„Mój syn zginął, ale sprawcy nie spotkała kara. W tym kraju są równi i równiejsi...”

Kobieta, która straciła syna fot. Adobe Stock
Nie ma co liczyć na to, że z dnia na dzień sprawiedliwość dosięgnie wszystkich. Prawdziwa historia z życia wzięta Adeli pokazuje, że walka bywa nierówna do bólu i rujnuje życie tym, którzy dociekają prawdy.
/ 04.09.2020 10:25
Kobieta, która straciła syna fot. Adobe Stock

Prawie codziennie widzę go pod naszymi oknami. Przy dobrej pogodzie jestem w stanie wypatrzyć szczegóły wnętrza jego samochodu – fotel pasażera upstrzony drobiazgami, wypolerowaną deskę rozdzielczą, kierownicę obitą pstrokatą tkaniną, a nawet jego samego, choć zazwyczaj prowadzi auto, opierając się o lewe ramię. Podobno od czasu wypadku ma problemy z nadgarstkiem prawej dłoni.

Podobno, biedaczek (tfu!), w ogóle nie powinien prowadzić, a mimo tego ciągle widzę, jak jeździ po mieście swoim czarnym, błyszczącym od wosku bmw.
– Mój syn także jest ofiarą. Tylko ja wiem, jak bardzo przeżył powrót za kierownicę. Widziałem strach w jego oczach, a przecież jest doskonałym kierowcą, o czym wszystkim tutaj wiadomo. Od dziesięciu lat z powodzeniem bierze udział w rajdach terenowych, prowadzi własną szkołę jazdy. On... On po prostu nie mógł popełnić czegoś tak strasznego... – płakał na rozprawie jego ojciec.

Nie wiem, czy kogokolwiek przekonałyby jego łzy, gdyby nie był burmistrzem. Ten cwaniak znał sędziów, wynajął najlepszych adwokatów i woził syna po psychiatrach. Robił wszystko, aby udowodnić nam, że ten arogancki, niezdolny do poczucia skruchy typ cierpi na syndrom stresu pourazowego.

Wszystko się we mnie gotowało, kiedy na nich patrzyłam. Na wyrośniętego, bucowatego synusia i wcale nie lepszego ojca. Żaden z nich nie podszedł do nas, gdy czekaliśmy na kolejne rozprawy. Nie zapytali, jak sobie radzimy po stracie najmłodszego dziecka, czy nie potrzebujemy pomocy. Przed ogłoszeniem wyroku zachowywali się tak swobodnie, jakby wcześniej znali jego treść. Ojciec wpadł na salę jak po ogień, śpiesząc się na posiedzenie rady miasta. Nie wiem, co obaj zrobili później, bo zemdlałam, słysząc uniewinnienie. Zdążyłam jedynie krzyknąć: „Nie!”, a potem upadłam pod stopy męża. Roztrzęsiony mąż nie był w stanie mnie docucić. Mimo wszystko trochę trwało, zanim poirytowany sędzia spełnił żądanie moich starszych dzieci i wezwał pogotowie.

Burmistrz, sędzia, lekarz i adwokat – jedna klika

– Niepotrzebne było to przedstawienie – rzucił przez zęby reprezentujący nas adwokat, zdenerwowany moim zachowaniem.
Żadna z tych szuj ani przez chwilę nie zastanowiła się, co czuję, słysząc, że moje dziecko samo pchało się pod koła samochodu. Syn niby szedł chodnikiem, ale poślizgnął się na mokrej od deszczu kostce brukowej i wpadł pod auto. Nikt nie zająknął się o tym, że synek burmistrza brał swoim bmw zakręt z prędkością stu kilometrów na godzinę.

Auto z impetem wpadło na chodnik, uderzyło w mojego syna, a potem przeciągnęło go jeszcze kilkaset metrów, skalpując jego głowę aż do kości.

Mój syn – cud, który nosiłam pod sercem przez dziewięć miesięcy, potem wychowywałam, który niedawno skończył 25 lat – mój syn nie żył. Jego ciało było natomiast w takim stanie, że zniszczonych organów nie dało się nawet pobrać do przeszczepu.

Drugi syn i córka od razu zapowiedzieli apelację... Syn dostał grzywnę za obrazę sądu, bo kiedy zemdlałam, mało nie pobił sędziego, który wzbraniał się przed wezwaniem karetki. W szpitalu podano mi kroplówkę i jakieś lekarstwa, które miały unormować mój stan, ale na niewiele się to zdało. Do wieczora całkowicie osiwiałam i bezpowrotnie straciłam władzę w nogach.
– Nie wiem, co się stało. Na razie nie umiem inaczej wytłumaczyć pani stanu, jak reakcją na silny stres – specjalista bezradnie rozłożył ręce. – Zrobimy jeszcze kilka badań, spróbujemy rehabilitacji, krioterapii... Sam nie wiem, może niedowład cofnie się, gdy dojdzie pani trochę do siebie.

Lekarz kazał mi dużo odpoczywać i nie przejmować się sprawami, na które nie mam już wpływu. Zatroskany poradził, abym skontaktowała się z psychologiem. Wyglądał na poruszonego moją historią, więc uznałam go za swojego sprzymierzeńca. Dopiero gdy jakiś czas później pchana na wózku przez męża, zobaczyłam w jednym z kawiarnianych ogródków mojego lekarza zaprzątniętego rozmową z burmistrzem, przejrzałam na oczy. Dowcipkowali przy wystawnym obiedzie.

Ja w znoszonych ubraniach siedziałam na niewygodnym, najtańszym wózku, mając za plecami zniszczonego życiem człowieka. Żeby się nie rozpłakać, odwróciłam głowę. Nie wiem, czy zauważył ich także mąż, ale po tym zdarzeniu nigdy więcej nie rozmawialiśmy już o moim lekarzu. Nigdy więcej też nie zażyłam lekarstw przepisanych mi przez psychiatrę.

Od śmierci syna minęły trzy lata. Aż trzy albo zaledwie trzy, zależy, jak spojrzeć. Przez ten czas sąd nie zdążył rozpatrzyć apelacji, za to aż cztery razy zwrócił nam do poprawy lub uzupełnienia nasze odwołania.

Dotąd odbyła się dopiero jedna rozprawa, po której z trudem wyszukany nowy adwokat uznał, że nie jest w stanie dłużej nas reprezentować. Gdy syn zaczął go nachodzić, próbując poznać powody nagłej decyzji, bąknął coś o spokojnym życiu wolnym od beznadziejnych przypadków.
– Proszę zrozumieć, ja dopiero zaczynam swoją karierę – bronił się. – Zwyczajnie nie mam już sił – dodał.
Poradził nam, abyśmy odpuścili.
Sprawca wypadku w najlepszym razie dostanie wyrok w zawieszeniu, za nic nie odpowie, a wy stracicie nerwy i pieniądze, których i tak już nie macie – powiedział.

Życie osobiste drugiego syna przez to się sypie

Wściekły syn zapowiedział jednak, że będzie walczył do końca, choćby miał podpisać pakt z samym diabłem. Popieram go, choć serce mi się kraje, gdy widzę, jak spala się w tej nierównej walce. Zdaję sobie sprawę z tego, że jako najstarszy z dzieci czuje się odpowiedzialny za rodzinę, za moją chorobę, a być może nawet za śmierć brata. Tamtego wieczoru Mateusz jak zwykle pomagał starszemu składać motocykl... Piękny, duży, w amerykańskim stylu, jakiego nikt nie miał w naszej okolicy. Z tego, co wiem, do zakończenia prac brakowało mu jeszcze tylko odpowiednich reflektorów. Przyszły pocztą zza oceanu miesiąc po pogrzebie, ale wtedy już syna nie interesowała efektowna maszyna.
– Kochanie, będziemy walczyć o sprawiedliwość, ale ty musisz żyć. Musisz odnaleźć w sobie dawną radość, zrób to dla nas, dla siebie – powiedziałam, gdy odeszła od niego dziewczyna; podobno nie wytrzymała życia w cieniu zmarłego szwagra.

Nie odpowiedział. Nie wiem, czy zrozumiał sens moich słów.

Nasza córka także starała się przemówić mu do rozsądku... Ona najlepiej z nas wszystkich poradziła sobie z całą sytuacją. Może z powodu maleńkich dzieci, które potrzebowały matki. A może dlatego, że zawsze twardo stąpała po ziemi. Nie zapomniała o krzywdzie, która nas spotkała, wciąż szuka dobrych prawników i wierzy w wygraną, lecz w przeciwieństwie do naszej trójki skupia się także na tym, co tu i teraz.

Podziwiam ją, w głębi duszy zazdroszczę jak matka matce, że może cieszyć się swoimi dziećmi i łudzić, że ochroni je przed złem tego świata. Patrząc, z jaką energią córka organizuje codziennie swoje życie, przypominam sobie siebie sprzed lat. Radość, z jaką po raz pierwszy zostałam matką, ufność, gdy zdarzyło się to po raz drugi, i zaskoczenie przy trzecim, późnym dziecku. Miałam 39 lat, kiedy zostałam mamą Mateusza.

Z premedytacją nie wymieniam imion dzieci i męża

Nie chcę zostać rozpoznana - dlatego zmieniłam imię syna.

Tylu znajomych wyrzuciło go już z pamięci, tylu złych ludzi stara się pozbawić znaczenia jego krótkie życie, tylu próbuje go oczerniać. A przecież Mateusz był człowiekiem jak każdy z was. Marzył, miał plany, miewał gorsze i lepsze dni, nie przepadał za nauką, za to robota aż paliła mu się w rękach. Często nawet nie wiedziałam, że coś popsuło się w domu, bo  on już to naprawiał.

Planował otworzyć z bratem zakład mechaniki pojazdów z wulkanizatornią i nowoczesnym wyposażeniem. Chciał serwisować renomowane marki, a nie łatać przeżarte rdzą używane blaszaki. Być może, gdyby tamtego wieczoru los mu sprzyjał, Mateusz dbałby dzisiaj o samochody syna naszego burmistrza. Może nawet by się polubili, a nowy klient polecałby go swoim wpływowym znajomym – lekarzowi, który leczył mnie w szpitalu, pani psycholog, psychiatrze, mecenasom, sędziemu, swojemu ojcu... Może wtedy uznaliby Mateusza za swojego i użyliby wszelkich wpływów, gdyby potrzebował pomocy. Ale tego już się nie dowiem, bo Mateusz pozostał dla nich jedynie pustym słowem, kamiennym nagrobkiem na cmentarzu, problemem, który trzeba rozwiązać, by móc pójść dalej.

Dlatego ja też się nie poddam. Na wózku czy na kolanach dowiodę swojej racji. Pokażę temu smarkaczowi, który codziennie przejeżdża obok naszego bloku, i jego pewnemu siebie ojcu, że życie mojego syna było równie bezcenne jak ich czas. Zrobię to nie tylko dla Mateusza, ale także, jeśli nie przede wszystkim, dla jego brata, bo obiecałam sobie, że drugiego syna już przez nich nie stracę.

Więcej listów do redakcji:„Przez prawie 20 lat nie miałem pojęcia, że mam córkę. Nie zdążyłem jej poznać, bo.... zmarła”„Moją córkę zabił na pasach pijany kierowca. Zatraciłam się w swojej żałobie i odtrąciłam bliskie mi osoby”„Mam żonę, dwójkę dzieci i kochankę. Żyję tak od kilku lat bez wyrzutów sumienia, bo żona wie o wszystkim”

Redakcja poleca

REKLAMA