednak czuje się z nami szczęśliwa i bezpieczna, a to przecież najważniejsze. Nie tracimy nadziei, że kiedyś nas rozpozna.

Czytaj także:
„Po rozwodzie wszystkie przyjaciółki się ode mnie odsunęły. Bały się, że... ukradnę im mężów"
„Od 20 lat mam kochanki w całej Europie. Myślałem, że Zosia nic nie wie. Miałem ją za głupią gęś”
„Kiedy tata trafił do domu opieki, mama znalazła sobie kochasia. Byłam na nią wściekła. Przecież to zdrada!"

Redakcja poleca

REKLAMA