„Mój zegar biologiczny bił na alarm, a w okolicy nie było samca, który da mi dziecko. Znalazłam na to lepszy sposób”

szczęśliwa kobieta fot. Adobe Stock, Galina Zhigalova
„Spojrzałam na nią z rozczarowaniem. Nie rozumiała mnie. To prawda, że syty głodnego nie zrozumie. Miała rodzinę, której mnie brakowało, męża i dzieci, cudną codzienność pełną rozgardiaszu i kłótni o bzdury. Pewnie, że chciałam mieć dziecko, bardzo chciałam, ale nie z byle kim, nie byle jak. Chciałam miłości i więzi”.
/ 16.04.2023 19:15
szczęśliwa kobieta fot. Adobe Stock, Galina Zhigalova

Czy jest uczucie bardziej obezwładniające od samotności? Przenikała mnie do głębi. Wyciskała z oczu łzy, gdy siadywałam z kubkiem herbaty w sterylnie wysprzątanej kuchni. Bolesna cisza otulała mnie tak ciasno, że aż zapierała dech. Zawsze byłam energiczną i wesołą osobą. Jak tlenu potrzebowałam do życia innych ludzi. Za plecami wciąż jednak słyszałam złośliwy chichot losu.

Rodziców straciłam wcześnie i jako jedynaczka zostałam sama na świecie. Potem spotkałam Witka. Oboje spragnieni uczucia i bliskości, pokochaliśmy się, szybko wzięliśmy ślub i marzyliśmy o dużej rodzinie. Kupiliśmy dom, który wyremontowaliśmy własnymi rękami. Osobiście położyłam tapetę w różowe i niebieskie ptaszki w dziecięcym pokoiku… Jednak nie dane mi było żyć z Witkiem długo i szczęśliwie.

Pewnego dnia mój mąż wyszedł jak zwykle rano do pracy, ale już z niej nie wrócił. Miał wypadek na budowie. Spadł z wysokości i zginął na miejscu. Nie zdążyłam się z nim pożegnać. Nawet mu „cześć” tamtego ranka nie powiedziałam, zajęta czymś innym. Skąd mogłam wiedzieć, że widzę go po raz ostatni? Byliśmy tacy młodzi, pełni marzeń, nadziei…

Znowu zostałam sama

To nie tak, że żyłam jak na pustyni. Kręcili się wokół mnie mężczyźni, ale nie potrafiłam żadnego z nich pokochać. Nie tak naprawdę. Lubiłam ich, dobrze się z nimi bawiłam, niektórych darzyłam zaufaniem. Kiedy jednak znajomość dochodziła do punktu zwrotnego, nie potrafiłam zrobić kroku naprzód. Czułam się, jakbym miała w żołądku kamień. Więc odpuściłam. Mogłam być znajomą, koleżanką, przyjaciółką, powiernicą, ale wiedziałam jedno: nigdy już nie będę żoną.

– Nie żal ci? – spytała pewnego dnia Milena, zerkając znacząco na swoje dzieci bawiące się na dywanie.

– Nawet nie wiesz, jak bardzo… Ale co mogę zrobić?

Mój zegar biologiczny nie tykał, on bił na alarm. Między Bogiem a prawdą, miałam raptem kilka lat na to, żeby zostać matką.

– Mało to facetów chodzi po ziemi? – Milena puściła do mnie oko. – Mało okazji? Miłość to masz w filmach, a biologia jest nieubłagana. Więc korzystaj, póki możesz.

Wiem, że chciała dobrze, ale tylko mnie zirytowała.

– Jak ty to sobie wyobrażasz? Mam znaleźć kogoś, żeby mnie zapłodnił? Już pomijam moralne  i emocjonalne aspekty, ale dziecko powinno mieć i znać ojca. A facet powinien wiedzieć, że ma dziecko. To byłoby nie fair… tak pokątnie. Jakbym go z czegoś, z kogoś okradła…

– A banki spermy? In vitro? – przerwała mi przyjaciółka, zerkając w stronę chichoczących bliźniaków.

– To w ogóle nie wchodzi w grę. Znasz moje poglądy. Nie zamierzam bawić się w Pana Boga – odparłam stanowczo.

– No już się tak nie denerwuj, po prostu martwię się o ciebie. Boję się, że zdziwaczejesz – zażartowała.

Spojrzałam na nią z rozczarowaniem. Nie rozumiała mnie. To prawda, że syty głodnego nie zrozumie. Miała rodzinę, której mnie brakowało, męża i dzieci, cudną codzienność pełną rozgardiaszu i kłótni o bzdury. Pewnie, że chciałam mieć dziecko, bardzo chciałam, ale nie z byle kim, nie byle jak. Chciałam miłości i więzi. A tego żaden bank spermy mi nie da.

– Naprawdę powinnaś pomyśleć nad jakimś rozwiązaniem, zanim będzie za późno. Dzisiejsza medycyna…

– Przestań – szepnęłam, zaciskając zęby. – Bo się pokłócimy.

Pożegnałam się i wyszłam

Lodowaty wiatr ciął mi policzki i wdzierał się pod poły płaszcza. Musiałam ochłonąć, pomyśleć. Nieraz już odbywałam podobne rozmowy, w mniej lub bardziej żartobliwym tonie, ale ta dzisiejsza wyjątkowo mną wstrząsnęła. Może dlatego, że Milena była moją najlepszą przyjaciółką i wiedziałam, że naprawdę się o mnie martwi. A mnie, choć się opierałam i protestowałam, kusiło…

Jednak gdy spacerowałam alejkami parku, chłostana wiatrem, otrzeźwiałam. To byłoby wyjątkowo samolubne. Stworzyć nowe życie tylko po to, aby zaspokoić własną zachciankę? Nie tędy droga. Widać nie jest mi pisane zostać matką. Trudno. Muszę się z tym pogodzić.

Wyszłam z parku i pomachałam ręką, przywołując stojącą w pobliżu taksówkę. Ciepło jej wnętrza otuliło mnie jak koc. Z radia sączyła się cicho muzyka… Pamiętam ten moment doskonale, gdy melodię zastąpiły słowa. „Zostań rodziną zastępczą” – mówił aksamitny głos. Poczułam się tak, jak gdyby kierował swoją prośbę właśnie do mnie.

Wysiadłam lekko oszołomiona. Czułam się jak po kieliszku szampana. W domu jednak mój entuzjazm ostygł. Przecież byłam osobą samotną. Niby jak miałabym  stworzyć dzieciom rodzinę? I czy w ogóle mogłabym… Jednak ziarno zostało zasiane i kiełkowało. Miałam takie uczucie jak podczas układania puzzli, kiedy brakuje najważniejszego elementu. Dopiero gdy trafi na swoje miejsce, nada sens całej układance, stworzy z resztą kawałków pełny obraz.

Następnego ranka, siedząc nad kubkiem aromatycznej kawy, wciąż wracałam do wczorajszego dnia. Gorzka rozmowa z przyjaciółką, potem spot radiowy usłyszany w taksówce… Biłam się z myślami ponad tydzień, nikomu się z nich nie zwierzając. W końcu podjęłam decyzję. Po wielu porankach i wieczorach poświęconych rozmyślaniom stanęłam na progu ośrodka adopcyjnego.

Pierwsza rozmowa z panią Marią nastroiła mnie pozytywnie. Dowiedziałam się, że jako osoba samotna – jeśli tylko spełnię wymagane prawem warunki i przejdę odpowiednie szkolenie – także mogę zostać rodziną zastępczą i przyjąć pod swój dach potrzebujące miłości maluchy. Serce zabiło mi radośnie, a w wyobraźni już widziałam, jak zimne i puste pokoje mojego domu zapełniają się kolorowymi zabawkami, małymi bucikami, jak rozbrzmiewają echem dziecięcych głosików…

Pani Maria poinstruowała mnie, bym najpierw złożyła podanie do kierownika zespołu ds. rodzinnej pieczy zastępczej. Tak zrobiłam. Zdecydowałam się zostać specjalistyczną zawodową rodziną zastępczą – by móc poświęcić się temu w stu procentach i zapewnić dom dzieciom szczególnie potrzebującym opieki.

Już nie czułam się samotna

Modliłam się codziennie o to, bym zdołała stanąć na wysokości zadania, i w końcu po długich przygotowaniach – warsztatach, kursach, rozmowach z psychologami oraz testach – zadzwonił telefon.

– Proszę przyjechać, dziecko czeka – usłyszałam. Ręce drżały mi z ekscytacji i nerwów, gdy kończyłam połączenie.

Zdenerwowanie i jakieś resztki wątpliwości zniknęły jednak, gdy tylko w moim domu zamieszkał pierwszy wychowanek. Michaś wywrócił mój poukładany świat do góry nogami – i wreszcie każdy puzzel trafił na swoje miejsce. Pita w samotności kawa przeszła do historii. Od tamtej pory już nigdy nie czułam się samotna. Małe stópki kroczyły w ślad za mną po całym domu, paluszki wsuwały się w każdy kącik, cieplutkie, rumiane policzki co rusz dotykały moich rąk i twarzy.

– No, no, nadajesz się do tego jak mało kto – przyznała Milena, gdy zaprosiłam ją na podwieczorek po raz pierwszy od pojawienia się w moim życiu Michałka.

– Prawda – odparłam z uśmiechem.

Na chwilę zapadła cisza.

– Przepraszam cię za tamto, no, wiesz… – zaczęła nieco skrępowana Milena, przyglądając się, jak Michałek wspina się na moje kolana. – Byłam głupia. Chrzaniłam o biologii, zapominając o duszy. Nawet nie przyszło mi do głowy takie rozwiązanie, a dla ciebie jest idealne. I dla tego malca. Miałaś rację, gdy mówiłaś, że każdy ma swoje przeznaczenie. Teraz to widzę. Przepraszam…

Łzy wzruszenia napłynęły mi do oczu. I wdzięczności. Poczułam ulgę. Ja
wiedziałam, że dobrze robię, ale nie byłam pewna, jak zareaguje Milena. Niektórzy z moich znajomych uważali, że mi odbiło, że sama proszę się o kłopoty. Ale Milena zrozumiała. Cieszyłam się, że mam jej wsparcie. No i że wreszcie mogę się z nią powymieniać doświadczeniami dotyczącymi opieki nad dziećmi.

Oczywiście zdawałam sobie sprawę, że nie jestem matką Michała, nawet adopcyjną, i pewnego dnia ktoś po niego przyjedzie. Nie sądziłam tylko, że ten dzień nadejdzie tak szybko…

Sytuacja prawna Michasia się uregulowała, mógł zostać adoptowany i pewnego ranka po prostu odjechał do swojego nowego domu. Dałam mu na drogę jego ulubionego misia, bez którego nie potrafił zasnąć, a potem leżałam całą noc, nie mogąc zmrużyć oka. To było bardzo trudne doświadczenie. Ale musiałem się uporać z tęsknotą i żalem. Taka była moja rola jako rodziny zastępczej. Byłam przystankiem na drodze Michasia do szczęścia. Dałam mu całą swoją miłość, czułość i matczyne ciepło, magazynowane przez tyle długich lat na dnie serca.

To najlepsze, co mogę dla nich zrobić

Te same uczucia żywiłam do następnych podopiecznych, którzy wnosili do mojego pustego i cichego niegdyś domu tyle radości. Anulka, Zosia, Kamil, Wiktor… Każde z nich stanowiło niezbędny element układanki, by puzzle mogły stanowić jednolity obraz. Każde z nich zawsze będzie miało miejsce w moim sercu. Każde z nich musiało w końcu odejść, by zacząć nowe życie w prawdziwej rodzinie, z mamą i tatą.

– Jak ty to znosisz? – zapytała mnie Milena tuż po tym, jak pożegnałam kolejne dziecko.

Westchnęłam głęboko i przez chwilę myślałam nad odpowiedzią. Naprawdę ciężko to wytłumaczyć komuś patrzącemu z boku, ale zaraz po tym, jak uporałam się z uczuciem tęsknoty i żalu, następował moment szczęścia.

– To najlepsze, co mogę dla nich zrobić – odpowiedziałam. – Na tym polega prawdziwa miłość, ta z dobroci serca.

– Jesteś niesamowita, jak Boga kocham – Milena patrzyła na mnie z podziwem, chociaż ja nie uważałam, że robię coś niezwykłego.

Czytaj także:
„Do śmierci rodziców nie wiedziałam, że byłam adoptowana. Siostra wykrzyczała mi, że w końcu nie musi udawać, że mnie kocha”
„Koleżanki pytały, dlaczego córka nie jest do nas podobna. Nie przyznawaliśmy się do tego, że jest adoptowana”
„Adoptowałam syna sąsiadów, bo oddali go domu dziecka. To pomogło mi pozbierać się po śmierci dziecka”

Redakcja poleca

REKLAMA