„Mój synek stanął twarzą w twarz ze śmiercią. Jego życie wisiało na włosku, to cud uchronił nas przed tragedią”

Kobieta uratowała syna fot. Adobe Stock, Dragana Gordic
„Serce łomotało mi jak oszalałe, złapałam więc głębszy oddech i powolutku poszłam w stronę okien mojej sypialni. Skierowałam słup światła na okna, przesunęłam je w dół, na chodnik pod domem, i znieruchomiałam”.
/ 27.03.2023 16:34
Kobieta uratowała syna fot. Adobe Stock, Dragana Gordic

W pamięci wciąż mam babcię i nasz stary dom z piecem. Moje najważniejsze wspomnienie z dzieciństwa to kuchnia węglowa w naszym starym domu. Uwielbiałam siedzieć przed nią na niskim stołeczku (na taboretce, jak mawiała babcia) i patrzeć, jak za uchylonymi drzwiczkami dogasa żar. Pod ręką zawsze miała poczerniały pogrzebacz, gotowa wepchnąć z powrotem jakiś niepokorny węgielek, gdyby chciał wytoczyć się ze środka i wypaść na podłogę.

Rondelek ze skórkami słoniny stał na skraju blachy. Biały smalec topił się, potem tężał, by nad ranem wyglądać jak barankowy kożuszek, poznaczony brązowymi przecinkami skwarek. Rano babcia wygarniała ze środka kuchni szarą kupkę popiołu i przesypywała ją do wiadra.

Zanim rozpaliła pod kuchnią na nowo, stawiała rondelek ze smalcem na stole. Brała do ręki papierową torbę z pestkami słonecznika, sypała do rondelka, mieszała tak długo, aż wszystkie pestki pokryły się tłustą skórką, i zanim zastygły, przekładała do starych kubków z uszkami. Stawiała je potem na parapecie, żeby dobrze skrzepły, a później wieszała na gałęziach gruszy, która rosła pod domem. Uwielbiałam patrzeć, jak krążą nad nimi ptaki, jak przysiadają na wyszczerbionych krawędziach kubków i wydziobują tłuste kąski.

Babci już nie ma, stara kuchnia zapadła się w pamięci razem z rodzinnym domem, a ja dalej topię w rondelku smalczyk dla sikorek, przelewam do plastikowych kubeczków po jogurcie i wieszam na drzewku, które rośnie przed oknem mojej nowej kuchni w moim nowym domu. A potem, razem z synkiem, podglądam zbierający się przy nich ptasi drobiazg, bogatki i modraszki, wróbelki i mazurki. Krzyś śmieje się z ptasich batalii o każde ziarenko i groźnie się marszczy, kiedy nad ptasią stołówką pojawia się jakiś większy ptak, sójka albo sroka, i przegania rozświergotane maleństwa.

Zanim poszłam spać, wyszłam przed dom

Rzuć złe słowo, wróci do ciebie kamieniem, rzuć chleb, wróci jaskółką – mawiała babcia, więc ja, za jej przykładem, zawsze dzieliłam się tym, co miałam, i karmiłam ptaki, od wczesnej jesieni po późną wiosnę. Na kuchennym parapecie leżał atlas, dzięki któremu identyfikowaliśmy nowych stołowników.

– Dobry człowiek z pani musi być – mawiała starowinka, u której jesienią i zimą kupowałam całe worki słonecznika, pszenicy i grochu.

– E tam, po prostu kocham ptaki – zbywałam ją śmiechem, a potem, już w domu, przesypywałam zawartość worków do glinianych garnków, które odziedziczyłam
po babci.

– Nie rozumiem, czemu tak się z tym babrzesz – marszczyła nos przyjaciółka, jeśli przypadkiem trafiła na czas, kiedy przygotowałam ptasi smalczyk. – Jak już musisz karmić te ptaszyska, kupuj im żarcie w sklepie zoologicznym. Przecież im jest wszystko jedno, kto i jak to zrobił, ważne, byle nadawało się do jedzenia.

– Lubię wiedzieć, co podaję moim gościom – śmiałam się. – Zresztą to mnie uspokaja.

Ostrożnie wbijałam igłę w ściankę plastikowego pojemniczka i przewlekałam przez nią sznurek, który zawiązywałam na pętelkę. Nie znosiłam szaroburych kul tłuszczu umocowanych w plastikowych siateczkach, które sprzedawano w supermarketach. Są niebezpieczne – zdarzało się, że ptasie pazurki zaplątywały się w oczka plastikowej siatki, a ptaki umierały, próbując się uwolnić.

– Wariatka. Policzyłaś kiedyś, ile kasy utopiłaś już w tym smalcu? I nikt ci za to nie podziękuje… – pukała się w głowę przyjaciółka.

– Podziękuje, jak nie w tym życiu, to w następnym – powtarzałam kolejne powiedzenie babci.

Tej zimy ruch nad ptasią stołówką był większy niż zwykle. Z niepokojem patrzyłam na kurczące się zapasy w glinianych garnkach. Moja pani od słoneczników (jak nazywałam starowinkę z bazarku) wyjechała do rodziny i bałam się, że będę miała problem ze świeżą dostawą ziarna.

Wieczorem, jak zawsze, siedziałam przy kuchennym stole i ustalałam plan dnia.  Rano odwiozę Krzysia do przedszkola i po drodze pojadę do sklepu zoologicznego, potem szybkie zakupy i umówiona wizyta u lekarza… Czekał mnie pracowity dzień i do późna siedziałam nad notesem, wszystko planując i starając się o niczym nie zapomnieć.
Zanim poszłam spać, wyszłam przed dom. Panowała cisza. Nie słyszałam nic, nawet warkotu samochodów na pobliskiej drodze. Z daleka ćmiło światło przydrożnych latarni. Niebo było zachmurzone, nie było widać ani księżyca, ani gwiazd.

Nieprzyjemnie jakoś – wzdrygnęłam się nagle i wróciłam. Do domu. Sprawdziłam, co u Krzysia. Ostatnio synek spał bardzo niespokojnie. Niedawno zaczął karierę przedszkolaka i nie mógł się doczekać, kiedy tam znowu pójdzie. Nawet sny miał bardzo przedszkolne…

Co się dzieje? Co to za hałasy?

Kołderka była skopana, a moje dziecko spało w pozycji biegacza zatrzymanego w ruchu. Stłumiłam śmiech, żeby go nie obudzić, otuliłam kołderką i poszłam spać. Obudziło mnie stukanie w okno. Nie, nie stukanie, raczej walenie, jakby ktoś rzucał śnieżkami w szyby. „Przecież śnieg jeszcze nie spadł” – pomyślałam nieprzytomnie i schowałam głowę pod kołdrą. Łomotanie nie ustawało. Ze złością wyskoczyłam z łóżka i podeszłam do okna. Nic nie zobaczyłam.

„Ciemność i bezruch – pomyślałam z ulgą. – Pewnie mi się śniło…”. Zawróciłam w stronę łóżka. Już uchylałam kołdrę, żeby się pod nią wślizgnąć, kiedy usłyszałam donośne „pac” o szybę. Po chwili drugie. Momentalnie znalazłam się pod oknem. Nic nie widziałam. Pobiegłam do kuchni, złapałam mocną latarkę, która leżała na półeczce przy drzwiach wejściowych, i wypadłam przed dom. Omiotłam światłem dom i podwórko. Nic.

Serce łomotało mi jak oszalałe, złapałam więc głębszy oddech i powolutku poszłam w stronę okien mojej sypialni. Skierowałam słup światła na okna, przesunęłam je w dół, na chodnik pod domem, i znieruchomiałam. Na ziemi leżały martwe ptaki. Małe, szare kupki nieszczęścia. Wróbelki? Wyglądały, jakby zderzyły się z szybą i spadły. Dreszcz mi przeszedł po plecach. Wiedziałam, że czasami ptaki umierają, zderzając się z szybami, dlatego we wszystkich oknach zawiesiłam gęste firanki, żeby ptaki widziały przeszkodę. Poza tym…

Takie wypadki zdarzały się w dzień, kiedy słońce świeciło jasno i odbijało się od szyb, ale w nocy? Może ktoś zły i złośliwy, ktoś, kto wiedział, jak kocham ptaki, postanowił mnie nastraszyć w tak potworny sposób i rzucał martwymi ptakami w okna? Schyliłam się, żeby przyjrzeć się padłym wróbelkom. Czy żyły, kiedy uderzały w szybę, czy ktoś je zabił wcześniej? Nie miałam pojęcia, jak było, ale bałam się ruszyć z miejsca, żeby rozejrzeć się dookoła. Morderca ptaków mógł być gdzieś blisko…

Wreszcie zebrałam się na odwagę, okrążyłam cały dom, przeszukałam krzaki, nawet najdalsze zakątki ogródka. Nikogo nie było. Nie znalazłam nawet śladu czyjejś obecności.
Ki diabeł? Ruszyłam w stronę domu i znowu usłyszałam „pac”… Tym razem ptak uderzył w okno pokoju Krzysia.

„Mały się obudzi i przestraszy” – pomyślałam w panice i biegiem wróciłam do domu.

Zatrzymałam się przy drzwiach pokoju. Krzyś spał. Tak mi się przynajmniej wydawało, bo nie usłyszałam żadnego szmeru. Było cichutko, tak jak cicho powinno być w pokoju śpiącego dziecka, ale… Poczułam dziwny niepokój. Na palcach podeszłam do łóżeczka.

Krzyś leżał na boku, dziwnie skręcony. Jego głowa… Głowa tkwiła między szczebelkami łóżeczka a materacem, buzia była wciśnięta w poduszkę. Rzuciłam się w jego stronę, chciałam uwolnić główkę, ale zaklinowała się między szczebelkami. Chciałam je wyłamać, ale nie mogłam, były za grube. Poza tym… przyszło mi do głowy, że jeśli nawet je połamię, to jednocześnie pokaleczę Krzysia.

Padłam na kolana, prawie położyłam się pod łóżeczkiem, próbując od dołu wyszarpnąć poduszkę. Nie mogłam. Próbowałam unieść główkę Krzysia i przestraszyłam się, że skręcę mu kark. Złapałam głębszy oddech. Zbliżyłam dłoń do buzi Krzysia, jednocześnie dociskając poduszkę, tak żeby oddalić ją od noska i ust mojego dziecka. Udało się! Po maleńku, po troszku odsuwałam buzię Krzysia od poduszki, drugą ręką ciągnęłam ją w dół. To nie wystarczało!

Buzia wciąż była za blisko poduszki. Krzyś wciąż nie mógł oddychać! Nagle usłyszałam trzask rozrywanego materiału, pociągnęłam mocniej i zaczęłam na oślep wydzierać pierze z poduszki. Na moją twarz posypały się piórka. Wygarniałam je szybko, coraz szybciej. Udało się! Krzyś jeszcze nie był wolny, ale mógł już oddychać. Bardziej poczułam, niż usłyszałam, że chrapliwie łapie oddech. Jeden, drugi, trzeci…

– Synku! – zawołałam. – Musisz mi pomóc, spróbuj przekręcić główkę.

Próbował. Widziałam, że się stara, ale nie dał rady.

– Poczekaj, przestań, spróbujemy inaczej – wycharczałam, bo nagle poczułam straszną suchość w ustach. Czułam, że życie mojego synka spoczywa w moich rękach. Dosłownie, bo wciąż otaczałam dłońmi jego buzię. Musiałam je zabrać i zrobiłam to, walcząc sama ze sobą, bo jakaś część mnie krzyczała, że jeśli oddalę palce od twarzy dziecka, to je stracę.

Podniosłam się na kolana, i zaczęłam z całej siły ciągnąć do góry poprzeczną listwę, do której umocowane były szczebelki. Pamiętałam, że kiedy składaliśmy łóżeczko, szczebelki wciskaliśmy w specjalnie wydrążone rowki. Ciągnęłam, waliłam w listwę pięścią od dołu. Raz, drugi, bez końca.

Wreszcie listwa się uniosła. Stanęłam na równe nogi i zaczęłam ją ciągnąć do góry. Wyrwałam ją z obudowy. Odrzuciłam na bok. Schyliłam się i wyłamałam szczeble, które ściskały główkę dziecka. A potem… złapałam Krzysia w objęcia i razem z nim poturlałam się na podłogę. Zaczął płakać. Próbował wyrwać się z moich objęć, zanosił się od płaczu, ale oddychał. Żył!

One mnie wzywały na pomoc

Długo go uspokajałam, tuliłam, całowałam. W końcu zaniosłam do mojej sypialni, położyłam na wielkim łóżku, do którego czasami sam przybiegał w nocy, kiedy coś złego mu się przyśniło. Otuliłam kołdrą, ululałam. Zasnął. Leżałam obok niego, zastanawiając się, czy nie powinnam przypadkiem zawieźć go do lekarza, ale stwierdziłam, że nie. Nic mu się nie stało, był tylko przestraszony. Nocna jazda do szpitala mogłaby go przerazić jeszcze bardziej.

„Jutro… – pomyślałam. – Jutro zrobimy sobie wolny dzień”.

Pojedziemy do zaprzyjaźnionej lekarki upewnić się, że wszystko jest dobrze. Potem kupimy dobre ciastka i zrobimy sobie bal, a potem… Nagle przeszedł mnie dreszcz. Ptaki! Będę musiała zabrać ptasie ciałka leżące pod oknem, żeby Krzyś ich nie zobaczył i nie przestraszył się jeszcze bardziej… A tak w ogóle co się stało, dlaczego uderzały w okno, jakby chciały się dostać do środka…

Chciały mnie obudzić. Chciały mnie zaprowadzić do Krzysia. Wiedziały, że mój synek potrzebuje pomocy, a ja byłam jedyną osobą, którą znały i która mogła mu pomóc. Usiadłam nagle z dziwnym uczuciem, że nie jestem sama. I usłyszałam cichy śmiech babci. I jej słowa: „Rzuć chleb, wróci do ciebie jaskółką…”. „Wróbelkiem, babciu, wróbelkiem…” – pomyślałam z wdzięcznością.

Czytaj także:
„Nasza córka miał być ideałem i dążyliśmy do tego za wszelką cenę. To był najgorszy błąd naszego życia”
„Przyjaciółka umówiła mnie na randkę z kompletnym oszołomem. To prawdziwy cud, że w ogóle wróciłam z niej żywa...”
„Byłam w szoku, gdy dowiedziałam się, że nie jestem córką moich rodziców, ale to był dopiero początek przerażającej prawdy”

Redakcja poleca

REKLAMA