„Mój tata miał malucha. W tamtych czasach to było coś. Nie przyszło mi tylko do głowy, co będzie nim wozić”

kobieta która wspomina młodość i podróż maluchem taty fot. Adobe Stock, lightpoet
Wydarzyło się to w czasach, kiedy sklepowe półki świeciły pustkami, a zdobycie czegoś dobrego do zjedzenia wymagało albo grubego portfela (i to najlepiej wypełnionego dolarami...), albo najprościej mówiąc - znajomości!
/ 14.06.2021 12:42
kobieta która wspomina młodość i podróż maluchem taty fot. Adobe Stock, lightpoet

Wydarzyło się to w czasach, kiedy sklepowe półki świeciły pustkami, a zdobycie czegoś dobrego do zjedzenia wymagało albo grubego portfela (i to najlepiej wypełnionego walutą w zielonym kolorze), albo naprawdę nielichych znajomości w kręgach handlowych. U nas w domu i z jednym, i z drugim było raczej kiepsko, bo rodzice byli inteligentami, więc kiedy ojciec któregoś wieczoru oświadczył przy kolacji, że załatwił wędzone węgorze, mama oniemiała.

– O Boże, naprawdę? Jakim cudem? – wykrztusiła, gdy już odzyskała głos.
– Dzięki Mietkowi. Pomogłem mu niedawno w jednej sprawie, więc chce się odwdzięczyć. Jego kuzyn pracuje w państwowym gospodarstwie rybnym na Mazurach. Normalnie z obcymi tam nie handlują, ale dla mnie zrobią wyjątek – odparł, nie kryjąc dumy.
– Poważnie? To wspaniale! Ale ile tych węgorzy możesz kupić?
– Zamówiłem trzydzieści. Część zamrozimy i będziemy mieć na zaś, a część wymienimy. Jak się dobrze zakręcimy, to za taką jedną sznurówkę ze dwa kilo szynki, a nawet polędwicy dostaniemy. Bo to towar luksusowy. Dobrze wymyśliłem?
– Lepiej nie mogłeś! Kiedy jedziesz?
– W nocy, z soboty na niedzielę. Muszę być na miejscu o piątej rano. Inaczej z interesu nici.
– W takim razie weźmiesz ze sobą Małgosię. Raz, że będzie ci raźniej, dwa, pomoże ci wszystko zapakować – uśmiechnęła się mama.

Próbowałam protestować, bo chciałam w sobotni wieczór wybrać się na dyskotekę, ale mama była nieugięta. Nawet domyślałam się dlaczego.

Ojciec był kapitalnym facetem, ale niestety, czasem ponosiła go fantazja

Mama bała się, że jak zacznie świętować w gospodarstwie rybnym udane zakupy, to zapomni o bożym świecie i biedne węgorze się zepsują. Moja obecność dawała gwarancję, że tata się nie zasiedzi i ruszy w powrotną drogę jeszcze tego samego dnia. Następnego poranka musiałam iść do szkoły. A tego tata nigdy mi nie odpuszczał.

Wyjechaliśmy na Mazury zgodnie z planem. Maluch taty prychał i podskakiwał na każdej nierówności, ale dzielnie parł przed siebie. Przed piątą byliśmy na miejscu. Stanęliśmy pod bramą gospodarstwa rybnego i czekaliśmy na kuzyna przyjaciela ojca. Pan Heniek pojawił się kwadrans spóźniony. Burknął dzień dobry, a potem zaczął krytycznie przyglądać się maluchowi.

– Tym przyjechałeś? – zapytał.
– Tym. A co, nie podoba się?

Tata był bardzo dumny ze swojego autka, więc lekceważący ton pana Heńka trochę go zabolał.

– Ależ skąd, podoba się! Supermaszyna! Sam bym taką chciał. Zastanawiam się tylko, jak przewieziesz nią węgorze.
– Jak to jak? Schowam do bagażnika. Nie jest może aż tak wielki jak w trabancie, ale wbrew pozorom bardzo pakowny – ojciec na dowód otworzył przednią klapę.

Pan Heniek zajrzał do środka.

– Skoro twierdzisz, że dasz radę, to nie będę się kłócił – wzruszył ramionami.

Potem otworzył bramę i ruszył przed siebie. My grzecznie podreptaliśmy za nim. Byliśmy pewni, że prowadzi nas do wędzarni. Kluczyliśmy po terenie gospodarstwa chyba z dziesięć minut. Pan Heniek bacznie rozglądał się wokół siebie, jakby sprawdzał, czy nikt nas nie śledzi. W końcu stanęliśmy nad brzegiem czegoś w rodzaju gigantycznej wanny. Kłębiły się w niej setki węgorzy. Długich, czarnych, oślizgłych… Wyglądały jak jakaś wielka żyjąca masa rodem z kosmosu. Ten widok tak mnie przeraził, że aż odskoczyłam o kilka metrów. Ojciec od razu to zauważył.

– Możemy już stąd iść? Córka bardzo nie lubi takich wężopodobnych zwierzątek. Zaraz wpadnie w panikę albo zemdleje – powiedział do pana Heńka.

Ten spojrzał na niego zdziwiony.

– To nie chcecie węgorzy? – zapytał.
– Chcemy, oczywiście że chcemy. To gdzie jest ta wędzarnia?

Tata zaczął rozglądać się wokół siebie.

– Człowieku, jaka wędzarnia? Tu jest wasz towar – pan Heniek wskazał na kłębiącą się czarną masę. Tata zbladł.
– Przecież one są żywe! – wykrztusił.
– A jakie mają być? – pan Heniek znowu zrobił zdziwioną minę.
– Wędzone!
– Mowy nie ma! Nawet jednego nie załatwię. Towar ścisłego zarachowania. To jak, bierzecie te żywe? Przynajmniej macie gwarancję świeżości, he he. No jak? Bo późno się robi – powoli tracił cierpliwość.

Tata zastanawiał się przez chwilę.

– Bierzemy! Nie możemy przepuścić takiej okazji! – zakrzyknął. Pan Heniek się rozpromienił.
– No to w porządku. Zaraz wyłowię ile trzeba. I nawet wanienkę metalową z dziurkowaną przykrywką dorzucę, żeby wam się te bydlaki nie podusiły. I po samochodzie nie porozłaziły. Cwane są, w każdy kąt się wcisną. Lepiej uważać – zarechotał.

Byłam pewna, że żartuje, więc puściłam te słowa mimo uszu. Wanienka, ku wielkiemu zdziwieniu pana Heńka, zmieściła się w bagażniku. Klapa co prawda się nie zamykała, ale tata przymocował ją sznurkiem do zderzaka.

Pożegnaliśmy się i ruszyliśmy w drogę powrotną do Warszawy

Do przejechania mieliśmy niewiele ponad dwieście pięćdziesiąt kilometrów, więc byłam pewna, że za trzy, najdalej cztery godzinki będziemy pod domem. Niestety… Kłopoty zaczęły się już po kilkunastu kilometrach. Węgorze, choć stłoczone w wanience jak śledzie w beczce, okazały się bardzo żywotne. Zamiast pogodzić się ze swoim losem i spokojnie leżeć, zaczęły się kręcić i wić. Z olbrzymią siłą. Efekt? Choć ojciec kontrował kierownicą, maluchem rzucało od pobocza do pobocza. Po godzinie takiej walki miał dość. Zdecydował, że przełożymy wanienkę na tylne siedzenie. Nie ukrywam podróż w ciasnej kabinie fiacika w towarzystwie wkurzonych węgorzy wcale mi się nie uśmiechała, ale postanowiłam być dzielna.

Raz, że potwory były zamknięte, dwa, tata twierdził, że dzięki temu odzyska w pełni panowanie nad autem, a więc szybciej dojedzie do domu. A na tym zależało mi najbardziej. Czułam się coraz bardziej zmęczona i znużona. Przecież w nocy właściwie nie spałam. Kiedy więc znowu ruszyliśmy w drogę, przykryłam się bluzą i zasnęłam. Obudziłam się na leśnym parkingu. A właściwie ojciec mnie obudził. Dotąd szarpał mnie za ramię, dopóki nie otworzyłam oczu.

– Co się stało? Dlaczego nie dajesz mi spać? I czemu stoimy? – ziewnęłam.
– Mamy niewielki problem – odparł z niepewną miną. Od razu się rozbudziłam.
– Jaki znowu problem?
– Pokrywka od wanienki się na wybojach poluzowała…
– No to trzeba ją natychmiast domknąć! Bo węgorze pouciekają! – krzyknęłam przerażona.
– Za późno… Tylko, błagam cię, nie otwieraj drzwi, bo jak czmychną w trawę, to ich nigdy nie wyłapię – spojrzał wymownie do tyłu.

Odwróciłam gwałtownie głowę i zamarłam. Spod pokrywki wanienki właśnie wypełzał węgorz. Gruby, czarny, długi, przerażający. Łypnął na mnie swoimi okrągłymi oczkami, błysnął ostrymi ząbkami i bezszelestnie ześlizgnął się na podłogę. Za nim pojawił się następny… Byłam przerażona.

Ze strachu nie mogłam ruszyć ani ręką, ani nogą. Gapiłam się więc na te wymykające się węgorze i gorączkowo zastanawiałam się, co będzie dalej. I to nie były dobre myśli. Oczami wyobraźni zobaczyłam, jak okręcają mi się wokół szyi i duszą bez litości na śmierć. Nieee! Nie bacząc na protesty ojca, otworzyłam drzwiczki i rzuciłam się do panicznej ucieczki. Biegłam ile sił w nogach, nie oglądając się za siebie.

Tamtego dnia nie wsiadłam już do malucha taty

Choć obiecywał, że postara się wyłapać wszystkich uciekinierów, a na przykrywkę położy koło zapasowe, żeby się już nie poluzowała. Bałam się, że jakiś osobnik umknie uwadze taty, schowa się w kąt i zaatakuje znienacka. Co prawda rozsądek podpowiadał mi, że ryba, nawet tak silna i wredna jak węgorz, długo bez wody nie pożyje, ale wyobraźnia zwyciężyła. Kiedy więc na parkingu zatrzymał się duży fiat z miłym, starszym małżeństwem z Warszawy, od razu zapytałam, czy mnie ze sobą zabiorą.

Zaletą tamtych czasów było to, że ludzie chętnie zabierali autostopowiczów. Dziś pewnie na piechotę bym musiała iść do najbliższego miasta… Tata wrócił do domu dopiero po trzech dniach. Przyjechał trochę zmarnowany, ale za to z uwędzonymi (!) węgorzami. Mama była początkowo na niego trochę zła za to opóźnienie, ale gdy spróbowała ryby, natychmiast się rozchmurzyła. A ja? Ja ich nie tknęłam! 

Czytaj także:
Swoje niespełnione ambicje moja mama przeniosła nie tylko na dzieci, ale też na wnuki
Na własne oczy widziałam, jak Kaśka obściskuje się z kochankiem. A przecież wzięła ślub pół roku temu
Sąsiadka zaraziła mnie grypą. Byłem wściekły, ale kolejną chorobę spędziliśmy już razem

Redakcja poleca

REKLAMA