„Mój szef to oślizgły karierowicz bez kręgosłupa moralnego. Nie widzi problemu w zarabianiu na cudzej krzywdzie”

Szef kazał mi pracować z jakąś wariatką fot. Adobe Stock, Drobot Dean
„– Dzisiaj masz wolne. Na przemyślenia. Ale jeśli jutro okaże się, że wciąż jesteś skończonym durniem, który chce mi prawić jakieś farmazony o moralności, to lepiej tu już nie przychodź – pokazał mi drzwi. – I pamiętaj, jeśli mnie zawiedziesz, postaram się, żebyś nie mógł zarabiać w tym zawodzie do końca życia!”.
/ 11.04.2023 16:30
Szef kazał mi pracować z jakąś wariatką fot. Adobe Stock, Drobot Dean

– Mariusz, ja chyba się przesłyszałem? – spojrzał na mnie chłodno mój szef. – Czy mógłbyś powtórzyć?

– Tak… To znaczy nie. Nie zgadzam się na to.

Ty chyba nie rozumiesz pewnych rzeczy. Dlatego będę ci je musiał wytłumaczyć dokładniej. Jesteśmy w przededniu poważnego połączenia naszej kancelarii na szczeblu międzynarodowym. Jutro przyjeżdża z Londynu jeden z najważniejszych, nowych wspólników. Ja muszę teraz zająć się tym, żeby w wyniku tej fuzji jak najmniej z was straciło pracę i nie mam czasu zajmować się duperelami. A ty na razie robisz w naszej kancelarii jedynie aplikację. Wiesz komu ją zawdzięczasz?

Szef patrzył na mnie z irytacją

– Ale…

– Tę aplikację możesz skończyć bądź nie. Wszystko zależy od mojej dobrej woli.

– Wiem, panie mecenasie – odpowiedziałem, tytułując go oficjalnie, choć normalnie mówiłem mu po imieniu. – Jednak nie po to zostawałem prawnikiem, żeby uczestniczyć w czymś takim…

– Skoro chcesz zgrywać niewiniątko, trzeba było zostać wolontariuszem w jakiejś fundacji, a na życie zarabiać inaczej. A jeśli chcesz być adwokatem, radzę ci dobrze przemyśleć swoją decyzję.

– To wszystko? Chciałem wrócić do pracy, muszę napisać jeszcze kilka pism.

– Dzisiaj masz wolne. Na przemyślenia. Ale jeśli jutro okaże się, że wciąż jesteś skończonym durniem, który chce mi prawić jakieś farmazony o moralności, to lepiej tu już nie przychodź – pokazał mi drzwi. – I pamiętaj, jeśli mnie zawiedziesz, postaram się, żebyś nie mógł zarabiać w tym zawodzie do końca życia!

Kiedy wyszedłem z gabinetu mojego szefa, w całej kancelarii było cicho jak makiem zasiał. Wszyscy wiedzieli, po co wezwał mnie mecenas i czekali, co się stanie. Po mojej zaciętej minie poznali, że, przynajmniej na razie, nie ugiąłem się pod jego żądaniami. A to wróżyło ciężki dzień dla wszystkich pozostałych pracowników kancelarii. W milczeniu spakowałem się i wyszedłem. Odprowadzały mnie przestraszone spojrzenia kolegów, którzy chyba w tej chwili żałowali tego, że się ze mną przyjaźnili. Niektórzy, mam wrażenie, patrzyli na mnie z pogardą, bo od dawna podejrzewali, że wyskoczę z czymś takim. Wiedziałem, oczywiście, że cała moja przyszła kariera adwokacka wisi na włosku. Ale coraz mniej mnie to obchodziło. To prawda, zawsze chciałem zostać adwokatem i uparcie do tego dążyłem. Nie zrażałem się, chociaż dwukrotnie nie dostałem się na aplikację. Dostawali się na nią ci, którzy ledwo przebrnęli przez studia, ale byli za to „dziedzicznie obciążeni” prawniczymi zawodami. A to było ważniejsze od moich samych piątek w indeksie i pracy magisterskiej obronionej z wyróżnieniem. Zdobywałem doświadczenie zawodowe w dużej międzynarodowej kancelarii, w której partnerem był mecenas. To on zaproponował mi, że może mi trochę „pomóc”, przy następnym zdawaniu na aplikację.

Odmówiłem, twierdząc, że poradzę sobie sam

Chyba spodobała mu się moja ambicja, bo pokiwał z uznaniem głową. Gdy za trzecim razem dostałem się w końcu na aplikację, kilka razy dał mi do zrozumienia, że nie obyło się bez jego dyskretnej pomocy. Nie wiem, jak było naprawdę i nie komentowałem tego. Prywatnie miałem poczucie, że byłem dobrze przygotowany i ten sukces po prostu mi się należał. Bez względu na ewentualną pomoc „osób trzecich”. Mecenas został moim patronem i pod jego okiem odbywałem aplikację, pracując wciąż w tej samej kancelarii. Jednym z moich klientów został pan Antoni, który jako młody chłopak walczył w powstaniu. Bardzo go polubiłem i zaangażowałem się osobiście w sprawę odzyskania kamienicy należącej przez kilka pokoleń do jego rodziny.

Kamienica przepadła po wojnie, a pan Antoni od blisko dwudziestu lat starał się o jej odzyskanie. Kilka mieszkań w niej chciał przeznaczyć dla swoich wnuków i prawnuków. Natomiast dwa wynająć, a comiesięczny dochód z nich ofiarować Muzeum Powstania Warszawskiego. Jednak na kamienicę zagiął parol hiszpański deweloper. Pomagała mu w tym kobieta, która twierdziła, że była przez wiele lat związana ze starszym bratem pana Antoniego, nieżyjącym już Wiktorem. Ten Wiktor zostawił jej testament, a nawet dwa. W pierwszym rodzice czynili go wyłącznym spadkobiercą. W drugim, on swoim spadkobiercą czynił ją. Moim zdaniem dokumenty były podejrzane. Sprawa ciągnęła się wiele lat i nie było widać końca. Ostatnio jednak nasza kancelaria-matka z Londynu połączyła się z międzynarodową kancelarią obsługującą owego hiszpańskiego dewelopera. Mecenas bał się, że w dłuższej perspektywie, przy nieuniknionej z czasem fuzji, będzie to miało wpływ na jego pozycję.

Postanowił „podlizać się” nowym współwłaścicielom

Chciał zrezygnować z prowadzenia sprawy pana Antoniego, a na dodatek kazał mi przygotować poufny dokument, w którym miałem podpowiedzieć drugiej stronie, jak najłatwiej wygrać proces. Odmówiłem. Nie tylko ze względu na osobę pana Antoniego. Uważałem takie działanie za sprzeczne z etyką zawodową, że o zwykłej ludzkiej uczciwości nie wspomnę. Mecenas się wściekł. Dla mnie wybór był prosty, choć zdawałem sobie sprawę z tego, jakie będzie miał konsekwencje. Następnego dnia z wypowiedzeniem w ręku poszedłem do kancelarii. Poproszono mnie do salki konferencyjnej, gdzie czekał pan Jonathan, czyli jeden z nowych wspólników, który miał nas odwiedzić. Przywitał się ze mną, po czym zadał kilka ogólnych pytań o to, jak mi się pracuje i jakie mam plany zawodowe na przyszłość. Potem przeszedł do meritum.

– Doszły mnie słuchy, młody człowieku, że nie słuchasz poleceń przełożonych.

– Nie wiem, co panu powiedział mecenas…

– Powiedział mi wystarczająco dużo, żebym wiedział, że jest pan prawdopodobnie naszym najbardziej wartościowym nabytkiem w Polsce – uśmiechnął się, delektując się moim zdziwieniem. – Co to za kartka, którą pan ściska w dłoni?

To moja rezygnacja z pracy tutaj.

– Proszę mi ją dać – zabrał ode mnie kartkę, po czym przedarł ją na pół. – Myślę, że po mojej rozmowie z mecenasem to już nie będzie potrzebne. Niech pan się nie obrazi, młody człowieku, za tak ogólną uwagę, ale mam wrażenie, że wy, prawnicy, strasznie moralnie upadliście… Zawsze, kiedy tu przyjeżdżam i rozmawiam z waszymi prawnikami, mam wrażenie, że nie wiedzą, co znaczy słowo „etyka”… A nawet jeśli wiedzą, to starają się pochwalić jej brakiem…

– Zapewne ma pan rację – zgodziłem się z nim grzecznie. – Ale co na to mecenas?

– Dałem mu do zrozumienia, że jeśli zdecyduje się pan zmienić pracę na inną, będziemy z kolegami mieć osobiście pretensję do niego i może to niekorzystnie wpłynąć na jego pozycję w naszej strukturze… Oczywiście ufam, że pan nie wykorzysta tej wiedzy w sposób niewłaściwy?

– Może pan być spokojny. „Etyka” to dla mnie bardzo ważne słowo. 

Czytaj także:
„Wiedziałam, że szef jest humorzasty, ale teraz przeciągał strunę. Chciałam mu pomóc, ale takiej odpowiedzi się nie spodziewałam”
„Wdałam się w romans z szefem wszystkich szefów. Czuję się jak Kopciuszek, który wreszcie spotkał swojego księcia”
„Szef dyskryminował mnie w pracy, bo jestem kobietą. Zaciągnęłam drania do łóżka, żeby dopiąć swego i dostać awans”

Redakcja poleca

REKLAMA