O tym, że naprawdę jestem w ciąży, dowiedziałam się, kiedy już z mężem niemal straciliśmy nadzieję. Pamiętam chwilę, kiedy lekarz mi o tym powiedział. Nie czułam euforii; spodziewałam się raczej, że przeżyję kolejne rozczarowanie, a na to nie miałam już siły. Już nie mogłam znieść tego uczucia, kiedy nadzieja zamienia się w zawód, że znowu się nie udało. Ale tym razem…
– Będziemy mieć dziecko – powiedziałam mężowi, gdy tylko wrócił z pracy. Janusz uścisnął mnie ostrożnie, jakbym była figurką z kruchej porcelany. W oczach miał łzy wzruszenia. Bo tym razem rzeczywiście zdarzył się cud.
Była też jednak ciemna strona tego szczęścia. Po porodzie lekarze orzekli, że ta ciąża to absolutny fenomen medyczny, biorąc pod uwagę moją budowę wewnętrzną. Chwilę później pozbawili mnie złudzeń, że mogę kiedykolwiek liczyć na kolejny cud. Justynka miała na zawsze pozostać naszym jedynym dzieckiem. To sprawiło, że kochaliśmy ją jeszcze bardziej. I robiliśmy wszystko, żeby miała jak najwspanialsze życie.
Chcieliśmy dla niej wszystkiego co najlepsze
Dzięki znajomościom załatwiliśmy jej przedszkole uchodzące za najlepsze w naszym mieście. Nawet młodsze dzieci tam miały trzy razy w tygodniu angielski, zajęcia z instruktorką plastyki oraz rytmikę. Szkołę jej wybraliśmy też najlepszą w rankingach. Dowoziliśmy do niej córkę przez pół miasta. W tej elitarnej podstawówce Justyna potrafiła radzić sobie psychicznie z presją, koncentrować się na walce, wyciągać wnioski z porażek. Była ambitna, pracowita i bardzo zmotywowana.
Szybko stała się prymuską, najlepszą uczennicą w klasie i trzecią w szkole. Przynosiła świadectwa z czerwonym paskiem i dyplomy z międzyszkolnych konkursów wiedzy z różnych dziedzin. Raz dostała nagrodę specjalną w turnieju szachowym.
Grała także w tenisa.
– A kiedy ty, dziecko, odpoczywasz? – zapytała ją raz moja koleżanka, mama jej rówieśnicy, beztroskiej dziewczynki.
– Na korcie – odparła, zdziwiona tym pytaniem. – Ruch to świetny relaks.
Koleżanka powiedziała mi potem, że to była dziwna odpowiedź. Jakby Justyna w ogóle nie zrozumiała pytania. Jakby nie wiedziała, co to znaczy odpoczywać. Uświadomiłam sobie, że faktycznie nie umiałam sobie wyobrazić mojej ambitnej, sumiennej córki leżącej przed telewizorem czy paplającej o bzdurach z rówieśnicami. Każda minuta jej życia była wypełniona nauką albo sportem. Nie marnowała czasu.
Któregoś dnia weszłam do jej pokoju i zobaczyłam, że siedzi na łóżku skulona i strasznie przygnębiona. Kiedy zapytałam, co się stało, zaczęła płakać.
– Mamo, a co będzie, jeśli nie dostanę się do liceum? – patrzyła na mnie zasmarkana, z autentycznym strachem w oczach. – Boję się… Co się stanie, jak nigdzie mnie nie przyjmą? – trzęsła się, jakby patrzyła w oczy plutonowi egzekucyjnemu.
– Kochanie, to przecież niemożliwe. – przytuliłam ją wtedy mocno. – Na pewno dostaniesz się dokładnie tam, gdzie chcesz. Po prostu nie może być inaczej...
Była perłą w naszej rodzinie
Oczywiście dostała się do najlepszego liceum w mieście, i to z najwyższymi ocenami. Jeszcze w pierwszej klasie poprosiła, żebyśmy zapisali ją na zajęcia z języka hiszpańskiego, bo w szkole miała tylko angielski i niemiecki. W drugiej zapytała, czy możemy opłacić jej korepetycje z matematyki, bo zamierza iść na bankowość i musi przerobić program rozszerzony.
– Już wybrałaś kierunek studiów? – uśmiechnęłam się, odgarniając jej włosy z czoła, kiedy pochylała się nad zeszytami, niemal przezroczysta ze zmęczenia i niewyspania, ale zdeterminowana, by nauczyć się na szóstkę do sprawdzianu. Już wtedy podzielałam zdanie mojej mamy i koleżanek, że Justyna zbyt dużo pracuje i za mało odpoczywa. Ale nie mówiłam jej tego, żeby jej nie zniechęcać. Przypominałam za to, że może osiągnąć wszystko, co zechce, a my jej pomożemy.
– Tak. Chcę pracować w banku – stwierdziła. – Najpierw jako analityczka, a docelowo w Komisji Nadzoru Bankowego. Dlatego chcę robić jednocześnie dwa kierunki studiów: bankowość i prawo.
– Ładny plan – pochwaliłam ją, choć wydało mi się, że jest jeszcze za młoda, aby mieć tak dokładnie wytyczoną ścieżkę kariery, że to zbyt wykalkulowane.
Szybko jednak zdusiłam w sobie tę myśl. Skupiłam się na wizji jej wspaniałej przyszłości, w której moja córka, elegancka, zadbana, zamożna i szanowana, będzie odnosić sukces za sukcesem.
– Aha, mamo, w sobotę wieczorem wychodzę, okej? – dodała nagle.
– Z koleżankami? – zdziwiłam się.
Właściwie to już od jakiegoś czasu zastanawialiśmy się z Januszem, kiedy Justyna zacznie chodzić na imprezy, a może nawet przedstawi nam jakiegoś chłopaka.
– Tak, są urodziny Weroniki – ledwie dostrzegalnie się skrzywiła. – Wcale nie mam ochoty tam iść, ale wszyscy z naszej klasy będą. Nie mogę odstawać od grupy.
Żałuję, że mi się wtedy nie zapaliła w głowie żadna lampka alarmowa. Nawet nie pomyślałam, że to dziwne i zdecydowanie nienaturalne, żeby młoda dziewczyna spędzała wieczór ze znajomymi tylko z poczucia obowiązku… Szkoda.
Rok później sprawdzała na uczelni wyniki egzaminów na studia.
– I co?! Udało się? – mąż i ja zapytaliśmy ją z wypiekami na twarzach.
– Zdałam. Dostałam się na prawo. – krzyknęła nasza córka radośnie, a my ucałowaliśmy ją, ciesząc się jej szczęściem. To był wspaniały dzień. Zabraliśmy Justysię do drogiej restauracji, a Janusz kupił jej piękną, skórzaną teczkę, bo „prawniczka nie może biegać z plecakiem”. Wprost pękaliśmy z dumy. Justyna była naszym jedynym dzieckiem, a my nie mogliśmy wymarzyć sobie wspanialszego. I ciągle jej to powtarzaliśmy. Że jest najlepsza.
Chociaż właściwie trudno było ją nazywać dzieckiem. Czasami miałam wrażenie, że jest dużo dojrzalsza ode mnie, że jej podejście do życia bardziej pasuje do kobiety czterdziestoletniej niż do dziewiętnastolatki. Nie chodziła na imprezy, nie interesowała się romansami ani nawet niewinnymi flirtami, relacje z ludźmi traktowała jako inwestycje. I nie lubiła tracić czasu.
– Córka cioci Anety wychodzi za mąż – powiadomiłam ją kiedyś, kombinując, jak by ją tu skłonić do zabawy w męskim towarzystwie.
– Przysłała na nasz adres zaproszenie dla ciebie. Powiedz, kotku, będziesz sama czy kogoś zabierzesz ze sobą?
– A dlaczego w ogóle miałabym tam iść? – nie była nieuprzejma, po prostu się zdziwiła. – To kilka godzin przesiadywania za stołem i rozmawiania z obcymi ludźmi. Przepraszam, ale wolę spędzić ten czas na czymś bardziej produktywnym.
Nie chciałam z nią dyskutować, namawiać jej. Chociaż może to był mój błąd... Na wesele poszliśmy sami.
– Słuchaj, czy ona się z kimś spotyka? – zapytał pewnego dnia mój mąż. – To dobrze, że jest taka ambitna i myśli o karierze, ale przecież rodzina… Sama rozumiesz…
– Mówiła, że jest jakiś chłopak, którego poznała na korcie – powiedziałam ostrożnie. – Ale głównie rozwodziła się nad tym, że jego ojciec jest jakąś grubą rybą w komisji do spraw czegoś tam. Też bym chciała, żeby kogoś nam przedstawiła…
„Chciałabym” to mało powiedziane. Prawdę mówiąc, marzyłam o tym, by Justynka zaczęła mówić o jakimś chłopaku, potem się zaręczyła i wyszła za mąż. Oczywiście byłam dumna, kiedy na czwartym roku studiów dostała się na staż w kancelarii adwokackiej, równocześnie kończąc drugi kierunek, ale coraz bardziej martwiło mnie, że córka tylko pracuje, a nie myśli w ogóle o założeniu rodziny.
– Wyprawiamy pięćdziesiątkę ojca – powiedziałam raz. – W restauracji, z wielką pompą. Chcesz kogoś przyprowadzić?
– Ale kogo, mamo? Myślisz, że mam czas na na jakieś głupie randki? – odparła. I tak było ciągle. Kiedy pytałam ją o przyjaciół czy chłopaków, rozmowa schodziła na sprawy zawodowe, egzaminy albo cenne znajomości. Coraz mniej rozumiałam z tego, co ona mówi i czym żyje. Te wszystkie komisje, sympozja, seminaria, analizy, normy finansowe i polityka pieniężna wydawały mi się pojęciami z dziedziny czarnej magii. Magii, która zmieniała moją kochaną, mądrą córeczkę w obcą istotę zaabsorbowaną jedynie pieniędzmi i sposobami zarządzania nimi.
– Janusz, czy ty w ogóle rozumiesz, o czym ona mówi, kiedy rozmawia przez telefon, jak u nas jest? – spytałam raz męża.
– Wiem tylko, że nie potrafi go nawet na minutę wyłączyć – westchnął. – Co to ma być, żeby ktoś zrywał się nagle od stołu, kiedy matka podaje rosół? Paranoja!
Faktycznie, Justyna, teraz mieszkająca już sama w eleganckim mieszkaniu kupionym na kredyt, przychodziła do nas rzadko, a kiedy już była, praktycznie nie zwracała na nas uwagi. Co chwila odbierała telefon i rozmawiała z kimś niezrozumiałym slangiem branżowym. A zaraz po deserze żegnała nas zdawkowym pocałunkiem w policzek, wybierając kolejny numer w najnowszym smartfonie, i uciekała. Kiedy dostała pracę w swojej wymarzonej komisji, umarła moja mama.
– Och, tak mi przykro, mamuś… – przez moment usłyszałam w głosie córki autentyczny smutek. – Babcia była kochana…
Ale na pogrzeb spóźniła się czterdzieści minut. Pędziła z jakiegoś spotkania, a potem uciekła ze stypy na następne. Nie mogła zawieść szefów. Patrzyłam za nią przez okno, jak wsiada do taksówki z telefonem przy uchu i myślałam z bólem, jak wielkie nadzieje z nią wiązałam...
Co myśmy jej zrobili...
Tak, chciałam zapewnić jej jak najlepszą edukację, dostęp do elitarnych szkół i szerokie możliwości, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, że moja córka zostanie pracoholiczką, bez reszty poświęcającą się karierze. A przecież ja chciałam zostać babcią...
– Córciu, spotykasz się z kimś? – co jakiś czas powtarzałam typowe pytanie starych ciotek i czułam, jak głupio to brzmi.
– Mamo, przestań mnie ciągle o to pytać! – zniecierpliwiła się w końcu Justyna. – Właśnie dostałam propozycję pracy w Bankowym Funduszu Gwarancyjnym. Nie mogę sobie zawracać głowy bzdurami. Naprawdę tego nie rozumiesz?
– Ależ, córeczko! – przestraszyłam się. – Właśnie skończyłaś trzydzieści lat. To już taki wiek, że za chwilę będziesz chciała mieć dziecko, dzieci... A z kim, jak nie…
– Mamo – jej głos był chłodny i obcy. – Wiem, że ty chciałabyś huśtać na kolanach wnuki, ale niestety ja nie planuję mieć dzieci. Nigdy. Zamierzam w życiu coś osiągnąć, do czegoś dojść. Taka jest moja decyzja i proszę, żebyś ją uszanowała.
To mnie dobiło. Zrozumiałam, że Justyna mówiła poważnie. Nie będę mieć wnuków, pewnie nawet zięcia… Tak naprawdę traciłam nawet córkę. Ta młoda, szykowna kobieta, która robiła oszałamiającą karierę w sektorze bankowym, w niczym nie przypominała mojej ślicznej, kochanej Justynki, która była naszym wyczekanym cudem.
– Może jeszcze zmieni zdanie… – próbował pocieszyć mnie mąż, ale oboje wiedzieliśmy, że nic z tego nie będzie. Justyna była całkowicie skoncentrowana na karierze. Właśnie udzieliła pierwszego wywiadu jako specjalistka do spraw gospodarki. Kolejne były tylko kwestią czasu.
– Mamo, przyjedźcie z tatą obejrzeć moje nowe mieszkanie – poprosiła rok później. Ostatnimi czasy bardzo rzadko się z nią widywaliśmy, więc pojechaliśmy, ja z domowym ciastem, Janusz z nalewką.
Spodziewaliśmy się, że to będzie coś w rodzaju „parapetówki”, a przynajmniej poczęstunku dla przyjaciół. Tymczasem przyszliśmy tylko my. Justyna otworzyła nam w dresie i z nieumytymi włosami. Mieszkanie było rzeczywiście piękne, prawie stumetrowe, z widokiem na park. Ale nasza córka wyglądała, jakby nie umiała się nim cieszyć. Wyglądała na koszmarnie zmęczoną, pozbawioną radości życia. Zupełnie nie przypominała przebojowej, energicznej kobiety sprzed roku.
– Jak tam w pracy, córciu? – zagaił mąż.
– Świetnie – jej twarz była bez wyrazu. – Chcecie coś zjeść? Mam chleb i chyba majonez. Ale możemy zamówić.
Ostatecznie zjedliśmy moją szarlotkę. Justyna była milcząca i przygnębiona. Wyszłam z nią na balkon, gdzie zapaliła papierosa i zaczęła się gapić na piękny i zapewne bardzo kosztowny widok.
– Mamo, to wszystko nie ma sensu… – rzuciła w przestrzeń. – To jest jakieś takie… puste. Praca, siłownia, jałowe rozmowy z ludźmi, których interesują tylko pieniądze. Po cholerę mi to wszystko? Jestem tym wszystkim taka zmęczona…
– Człowiek może dużo, ale musi widzieć w tym sens – dotknęłam jej ramienia.
– Ja go nie widzę – wyznała i pierwszy raz od kilku lat poczułam, że jesteśmy matką i córką. – Wiem tylko, że to jest puste. I będzie takie do końca życia.
Streściłam mężowi tę rozmowę po drodze do domu. Dodałam, że może to początek ważnych zmian w życiu Justyny.
– Może wreszcie dotarło do niej, że sukces to nie wszystko – zastanawiałam się.
I chyba rzeczywiście tak było. Do Justyny jakby dotarło, że świetna praca, duże pieniądze i uznanie branży nie dają jej prawdziwego szczęścia. I to było jeszcze gorsze niż jej poprzedni entuzjazm i zaangażowanie... Córka marniała w oczach.
– Cześć, to ja, mama – zadzwoniłam do niej kiedyś ze stanowiska ochrony. – Przyszłam, bo nie odbierasz telefonów…
Wpuściła mnie i aż wstrzymałam oddech. Mieszkanie wyglądało tak, jakby przeszło przez nie tornado, i to takie przenoszące wysypisko śmieci. Śmierdziało w nim zgniłymi owocami i zatęchłym praniem. Justyna też zresztą nie pachniała najlepiej. A wyglądała jeszcze gorzej.
– Co się stało? – złapałam się za głowę.
– Wywalili mnie – wzruszyła ramionami. – Spadły mi wyniki, zleciałam w rankingach na ostatnie miejsce, popełniałam błędy… – zachwiała się i zrozumiałam, że piła alkohol, choć jeszcze nie było południa.
– Podobno się wypaliłam. I co ja mam teraz z sobą zrobić? No co, mamo? – nagle podniosła głos i zaczęła bełkotać jak jakiś pijak. – Chyba masz jakiś pomysł, prawda? Przecież to ty mnie stworzyłaś. Ty mi powtarzałaś, że jestem twoim cudem, najwspanialszym dzieckiem na świecie. To wy z ojcem pchaliście mnie do nauki, rywalizacji i zaliczania kolejnych sukcesów!
– Ale co ty mówisz, Justynko? – aż się zachłysnęłam. – Tak, byłaś cudem, ale przecież do niczego cię nie zmuszaliśmy…
– Ależ oczekiwaliście! – opadła na taboret, jakby nagle ktoś odciął jej zasilanie. – Przez całe życie starałam się spełnić wasze wielkie nadzieje – mówiła cicho, kręcąc głową. – Wciąż tylko doskakiwałam do obrazu idealnej, genialnej córki... Żebyście nie przestali mnie kochać.
Teraz ja się zachwiałam. Więc to nasza wina? To my jej kazaliśmy być najlepszą?!
I nagle zdałam sobie sprawę, że Justyna mówi prawdę. Od chwili, kiedy już wiedzieliśmy na pewno, że się urodzi, mieliśmy wobec naszego dziecka oczekiwania. Miało być spełnieniem naszych marzeń, więc musiało być doskonałe. Nie przyszło nam do głowy, że właśnie to wpajamy naszej córce od maleńkości: że wszystkie nasze życiowe ambicje i nadzieje ulokowaliśmy w niej. A ona starała się temu sprostać.
– Justynko, nie chcieliśmy, żeby tak było… – poczułam pieczenie pod powiekami. – Myśmy tylko chcieli dać ci wszystko, co najlepsze. Stworzyć ci szanse, dać możliwości… Ale kochalibyśmy cię nawet, gdybyś nie chciała się uczyć… Kochalibyśmy cię zawsze! – zapewniłam ją żarliwie.
– Nawet gdyby się okazało, że jestem bezrobotna, spaliłam za sobą mosty, nie mam z czego spłacać mieszkania i w życiu mi się nie udało? – wykrzywiła usta jak skrzywdzone dziecko. – Nawet wtedy?
– Nawet wtedy! – objęłam ją mocno. – A nawet wtedy jeszcze bardziej!
Więcej prawdziwych historii: „Za miesiąc mój ślub, ale ja kocham innego. Żeby uprawiać seks z narzeczonym, muszę wcześniej się napić wina”„Miałam raka, straciłam dwie piersi i męża, który mnie kochał, dopóki byłam zdrowa”„Wychowuję nie swoje dziecko. Żona mnie zdradziła i zaszła w ciążę z... moim bratem”