Jeszcze kawałek. Jeszcze sto metrów.
– Wszystko w porządku, mamo?
Czuję w dłoni ciepłą rękę Kamilka i nie pozostaje mi nic innego, jak wykrzywić usta w wysilonym uśmiechu i zrobić kolejny krok.
– Tak, tak, wszystko dobrze, synku – szepczę, choć tak naprawdę mam poczucie, jakby nic nie było dobrze i jakbym za chwilę miała się zapaść w czarną dziurę.
A przecież to dopiero początek
Doskonale wiem, co mnie czeka dalej. Lęk tak silny, że odbiera dech w piersiach. Zawroty głowy. Strach przed podniesieniem głowy choćby o milimetr, bo tam czai się okno, a za oknem wspomnienia, jakich nikt nie chciałby mieć. Ale dla Kamila muszę być silna. Tym razem nie mogę sobie pozwolić nawet na najkrótszy moment słabości.
– Pani paszport poproszę – kobieta po drugiej stronie szyby uśmiecha się sztucznym, zawodowym uśmiechem. – Leci pani na wakacje?
– W odwiedziny do rodziny – szepczę, zmuszając się, żeby nie myśleć o tym, co czeka mnie za chwilę. Kamilek.
Teraz powinnam myśleć tylko o synku. Kamilek jest tuż obok. Tylko to się liczy. Ściskam mocniej rękę dziecka.
– Wszystko w porządku? – niepokoi się nagle kobieta na stanowisku odprawy i teraz muszę zebrać naprawdę wszystkie pokłady siły, by nie wzbudzić jej podejrzeń.
– Tak, tak, najzupełniej w porządku – uśmiecham się nawet lekko. – To tylko emocje. Nie przepadam za lataniem.
– Chyba nikt z nas nie lubi oddawać swojego losu w ręce kogoś innego – odpowiada również z uśmiechem urzędniczka, najwyraźniej uspokojona moją odpowiedzią. – Na szczęście każdy lot kiedyś kończy się na ziemi.
„Nie każdy. W tym problem, że nie każdy!” – mam ochotę krzyczeć, ale zamiast tego spokojnie odbieram nasze paszporty i kieruję się w stronę strefy bezpieczeństwa.
Jeszcze tylko kilkaset metrów i znajdę się w samolocie. A później wyruszę w swój pierwszy lot. Pierwszy od wielu lat. Odkąd pamiętam, byłam zafascynowana samolotami. Kiedy inne dziewczynki gromadziły w pokojach lalki w różowych sukienkach, ja zdobyłam skądś plakat z szybowcem i powiesiłam go na głównym miejscu na ścianie. To była moja miłość. Namówiłam nawet rodziców, żeby zabrali mnie na wycieczkę do lokalnego aeroklubu, ale tam usłyszałam, że dziewczyn nie przyjmują na kursy. Dziwne to były czasy. Nie pozostało mi nic innego jak czytanie o przygodach wielkich pilotów i marzenie. Marzenie o podróżach na skrzydłach metalowego ptaka. Podróżach, które wyrwą mnie z codzienności szarego blokowiska w niedużym miasteczku na północy Polski, gdzie jedyną sobotnią rozrywką mężczyzn było piwo pod sklepem.
Okazja nadarzyła się szybciej, niż się spodziewałam
Nie na lot samolotem wprawdzie. Na to moich rodziców długo jeszcze nie było stać. W pierwszą podróż po maturze pojechałam rozklekotanym busem, który ponad szesnaście godzin wiózł nas na farmę pod Rotterdamem, gdzie wraz z koleżankami z liceum spożywczego miałam całe wakacje zbierać szparagi. Byłam szczęśliwa i podekscytowana. W końcu przeżywałam przygodę, a do tego miałam zarobić całkiem konkretne pieniądze! Nie mogłam się doczekać tego nowego życia, które tam, na dalekiej holenderskiej ziemi, otwierało się przede mną. Czy gdybym wiedziała, że wrócę do Polski dopiero trzy lata później, że nigdy nie rozpocznę wymarzonych studiów na pedagogice i że tak naprawdę przez wiele kolejnych lat będę żyła na walizkach, też bym wsiadła z takim zapałem do tego busa?
Na to pytanie nie jestem dziś w stanie uczciwie odpowiedzieć. Zbyt wiele się wydarzyło. Myślę jednak z perspektywy czasu, że podjęłabym taką samą decyzję. Co mnie czekało w rodzinnym domu? Praca w sklepie spożywczym za tysiąc pięćset złotych? Życie od wypłaty do wypłaty? Żadnych perspektyw. Zachód to był inny świat. Kolorowe wystawy, samodzielność, szansa na własny kąt po kilku latach odkładania. Zamierzałam tę szansę wydusić jak cytrynę, do ostatniej kropli. Praca na farmie była ciężka, ale ja się nie obijałam. Pod koniec wakacji miałam odłożoną całkiem sporą sumkę. I wtedy podjęłam decyzję, że nie wracam do Polski. Zarobków ze szparagów wystarczyło na wynajęcie niewielkiego mieszkania w Rotterdamie. Szybko nauczyłam się podstaw języka. Bez większego trudu znalazłam pracę w kawiarni. Nie było łatwo, ale powoli wszystko zaczęło się układać. Co prawda nie zarabiałam kokosów, ale spokojnie wystarczało na samodzielne życie, a wkrótce mogłam nawet kilka groszy posłać od czasu do czasu rodzicom.
Lubiłam swoją pracę
Do moich obowiązków należało parzenie różnych rodzajów kawy i robienie kanapek. Kawiarnia mieściła się w okolicy biurowców, mieliśmy wielu stałych klientów, którzy woleli pierwszy posiłek zjeść u nas zamiast w domu. Starałam się mieć zawsze dla nich dobre słowo i przygotowaną ulubioną kanapkę, choć nie wszystkich darzyłam taką samą sympatią. Zdarzali się i gburzy, którzy ledwie co słowo zamienili. Ale Bram do nich nie należał. Pracował jako grafik w dużej korporacji. Często przychodził na kawę, nie tylko rano, ale i w ciągu dnia. Mówił, że jest uzależniony od kofeiny. Wiedziałam, że mnie lubi. Żartował z mojego akcentu, wypytywał o pozostawioną w Polsce rodzinę. Nawet się nie obejrzałam, a zaczęłam czekać, aż jego barczysta sylwetka pojawi się w drzwiach.
– Serce ci stanie, jak będziesz pił tyle kaw dziennie – zażartował pewnego dnia szef, kiedy Bram po raz kolejny pojawił się w drzwiach kawiarni. – Jak Hania ci się podoba, to po prostu zaproś ją gdzieś. Byle nie na kawę!
Spłoniłam się wtedy po czubki uszu, ale Bram wcale się nie speszył.
– Masz rację, Finn – odpowiedział, szczerząc śnieżnobiałe zęby w uśmiechu. – Jak sam mogłem na to nie wpaść! Haniu, czy zgodzisz się umówić ze mną na spacer do parku?
Czułam się jak nastolatka, kiedy przy wtórze braw pozostałych gości mówiłam „tak”. Później poszło już błyskawicznie. Pierwsza randka przeciągnęła się do kilku godzin. Po niej przyszły kolejne.
Zakochałam się po uszy
Marzyłam, że poprosi mnie o rękę i że zamieszkamy razem. Ale on miał inne plany.
– Najpierw doróbmy się czegoś, choćby własnych czterech kątów – powtarzał. – Na założenie rodziny przyjdzie czas.
Nie rozumiał mojej tęsknoty za domem. Raz polecieliśmy wspólnie do Polski. Była jesień, listopad. Z drzew opadały liście. O siedemnastej było już zupełnie ciemno.
– Tu jest tak ponuro, że nie chce się żyć – wyrwało się Bramowi.
Gniewałam się na niego przez kilka dni, ale w głębi duszy wiedziałam, że ma rację. W naszym zapyziałym miasteczku nic się nie działo. Rotterdam zaś tętnił życiem. Ale ja nie robiłam się coraz młodsza. Chciałam stabilizacji, pragnęłam zapuścić gdzieś korzenie. Z początkiem nowego roku powiedziałam ukochanemu, że zdecydowałam się wrócić do Polski.
– Zróbmy sobie przerwę – dodałam. – Może musimy od siebie odpocząć.
Nie powiedziałam mu wszystkiego. Od kilku tygodni gorzej się czułam. Szybko się męczyłam, kilka razy wymiotowałam rano. Jak tylko wylądowałam w Polsce, zrobiłam test ciążowy. Wyszły dwie kreski. Chciałam natychmiast powiedzieć ukochanemu, że będziemy mieli dziecko, chciałam, żeby też się ucieszył. Wiedziałam, że będzie fantastycznym ojcem. Ale coś mnie powstrzymało.
„Może lepiej powiem mu to osobiście?” – pomyślałam wtedy, pamiętam to jak dziś. Jakoś tak głupio przez telefon… Bram prosił mnie, żebym przyjechała do Holandii. Ale ja się wzbraniałam.
– Najpierw ty odwiedź mnie u rodziców – postawiłam ostro warunek. – Przyjedziesz, a później zobaczymy…
Dziś wiem, że popełniłam błąd
Chciałam go sprawdzić. Chciałam, żeby to on musiał pokazać, że mu na mnie zależy. Pozwoliłam wygrać głupiej dumie. I przegrałam. Wszystko. Nigdy nie bałam się latać samolotem. Od czasu pierwszej podróży do Holandii nie zdarzyło mi się odwiedzić kraju ukochanego inaczej niż drogą powietrzną. Śmiałam się z ludzi, którzy uważali, że w samolocie są szczególnie zagrożeni.
– Prędzej ulegniesz wypadkowi, przechodząc na pasach przed terminalem – mówiłam żartem.
Tamtego dnia nie miałam żadnych przeczuć. Zupełnie nic, żadnej intuicji. Organizm w żaden sposób nie ostrzegał mnie, że oto za chwilę moje życie rozsypie się w drobny mak. Czekałam na Brama w domu rodziców. Kiedy nie przyjechał, poczułam tylko palącą wściekłość. A jednak nie zależało mu na mnie aż tak, jak deklarował! Pewnie wcale nie wsiadł do tego samolotu!
Otrzeźwiło mnie dopiero pytanie siostry:
– A jeśli coś się stało?
Wzruszyłam wprawdzie tylko ramionami, ale włączyłam radio. Dowiedziałam się od razu, bo mówili tylko o tym. Lecący z Holandii do Warszawy samolot rozbił się trzy minuty po starcie. Nikt nie przeżył katastrofy.
„Powodem katastrofy była prawdopodobnie usterka techniczna” – słyszałam suchy głos spikera i czułam, jakby rozstępowała się pode mną ziemia.
Kamil urodził się dwa miesiące przed terminem. Lekarze powiedzieli, że to przez stres, jaki przeżywałam w ciąży. Ale jak mogłam go uniknąć? Od wypadku Brama przestałam dobrze sypiać. Co noc wyobrażałam sobie, co narzeczony mógł myśleć w ostatniej chwili. Czy się bał? Czy wiedział, że zaraz umrze? Czy myślał o mnie? To wtedy nabrałam panicznego lęku przed lataniem. I przysięgłam sobie, że ani ja, ani mój syn nigdy nie wsiądziemy do samolotu. Nie przewidziałam jednego. Że Kamil odziedziczy po mnie fascynację latającymi maszynami. Nie było dnia, żeby mały nie oglądał programów o pracy pilotów. Wiele razy mówił, że marzy o podniebnej podróży, ale ja ucinałam te fantazje w zarodku.
– To jest za droga impreza – warczałam. – Nie stać nas na to.
– Zarobię dużo pieniążków i zabiorę cię w taką podróż – mówił wtedy Kamil, a ja czułam, jak pod powiekami zbierają mi się łzy.
Syn był dla mnie wszystkim. Moja mama musiała coś szepnąć Kamilowi, bo pewnego dnia przestał mówić o lataniu. Miałam nadzieję, że po prostu zapomniał. I może by sobie nie przypomniał, gdyby nie pewne zdarzenie. Nie spodziewałam się żadnego listu, a tym bardziej zza granicy. Kto dziś pisze tradycyjne listy w pachnących kopertach ze znaczkiem z królową? A jednak matka Brama postanowiła tak właśnie się ze mną skontaktować.
Nie wiem, skąd wzięła mój adres
Narzeczony mówił mi kiedyś, że jego rodzice są bardzo pomysłowi, więc może na przykład wynajęła detektywa? Nie mogłam zignorować tego, co napisała. Byłam mu to winna. Pisała, że rozumie mój ból, ale wie, że mam syna. Że podejrzewa, że to jej wnuk. Że jest ciężko chora i jej ostatnim marzeniem jest poznać Kamila. W kopercie były dwa bilety lotnicze. W pierwszej chwili chciałam po prostu wyrzucić je do śmieci. Ale po chwili przyszło opamiętanie. Czy mogłam zrobić to Kamilowi? Czy ze względu na swoją traumę mogłam pozbawić go kontaktu z babcią, być może ostatniego? Czy mogłam zignorować jego fascynację lataniem?
Postanowiłam zmierzyć się ze swoim lękiem. I oto po kilku tygodniach prowadziłam przez lotnisko w Warszawie najszczęśliwszego pod słońcem dziewięciolatka i zamierzałam po raz pierwszy od dziesięciu lat wsiąść na pokład samolotu. Wciąż nie wierzyłam, że to się dzieje naprawdę. I właśnie gdy wychodziłam z rękawa do samolotu, usłyszałam przyjemny głos mówiący po angielsku, ale z tym charakterystycznym niderlandzkim akcentem, którego nie mogłabym zapomnieć.
– To pani miejsce? – pytał mężczyzna w swetrze w biało-czerwone gwiazdki, posyłając mi jednocześnie promienny uśmiech. – To się dobrze składa, bo będziemy siedzieć obok siebie.
– Chyba nie będę najlepszą towarzyszką – westchnęłam. – Boję się latać. Mam pewną… traumę…
– Proszę się nie bać. Ja też nie przepadam za lataniem. Ale my z tym małym kawalerem – skinął na zachwyconego Kamila – przekonamy panią, że latanie nie jest takie straszne. Tym bardziej że jestem pilotem. Wiem, co mówię!
– Prawdziwym pilotem? – wyrwało się mojemu synowi, a Daan, bo tak przedstawił się mężczyzna, znowu się roześmiał.
– Najprawdziwszym. Tyle że wożę paczki, a nie ludzi. Pracuję w liniach transportowych. I wiem, że w powietrzu nie ma się czego bać.
Wzruszyłam ramionami, ale w głębi duszy poczułam dziwne ciepło. Jakby organizm chciał mi coś powiedzieć… Wbrew moim obawom podróż w towarzystwie Daana minęła błyskawicznie. Momentami miałam wrażenie, jakbym znała go od lat. Albo jakby zesłał mi go jakiś anioł.
– Spotkamy się jeszcze, prawda? – szepnął, gdy wysiadaliśmy na lotnisku w Rotterdamie. – Nie wyobrażam sobie inaczej.
Już chciałam odpowiedzieć, że nie jestem zainteresowana mężczyznami i że z ledwością pokonałam traumę, żeby przylecieć do Holandii – gdy napotkałam zachwycony wzrok Kamila.
– Będzie mi bardzo miło – uśmiechnęłam się więc, zapisując mu po prostu numer mojego telefonu.
Nie wiem, co wyjdzie z tej znajomości. Ale wiem jedno. Gdy Bram jeszcze żył, wiele razy rozmawialiśmy o powinowactwie dusz i aniołach. Tam, w tym samolocie, czułam się, jakbym się unosiła nad ziemią – nie tylko dosłownie. Pokonałam traumę, byłam z ukochanym synkiem, a coś mi mówiło w głębi duszy, że jest ze mną jeszcze inna ukochana osoba. Albo jej wysłannik. W końcu, gdzie miałby być, jak nie w przestworzach…
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”