„Moja bratowa to prawdziwa mistrzyni wypieków. Niestety wykorzystała dzieci dla >>serduszek<< na Instagramie”

Mama z dzieckiem w kuchni fot. iStock by GettyImages, sanjeri
„Wypieki nigdy nie były moją mocną stroną, więc gdy dzieci poprosiły mnie o wspólne pieczenie ciastek, wiedziałam, że tylko bratowa może mi pomóc. Niestety dla niej to była doskonała okazja do przechwałek na Instagramie”.
/ 15.08.2023 07:30
Mama z dzieckiem w kuchni fot. iStock by GettyImages, sanjeri

– Mamusiu, a upieczemy w tym roku pierniczki? – zapytała Pola, wpatrując się we mnie z nadzieją.

– Ja też chcę pierniczka! – wykrzyknął mały Leoś, nie do końca rozumiejąc, o co pyta siostra.

Odpowiedziałam machinalnie, że tak, oczywiście, a wtedy dzieci zaczęły wypytywać, jakie to będą pierniczki, czy z polewą i czym je ozdobimy.

Prawdę mówiąc, nie mam specjalnego talentu do wypieków. Niemal zawsze przypalam ciasto albo go nie dopiekam, wychodzi mi zakalec albo masa spływa z tortu…

Żeby więc tym razem wszystko się na sto procent udało postanowiłam wkręcić się razem z dzieciakami na wspólne pieczenie do mojej bratowej – prawdziwej mistrzyni kuchni.

– Och, kochana, jasne, przyjdźcie! – Wera zareagowała z entuzjazmem. – W zeszłym roku wypróbowałam trzy przepisy. Pewnie widziałaś na moim insta?

Miała na myśli zdjęcia wypieków, które zamieściła na Instagramie. Oczywiście je widziałam i bardzo zazdrościłam Weronice kilkuset lajków. Bratowa miała nawet kanał na serwisie Youtube, gdzie dokumentowała swoje kuchenne poczynania i objaśniała widzom, na przykład, jak przyrządzić płonący deser crème brûlée albo nadziewać rurki własnoręcznie zrobionym kremem…

U Weroniki każdy etap pieczenia był na pokaz

Do cioci Weroniki jechaliśmy z własnymi pomysłami na ozdabianie ciasteczek oraz z różnymi rodzajami cukrowych dekoracji kupionymi w markecie. Kiedy dzieciaki dumnie się nimi pochwaliły, Wera uśmiechnęła się z pobłażaniem i odstawiła wszystko na bok, mówiąc:

– Kochani, nie będziemy używać żadnych gotowych ozdób! Sami zrobimy lukier królewski i jadalny brokat, a potem będziemy formować dekoracje taką fajną strzykawką.

– Łaał!

Dzieci były pod wrażeniem. Ja zresztą też.

Przez pierwszy kwadrans przygotowywaliśmy się do pracy. Bratowa założyła śnieżnobiały fartuszek, na stole, obok stolnicy, postawiła wazon z kwiatami i ozdobną świeczkę. Zwróciłam też uwagę, że ma piękny, hybrydowy manikiur i zapytałam ją, czy to już na święta.

– Nie, to do sesji – odparła. – Będziemy dokumentować każdy etap pieczenia, żeby wrzucić potem zdjęcia na fejsa i insta. Przecież nie mogę pokazywać rąk z odrapanymi pazurami – zaśmiała się.

Dopiero po dwudziestu minutach zrozumiałam, co oznaczało owo „dokumentowanie” naszej wspólnej pracy. A właściwie to nie wspólnej, bo poza nasypaniem mąki i cukru ani ja, ani dzieci nie mogliśmy niczego nawet dotknąć.

– Pola, uważaj, rozsypujesz! Jak to wygląda! – strofowała bratowa moją córkę, kiedy za stolnicą znalazła się odrobina mąki.

– Beata, możesz zająć czymś Leosia? To nie jest zabawa! – rzuciła do mnie z niezadowoleniem, kiedy synek wsadził rączkę do misy z ciastem.

– Moment, odsuńcie się, zdjęcie! – zgasiła nasz zapał, kiedy chcieliśmy wspólnie wałkować ciasto.

Przy wykrawaniu było nieco lepiej, ale też jeśli jakiś kształt wycięty przez dzieci nie był idealny, Wera zgniatała ciasto w dłoni i ponownie wałkowała, żeby tym razem samej wyciąć perfekcyjną choineczkę czy renifera. Nie pozwoliła też Poli zrobić ani jednego serduszka, bo serduszka to „motyw walentynkowy, a ona nie chce się powtarzać za dwa miesiące”.

– Pozwól jej – poprosiłam, bo córeczka była bliska płaczu. – Przecież nie musisz tym serduszkom robić zdjęć. To może być tylko dla nas.

Wera spojrzała na mnie, jakbym proponowała jej coś, co wcześniej nigdy nie przyszło jej do głowy, ale na szczęście dała nam zielone światło na wykrojenie czterech serc. Potem ułożyliśmy pierniczki na blaszce i wylądowały w piekarniku.

Dzieci kręciły się po kuchni, niecierpliwie zaglądając przez szybkę, bo nie mogły się już doczekać dekorowania.

Dzieci płaczą, a ciotka robi zdjęcia

Czterdzieści minut później patrzyłam, jak rozczarowanie wykrzywia im buzie. Wera nie zgodziła się, żeby czegokolwiek dotykały!

– Ciocia to zrobi – oznajmiła, pochylając się nad wybranymi ciasteczkami jak naukowiec nad mikroskopem. – Potem oczywiście będziecie mogli wszystko zabrać do domu i zjeść – dodała łagodniej, chcąc powstrzymać ich płacz.

Ale Poli i tak pociekły po buzi łzy. Ostatecznie Wera przeniosła jej serduszka i kilka najgorzej wypieczonych pierników na parapet i powiedziała, że może je sobie udekorować. A potem całkowicie ją pochłonęło cyzelowanie skomplikowanych szlaczków i obrazków na jej arcydziełach.

Kiedy wszystko już wyschło, dzieci chciały zabrać kolorowe choinki, gwiazdki i bałwanki do pudełka, ale Wera doskoczyła do stołu, dosłownie je odpychając.

– Nie ruszajcie! Teraz muszę zrobić zdjęcia! – krzyknęła. – Potem sobie weźmiecie, co będziecie chcieli.

Ale moim dzieciom było już tego za wiele. Nie miały ochoty patrzeć, jak ciocia ze skupieniem godnym fizyka jądrowego układa pierniczki na eleganckich talerzach, jak co i rusz zmienia kompozycję, cmoka, dokłada gałązki świerku i fotografuje wszystko pod różnymi kątami.

– Mamo, ja już chcę iść… – wyszeptała w pewnej chwili Pola.

– Ja też – dołączył do niej brat.

Pierniczki były pokraczne, ale za to pyszne

Wera nawet nie zareagowała, kiedy powiedziałam, że idziemy. Właśnie stała na krześle i robiła z góry zdjęcia swoim wypiekom.

Po drodze dzieci dały upust niezadowoleniu. Pola marudziła, że chciała mieć gwiazdki całe w kolorowe kulki, a Leoś oznajmił, że pieczenie jest nudne i on więcej nie będzie tego robił. Zdałam sobie sprawę z tego, że ja też jestem rozczarowana i zła na Werę. To miało być fajne, rodzinne pieczenie na święta, a nie udział w sesji na Instagrama! Po co ona w ogóle nas zaprosiła?!

– Wiecie co? – powiedziałam nagle do dzieci. – Uznajmy wizytę u cioci za taką lekcję, dobrze? A teraz zrobimy sobie w domu swoje własne pierniczki. I udekorujemy je, jak będziemy chcieli! Co wy na to?

– Taaaak! – krzyknęli jednocześnie.

Nasze pieczenie wyglądało zupełnie inaczej niż Wery. Cała kuchnia była zasypana mąką, mieliśmy ciasto na ubraniach, buziach i we włosach, lukier rozlał się na blat kuchenny i dzieci maczały w nim palce, żeby je potem oblizać, a pierwsza partia pierniczków nam się przypaliła. Druga wyszła już całkiem nieźle i zajęliśmy się dekorowaniem – dzieci przyklejały kolorowe kulki, rodzynki i orzeszki gdzie tylko miały ochotę, a ja zrobiłam polewę czekoladową, którą zresztą w połowie wyjadłam prosto z rondelka.

Kiedy skończyliśmy, nasza kuchnia wyglądała, jakby wybuchł w niej granat, a my – jakbyśmy wpadli do garnka z lukrem, a potem mąką.

Zarządziłam więc kąpiel, a sama posprzątałam kuchnię. Kiedy dzieciaki, już w piżamkach siedziały przy kuchennym stole, oznajmiłam, że dzisiejsza kolacja będzie się składała z ciepłego mleka i właśnie pierniczków.

Na to wszystko przyszedł po zebraniu Leszek i przyłączył się do nas. Zajadaliśmy się nieforemnymi ciasteczkami z całą masą bakalii i z pełnymi ustami ustalaliśmy, że chyba będziemy musieli upiec kolejną partię, bo ciastka są tak dobre, że z pewnością nie dotrwają do świąt.

Kiedy wstawaliśmy od stołu, Leszek wziął do ręki smartfon i uniósł brwi.

– O, zobacz, Wera też dzisiaj piekła pierniki. Kurczę, wyglądają jak prosto z cukierni – zagapił się w telefon. – Rany, ma ponad pięćset lajków!

– Wiesz co? – powiedziałam. – To dobrze, bo bardzo się napracowała. Ale mnie wystarczą tylko dwa lajki. O, te od tych tam fanów – pokazałam przez uchylone drzwi na dzieci myjące zęby w łazience.

Leszek parsknął śmiechem. A potem zapewnił mnie, że mam przynajmniej trzy lajki, bo on jest największym fanem moich wypieków.

– Serio? – zapytałam z powątpiewaniem. – A pamiętasz spalony makowiec z zeszłego roku albo ten tort, który spłynął aż na podłogę…?
– Pamiętam i żałuję, że nie zrobiłem im zdjęć! – roześmiał się. – Może i Wera jest perfekcyjną panią domu, ale z tobą jest o wiele ciekawiej. A właśnie, co zrobiłaś z tą przypaloną partią pierników? Mam nadzieję, że nie wyrzuciłaś?

Nie wyrzuciłam. Następnego dnia Leszek zjadł je na śniadanie z masłem orzechowym, a potem wylizał okruszki. I wiecie co? Ten widok jest dla mnie cenniejszy niż nawet milion lajków na Instagramie!

Czytaj także:
„Bratowa opowiadała w autobusie o dzikich harcach z kochankiem. Lafirynda nie wiedziała, że stoję tuż za jej plecami”
„Moja bratowa to ciućma i oferma. Nie potrafi własnego dziecka zapytać, co by chciało na urodziny, tylko mam się domyślać”
„Szwagier to prostak, który zamiast się uczyć, woli doić krowy. Jednak gdy uratował mojego syna, zmieniłem o nim zdanie”

Redakcja poleca

REKLAMA