„Mój syn zawsze sprawiał problemy. Nie wiedziałam jednak, że pod dachem wychowałam kryminalistę”

Problemy z synem fot. Adobe Stock
„– Jak pani mogła przez kilka tygodni nic nie zauważyć? Co z pani za matka?! – usłyszałam od policjantów. Szok powoli mijał, teraz byłam purpurowa ze wstydu. Wiedziałam, że mieli rację; przecież sama zadawałam sobie to pytanie”.
/ 02.02.2022 14:18
Problemy z synem fot. Adobe Stock

Piotrek od dziecka sprawiał mi kłopoty. Może dlatego, że nigdy nie poczuł ojcowskiej ręki. Jego ojciec zostawił mnie, gdy tylko dowiedział się o mojej ciąży. Byłam na ostatnim roku rehabilitacji na Akademii Wychowania Fizycznego we Wrocławiu. Z pomocą mamy udało mi się skończyć studia rok po porodzie.

Na początku mieszkałam z Piotrusiem u matki w Zgorzelcu. Po kilku latach dostałam robotę w klinice we Wrocławiu i przeprowadziłam się z synem do wynajmowanego mieszkania. Miałam nietypowe godziny pracy i przy dodatkowej pomocy opiekunki udało mi się godzić zajęcia w klinice z opieką nad Piotrusiem. Nie przelewało nam się, ale nie było też najgorzej. Starczało na życie, opłacenie przedszkola oraz opiekunki. Cieszyłam się z tego, że jak na samotną matkę całkiem nieźle sobie radzę. I żyliśmy tak spokojnie do czasu, gdy Piotrek poszedł do szkoły. Wiadomo, małe dzieci – mały kłopot, duże dzieci – duży kłopot.

Zaczęło się od zwykłego chuligaństwa

Już w podstawówce nie mógł usiedzieć w miejscu i nieustannie rozrabiał. W gimnazjum wciąż byłam wzywana do szkoły, bo palił papierosy w toalecie, bił się na przerwach z kolegami, a nawet wyzywał nauczycieli, którzy stawiali mu jedynki.

Uczyć się nie chciał, chodził na wagary lecz jakimś cudem przechodził z klasy do klasy. W liceum robił to samo. Raz nawet podpalił szkolny śmietnik, za co został na miesiąc zawieszony w prawach ucznia.

Nauczyciele twierdzili, że Piotrek zadaje się z grupką chłopaków, którzy nie tylko palą papierosy, ale prawdopodobnie próbują także narkotyków. Jak się potem dowiedziałam, pochodzili z bogatych domów i po prostu dostawali od rodziców więcej pieniędzy, niż ja mogłam dawać swojemu synowi. I mieli kasę na używki.

Starałam się porozmawiać o tym z Piotrem. Delikatnie uświadomić mu, że wpakuje się w bagno, jeśli dalej będzie podążał tą drogą. Jednak on ani myślał mnie słuchać. Dla niego byłam tylko źródłem dochodu.

– Daj mi święty spokój, co ty możesz wiedzieć o narkotykach? – prychnął tylko w odpowiedzi. – Lepiej byś wzięła jakąś dodatkową robotę i więcej pieniędzy do domu przyniosła. Mógłbym sobie wreszcie kupić markowe ciuchy i porządną komórkę, bo czuję się w szkole jak żebrak.

Przykro mi się zrobiło, że potraktował mnie jak służącą. Z drugiej strony, pewnie żadna matka by nie chciała, aby jej dziecko czuło się gorsze od innych. Postanowiłam więc rzeczywiście zorganizowałam sobie dodatkowe prywatne wizyty. Jako rehabilitantka nie miałam z tym większego problemu. Bałam się tylko tego, że całkowicie stracę kontakt z synem, bo prawie w ogóle nie będzie mnie teraz w domu. Wkrótce przekonałam się, że miłość macierzyńska naprawdę jest ślepa…

To był mój błąd

Dawałam Piotrkowi coraz większe kieszonkowe. Bywało, że dostawał nawet 300 złotych w tygodniu. Dla mnie to bardzo dużo. Ucięłam ten strumień pieniędzy dopiero wtedy, gdy okazało się, że mój syn nie tylko wydaje je na markowe ciuchy, ale też urządza za nie w naszym mieszkaniu balangi dla kolegów.

– Pani Marzeno – zaczepiła mnie kiedyś sąsiadka z niższego piętra. – Jak pani może pozwalać na takie hulanki prawie co wieczór? Piotrek sprowadza tu tłumy kolegów! Piją, palą, wrzeszczą, puszczają muzykę, aż dudni w całym bloku. Nawet sikają i wymiotują na klatce. Do czego to podobne?! On ma dopiero 17 lat!

Myślałam, że spalę się ze wstydu. Urządziłam Piotrkowi awanturę, a potem zaczęłam skrupulatnie mu wyliczać kieszonkowe na najpotrzebniejsze wydatki. Niestety, wtedy jeszcze nie wiedziałam, że ta metoda także mnie wyprowadzi na wychowawcze manowce.

Rygor finansowy jakoś nie zmartwił Piotrka. Nie awanturował się i na początku tak jakby pogodził się z sytuacją. W tym czasie poznał nowego kolegę, Zbyszka, z którym często siedział do nocy przed komputerem.

Wszystko wyglądało normalnie do chwili, gdy w naszym mieszkaniu zaczęły się pojawiać różne psy. Zdziwiła mnie ta nagła miłość Piotrka do czworonogów, bo wcześniej nigdy się z nią nie zdradzał.

– Kumpel wyjechał na trzy dni i poprosił mnie, żebym się nimi zaopiekował – tak mój syn wytłumaczył mi obecność w domu pierwszych trzech psów. Nie widziałam w tym nic złego, jednak gdy sytuacja powtórzyła się kilka razy, a zwierzęta za każdym następnym razem były inne, zaczęłam coś podejrzewać. „Może wynajmuje się jako psia opiekunka i sobie dorabia?” – pomyślałam.

Ten wypadek wszystko zmienił

Prawda była dużo gorsza. Poznałam ją pewnej strasznej marcowej niedzieli w szpitalu, do którego zostałam wezwana, bo mój syn miał wypadek i trzeba było go natychmiast operować.
– Został zaatakowany przez groźnego psa, prawdopodobnie pitbulla – oznajmił mi lekarz. – Ma liczne rany szarpane na szyi i prawie odgryziony prawy policzek. Na szczęście tętnica szyjna wytrzymała, ale stracił dużo krwi.

Na korytarzu spotkałam Zbyszka w obstawie… policjantów. Od nich dowiedziałam się reszty. Okazało się, że od kilku tygodni chłopcy we dwóch zajmowali się porywaniem psów. Kradli zwierzaki uwiązane pod sklepem albo w parku. Jeden z nich zagadywał właściciela, a drugi w tym czasie uprowadzał czworonoga. Psy przetrzymywali albo w naszym domu, albo w garażu ojca Zbyszka. Prawie wszystkie były rasowe, bo dawało to im większą gwarancję wymuszenia znaleźnego.

Wszystko sobie dokładnie obmyślili. Kiedy jeden zajmował się ukryciem psa, drugi śledził właściciela, by zdobyć jego adres. Po dwóch dniach wywieszali w okolicy ogłoszenie ze zdjęciem niby odnalezionego psa i czekali na telefon. Numer komórki często zmieniali. Podczas spotkania z właścicielami zawsze domagali się zwrotu kosztów opieki nad psem.

Nikt specjalnie nie protestował – każdy właściciel się cieszył z odzyskania swojego pupila. Niektórzy nawet z własnej woli wciskali im banknoty do kieszeni, bo „należało się znaleźne”. Chłopcy dostawali zwykle po 300–400 złotych.

– Zarobek niezły, ryzyko małe, więc szwindelek kręcił się bez zakłóceń aż do dziś – tamtej feralnej niedzieli tłumaczył mi policjant na szpitalnym korytarzu.

Poprzedniego dnia Piotrek i Zbyszek ukradli pitbulla wabiącego się Pedro i zamknęli go w garażu. W niedzielę nad ranem wrócili po niego. Było jeszcze ciemno, nie wzięli ze sobą latarki. Drzwi otworzył Piotrek. Warcząca bestia natychmiast skoczyła mu do szyi i powaliła go na ziemię. Pedro był tak silny, że zerwał łańcuch, którym był przywiązany do garażowego kaloryfera.

Piotrek cały we krwi okropnie wrzeszczał. Zbyszek szybko zapalił światło, chwycił szpadel i bez opamiętania tłukł nim psa po łbie, aż szczęka zwierzaka przestała ściskać Piotrka szyję.
– Zabił psa, ale uratował pani synowi życie – tłumaczył mi policjant. Słuchając go, cała się trzęsłam ze zdenerwowania. Z moich oczu popłynęły łzy. „Jakim cudem nie widziałam, że tym razem z Piotrkiem dzieje się naprawdę coś złego?! – płakałam. – I co teraz? W jakim stanie to dziecko wyjdzie ze szpitala?!”.
– Bez obaw, wyzdrowieje, ale na jego policzku zostanie blizna. W kształcie podkowy – powiedział lekarz tuż po operacji.

Uspokoił mnie. Szrama na twarzy syna chwilowo zresztą zeszła na dalszy plan, bo musiałam złożyć zeznanie.

– Jak pani mogła przez kilka tygodni nic nie zauważyć? Co z pani za matka?! – usłyszałam od policjantów. Szok powoli mijał, teraz byłam purpurowa ze wstydu. Wiedziałam, że mieli rację; przecież sama zadawałam sobie to pytanie! Jednak nie miałam siły się z nimi kłócić, zaprzeczać czy cokolwiek tłumaczyć. Gdy policjanci skończyli mnie męczyć, wróciłam do szpitala. Chciałam być z synem, gdy otworzy oczy, ale lekarze kazali mi iść do domu.

Diametralna zmiana

Przyszłam więc następnego dnia rano. Kiedy Piotr mnie zobaczył, zbladł.
– Przepraszam cię, mamo – powiedział, gdy tylko usiadłam przy jego łóżku. Mówił bardzo niewyraźnie, połowa jego twarzy zakryta była opatrunkiem. Nie zobaczyłam wtedy jeszcze, jak bardzo szrama na twarzy mojego syna go szpeci. Stało się to spory czas później. Muszę przyznać, że okropnie bałam się tego momentu, bo nie miałam pojęcia, jak każde z nas na nią zareaguje.

Ku mojemu zaskoczeniu to on zachował zimną krew. Po zdjęciu bandaży ja się rozpłakałam, a Piotr, widząc swoją twarz w lustrze, powiedział tylko:
– Nie martw się, mamo, ta blizna po wygojeniu nie będzie taka straszna.
Potwierdził to lekarz stojący przy łóżku Piotra. Dodał, że zawsze można zrobić operację plastyczną, ale to kosztuje. Uczepiłam się tej myśli z nadzieją, że kiedyś uda mi się uzbierać konieczną kwotę. Bo przecież nie mogę pozwolić na to, by znamię po jednym durnym chuligańskim wybryku zniszczyło mojemu synowi życie…

Piotr spędził w szpitalu dwa miesiące

Potem jeszcze kilka leżał w domu. Zajmowałam się nim, jak umiałam. Wiadomo już wtedy było, że przez zaległości w nauce i nieobecności w szkole nie uda mu się skończyć trzeciej klasy liceum. Drugim naszym zmartwieniem był wyrok sądu. 

Chociaż przyznać muszę, że sędzia obszedł się z Piotrkiem łagodnie: mój chłopak musiał za karę jedynie odpracować 300 godzin w schronisku dla bezdomnych zwierząt. Jego kolega Zbyszek został jednak skazany za zabicie psa na pięć miesięcy więzienia w zawieszeniu.

Nie spotykali się już. Piotr, zanim pod koniec czerwca poszedł pierwszy raz do pracy w schronisku, przeważnie siedział w domu przed komputerem. Raz, gdy wyszedł do osiedlowego sklepu po bułki, ktoś krzyknął na jego widok:
– Pilnujcie psów, hycel znów grasuje! - Niestety, chuligański wybryk mojego syna opisała lokalna gazeta, więc większość sąsiadów na widok blizny na jego policzku od razu skojarzyła fakty. Na szczęście Piotrek pozbierał się jakoś i zaczął codziennie chodzić do pracy w schronisku.

Przez całe wakacje znikał rano i wracał wieczorem. Tam mu nikt nie dokuczał, bo chłopak pracował ponad siły, choć nie musiał. Robił to nawet wtedy, gdy już odpracował zasądzone 300 godzin. Pewnego dnia przyniósł ze sobą kulawego rudego kundelka bez oka.

– Mamo, on się nazywa Skrupuł i od dziś będzie z nami mieszkał – powiedział. Gdy zaczął się rok szkolny, Piotr codziennie po lekcjach także bywał w schronisku. Wieczorami uczył się i rozmawiał na forum internetowym z wolontariuszami z innych schronisk. Zaangażował się w akcję adopcji zwierząt bezdomnych. Sam projektował i drukował ulotki, które rozwieszał z kolegami na klatkach schodowych bloków i w szkole. Ujął tym wszystkich, nawet nauczycieli, którzy zresztą i tak go polubili, bo już wtedy dobrze się uczył, a z przedmiotów przyrodniczych był nawet najlepszy w klasie.

Starał się, bo postanowił iść na weterynarię na Uniwersytecie Przyrodniczym we Wrocławiu. Udało mu się. Wiadomość o tym dostaliśmy podczas pogrzebu mojej matki w Zgorzelcu. Jako jedynaczka odziedziczyłam mój rodzinny dom. Oczywiście natychmiast pomyślałam o jego sprzedaży.
– Piotrze, to będą pieniądze na twoją operację – oznajmiłam mu. – Usuną ci bliznę. Będziesz śliczny jak kiedyś!
Wtedy mój syn znów mnie zaskoczył.
– Wolę, mamo, żebyś zamieszkała w tym domu ze Skrupułem – powiedział. – Po studiach na parterze urządzę Klinikę Braci Mniejszych. A bliznę jeszcze zdążę zoperować, na pewno sam na to zarobię. Na razie niech mi przypomina o moich grzeszkach… To będzie taka pokuta.

Rozpiera mnie duma, bo Piotr jest już po sesji zimowej na trzecim roku, ma stypendium, nadal pracuje jako wolontariusz w schronisku i wciąż planuje otworzenie kliniki. Będzie świetnym weterynarzem.

Czytaj także: „Nie kocham męża. Tęsknię za mężczyzną, z którym miałam romans przed ślubem. On jest ojcem mojego syna”„Wyparłem się córki, ale zrozumiałem swój błąd. Po 15 latach chcę odzyskać z nią kontakt, ale jej matka to utrudnia”„Miałam raka, straciłam dwie piersi i męża, który mnie kochał, dopóki byłam zdrowa”

Redakcja poleca

REKLAMA