Sądziłam, że robię wszystko, by moje dziecko było szczęśliwe. A może mi się tylko tak wydawało? Gdy tylko zobaczyłam te rączki, te paluszki, tę pomarszczoną skórę. I kiedy usłyszałam pierwszy płacz po tym, jak położna dała mi go na ręce. Od tego momentu wiedziałam, że zrobię, co w mojej mocy, żeby był szczęśliwy.
Tyle że nasze drogi nieco się rozeszły...
Ja i Marek, mój mąż, byliśmy razem już 5 lat, kiedy okazało się, że jestem w ciąży. Nie był tym specjalnie zachwycony, ale… Pomyślałam wtedy, że to normalne. Że może musi oswoić się z myślą, że zostanie ojcem. Ja chciałam dziecka od pierwszej chwili, gdy tylko usłyszałam orzeczenie lekarza. Aby doczekać szczęśliwego porodu, musiałam iść na zwolnienie, dużo leżeć, odpoczywać. To nic.
W tym czasie urządzałam pokoik. Szyłam pościel, a jak czułam się lepiej, to nawet malowałam ściany i skręcałam łóżeczko, bo Marek wciąż zachowywał rezerwę. Nie interesowało mnie to wtedy, czekałam tylko na malucha. I się doczekałam. Urodził się zdrowy. Mój syneczek, Promyczek, Kamiś. W domu czekało łóżeczko, tapeta z Kubusiem Puchatkiem, śliczna pościel i milion zabawek. Nie, nie mogę powiedzieć, że pierwsze miesiące były pasmem radości i spokoju. Zdarzały się kolki i inne noworodkowe dolegliwości. Ja z kolei snułam się po domu ledwo żywa ze zmęczenia, niewyspania, niepewności, lęku. Jak to matka.
Ale mąż mi nie pomagał
Całymi dniami i wieczorami siedział w biurze, bo taki miał podobno nawał obowiązków. Nocami spał. To ja wstawałam do małego kilkanaście razy, kołysałam, śpiewałam, przytulałam. Po 2 latach, kiedy już Kamil chodził i mówił, było łatwiej. Ale nie między nami i mężem.
Któregoś dnia powiedział po prostu, że nie jestem już jego, tylko całe swoje życie podporządkowałam dziecku. A on tak nie umie, nie rozumie, nie chce. I odchodzi. Czy mój świat legł wtedy w gruzach? Nie. Bo faktycznie, to dla tego małego człowieka żyłam, Marek został na bocznym torze. Pewnie popełniłam błąd, jak wiele matek, ale nie żałowałam tego przez sekundę. To Kamil był moim Promyczkiem. Z mężem rozstaliśmy się w miarę spokojnie.
Obiecał płacić alimenty, widywać się z synem
Pierwszej obietnicy dotrzymał – na konto regularnie wpływała określona kwota. Drugiej już niekoniecznie. Bo o ile przez pierwszy rok bywał u nas i bawił się z Kamilem, to z miesiąca na miesiąc wizyty stawały się coraz rzadsze, a w końcu ograniczyły się do telefonu raz w miesiącu i wizyty co pół roku. Jeszcze przez jakiś czas Kamil pytał, gdzie jest tata, ale potem chyba zapomniał. I tak zostaliśmy we dwoje.
Minęły lata. Nadszedł kolejny trudny czas, bo syn zaczął dorastać. Hormony, liceum, nowe znajomości. Starałam się być blisko, ale wiedziałam, że nie mogę go cały czas kontrolować. Znosiłam dzielnie, choć z niepokojem, coraz późniejsze powroty do domu, potem nieobecność w ciągu nocy, telefony od dziwnych kolegów, koleżanki. Ot, chłopak – myślałam. Wyszumi się, tak musi, spokojnie.
Może i tak, ale serce mi pękało, kiedy widziałam, jak po kolejnej nocy w towarzystwie znajomych ma podkrążone oczy. Ale co robiłam? Kawę, jajecznicę, sok z pomarańczy, żeby poczuł się lepiej. Mimo swoich wyskoków, Kamil dostał się na weterynarię, o której marzył! Rany, ale radość! Kiedy pokazał mi papiery, skakaliśmy jak wariaci, żeby to uczcić. Mój syn, moja duma!
Pierwszy rok szedł mu świetnie, choć to naprawdę trudne studia. Potem jednak coś się zepsuło. Zachorował. Skąd, jak? Nie wiadomo. W każdym razie musiał spędzić parę tygodni w szpitalu, potem przejść na dietę. Zwolnienie ze studiów? Nie w tamtych czasach. Musiał wziąć urlop dziekański na cały rok. Kiedy poczuł się lepiej, postanowił wyjechać za granicę.
– Coś zarobię, mamo – mówił. – Nie mogę tak siedzieć bez sensu, a na studia mogę wrócić dopiero od października.
W sumie racja. Zresztą był dorosły, nie mogłam mu zabronić.
Kamil wyjechał: najpierw do Holandii, potem do Anglii
Pola z truskawkami, pakowanie kartonów. Nic ambitnego. Trudno się dziwić, przecież nie miał jeszcze żadnego wykształcenia ani doświadczenia. Po 2 miesiącach wrócił. Zmęczony, ale chyba szczęśliwy. Opowiadał o nowych znajomych, o podróżach, które odbywali, kiedy mieli wolne, o planach, o nowym roku akademickim.
Miało być pięknie. Było. Przez pół roku. Bo w pewnym momencie zorientowałam się, że z Kamilem coś się dzieje. Nie zachowywał się jak on. Poza tym znikał coraz częściej na noc. Próbowałam pytać, ale zawsze słyszałam tylko, że ma dużo nauki i jest przemęczony. Że spotyka się z kuplami po nocach, żeby zakuwać. Poza tym coraz częściej prosił o pieniądze. Te, które zarobił podczas wyjazdu, już dawno wydał. Teraz potrzebował ich to na nowe podręczniki, a to na podzespoły do komputera.
Na szczęście miałam dobrą pracę, nie musiałam mu żałować. Kiedy nastała przerwa semestralna, postanowił wyjechać ze znajomymi. Ja akurat wzięłam kilka dni wolnego, żeby odpocząć i doprowadzić dom do porządku. Po uprzątnięciu kuchni i salonu pomyślałam, że wejdę do pokoju Kamila.
Rzadko to robiłam, szanowałam jego prywatność
Typowe miejsce młodego faceta. Komputer, gry, porozrzucane ubrania. Pozbierałam je z uśmiechem, wrzuciłam do pralki. Zaczęłam ścierać kurze. Na komodzie zobaczyłam ślady białego proszku. Mąka? Sól? Kiedy pranie wyschło, postanowiłam jeszcze porozkładać je w szufladach. Tu bielizna, tu koszulki, a tutaj…?
W jednej z szuflad znalazłam zeszyty, notesy, najwyraźniej notatki. Tyle że pod nimi leżały torebki. Takie malutkie, strunowe. A w nich dziwne substancje. Boże drogi, czy to jest to, co ja myślę? Byłam w szoku. Usiadłam na krześle i jak sparaliżowana spędziłam tam chyba z pół godziny. Czy to możliwe, że mój synek to bierze? To na to idą pieniądze, które mu daję? Co z jego studiami?
Jakoś dotrwałam do wieczora. Nie mogłam zasnąć pół nocy. Rozmawiać z nim, zapytać? Nad ranem postanowiłam, że tak, i to jak najszybciej. Pojawił się w domu następnego ranka. Ja siedziałam w kuchni, pastwiąc się nad kawą, żeby doprowadzić się do ładu.
– Oj, mamo, ale było fajnie – ucałował mnie. – Naprawdę odpocząłem! O, kawka! Mogę też? Ekstra! – paplał jak maszynka, po czym zobaczył moją minę. – Coś się stało? – zastygł z kubkiem w dłoni.
– Jeszcze nie wiem, ty mi powiedz…
– Ale co? – wciąż był zdziwiony.
– Sprzątałam, twój pokój też – wciąż próbowałam być spokojna. – O raju, prosiłem cię, żebyś tam nie wchodziła, tam jest straszny bałagan. Przecież wiesz, że sam to ogarniam – zaczerwienił się.
– Wiem. Ale tym razem weszłam. I znalazłam to – wskazałam na torebki, które leżały pod gazetą na kuchennym blacie.
– Aaaa… no tak… bo to… – teraz on usiadł i zaczął wyglądać jak ryba wyrzucona na brzeg.
– Tak?
– To do nauki, wiesz? – był blady, ale najwyraźniej wciąż chciał się wytłumaczyć.
– Do czego? – uniosłam brwi.
– No, do nauki. Bo wiesz. Tyle jest tego materiału, trudno to wszystko zapamiętać. Więc trzeba czasem trzeba się wspomóc i…
– Tym, co znalazłam w twoim pokoju?! – zaczęłam podnosić głos.
– No, nie wszystkim... Niektóre są po to, żeby odpocząć.
– Aha, świetnie. Ze skrajności w skrajność? I tak funkcjonować? Człowieku, błagam. Ja też kiedyś była młoda, wiem, co jest co i nie próbuj mi teraz mydlić oczu!
– To jak byłaś i znasz się na rzeczy, to się odczep i już! – tym razem to on wrzasnął, walnął drzwiami i zniknął w swoim pokoju.
Ja siedziałam znieruchomiała
Pojawił się po kilku godzinach.
– Mamo, przepraszam – zaczął szeptem. – Ja po prostu czasem nie daję rady, a to mi pomaga…
– Ale dobrze wiesz, do czego to może prowadzić – powiedziałam. – Tak, synku, ja też byłam młoda, też się bawiłam, ale widziałam, co reszta tego świństwa może zrobić z człowiekiem. I wierz mi, że może być kiepsko…
– Wiem, przepraszam. Odstawię to, obiecuję…
Przytulił się do mnie tak jak wtedy, kiedy był małym chłopcem. Wciągnęłam w płuca zapach jego skóry, włosów.
– Mój synek… – pomyślałam ze łzami w oczach.
Sytuacja na parę miesięcy wróciła do normalności. Chodził na zajęcia, czasem imprezował, czasem gdzieś wyjeżdżał. Teraz dość często zaglądałam do jego pokoju i myszkowałam po szufladach. Nigdy już jednak nie znalazłam śladu narkotyków. Nie poruszaliśmy też tego tematu, wierzyłam, że wszystko wróciło do ładu. Ale jak to jest z miłością matki? Głucha? Ślepa? Moja taka chyba była. Bo ja, matka, wciąż przyjmowałam jego pokrętne tłumaczenia. Wciąż dawałam kasę na podręczniki. Wciąż robiłam kawę. Wciąż wysłuchiwałam, jaka fajna była impreza. Boże… Naprawdę ślepa…
Gdzieś w połowie roku wyjechałam w delegację
Kilka dni na Mazurach. Spotkania z klientami, jakiś bankiet. Taką miałam pracę, więc nie mogłam marudzić, zresztą było nawet miło. No ale wróciłam i zastałam dom w potwornym stanie. Bałagan, smród tytoniu, potu wielu osób... Porozrzucane śmieci i resztki jedzenia. I mój syn. Nieprzytomny, na kanapie. W pierwszym odruchu chciałam wzywać pogotowie. Potem, gdy mu się przyjrzałam, zobaczyłam, że po prostu śpi. Obudził się po 2 godzinach. W tym czasie ja doprowadziłam do ładu kuchnię.
– O, mama? – usłyszałam. – Już wróciłaś?
Całe szczęście, że miałam w ręku gąbkę, którą zmywałam, bo gdyby to był talerz, to on poleciałby mu na głowę. Teraz tylko ją zacisnęłam w ręku i zdołałam wykrztusić:
– Tak, wróciłam. Idę do siebie. Masz 2 godziny i dom ma być czysty. I jeśli jeszcze raz zrobisz coś takiego, to masz stąd znikać.
I wyszłam. Rano zastałam uprzątnięty salon, a na stole w kuchni bukiet róż z karteczką. „Przepraszam, kocham cię”. I co? Oczywiście uwierzyłam, że może faktycznie się zmieni. Tym razem już bez żenady wchodziłam do jego pokoju i przeszukiwałam szafki, szuflady, kieszenie w kurtkach i spodniach. Nic. Zaczęłam nabierać nadziei, że coś do niego dotarło. Niestety, pomyliłam się.
Kolejny dobry okres trwał 3 tygodnie
Znów mój wyjazd i powrót. Tym razem zastałam nie tylko chlew, ale i gości. Ilu? Nie wiem. Leżeli na podłodze, na kanapie, na fotelach. Przysypiający, śmierdzący. Wśród nich mój synek. Tym razem nie wytrzymałam. Odstawiłam walizkę, poszłam do kuchni po dzbanek z wodą i wylałam mu ją prosto na twarz. Zerwał się jak oparzony.
– Co, jak, co się dzieje? – bełkotał.
– Wynoś się i to już! Inaczej natychmiast wzywam policję! – wrzeszczałam.
W tym czasie obudziła się reszta towarzystwa i w panice zaczęła opuszczać mieszkanie. Ja zaś zaczęłam rzucać w Kamila, czym popadnie. Gazety, książki, pilot od telewizora... Nie byłam z tego dumna, ale wpadłam w szał. Syn płakał tylko i zasłaniał się przed co cięższymi przedmiotami. Potem wściekła pobiegłam do jego pokoju. Wyciągnęłam z szafy przypadkowe rzeczy, wrzuciłam do torby.
– Masz i się wynoś. Dopóki nie wytrzeźwiejesz i się nie ogarniesz, nie masz tu po co wracać! Jasne?!
Wypchnęłam go za próg tak, jak stał. W klapkach, w bokserkach, w cienkim t–shircie. Zatrzasnęłam drzwi, usiadłam na podłodze i rozpłakałam się jak dziecko. Tyle że mnie nie miał kto przytulić. Nie spałam całą noc, mimo że byłam ledwo żywa po kolejnych gruntownych porządkach i po całej butelce wina. Cały czas myślałam, co się z nim dzieje, gdzie jest, czy dobrze zrobiłam. Wciąż patrzyłam na wyświetlacz telefonu. Nic.
Rano czułam się i wyglądałam potwornie
Wzięłam urlop na żądanie, nie byłam w stanie pracować. Snułam się po mieszkaniu, wyszłam na chwilę, żeby zobaczyć, czy syn nie kręci się gdzieś wokół bloku. Tak minęło kilka dni. Próbowałam do niego dzwonić, ale bez skutku, telefon był wyłączony. W końcu skontaktowałam się z policją. Z początku mnie zlekceważyli. To ja go wyrzuciłam z domu, więc o co mi teraz chodzi? Uzależniony? No to co w tym dziwnego? Ale po tygodniu przyjęli zgłoszenie o zaginięciu.
Ja w tym czasie obdzwoniłam wszystkie szpitale w mieście. Byłam też na jego uczelni. Tam okazało się, że już od pół roku nie jest studentem. Ciągłe nieobecności, zawalone egzaminy i zaliczenia. Boże, jak mogłam być tak ślepa? Odchodziłam już od zmysłów, kiedy w końcu zadzwonił do mnie ktoś z policji.
– Znaleźliśmy go – powiedziała kobieta łagodnym głosem. – Spokojnie, nic mu nie jest. To znaczy jest, ale…
– Ale żyje? Jest chory?! – wydarłam się.
– Może lepiej, żebyśmy się spotkały, wszystko pani powiem.
Nie pamiętam nawet, czy włożyłam buty, czy w kapciach popędziłam do taksówki i pojechałam na komisariat. Pani Sandra podała mi herbatę i usiadła obok.
– Pani Sylwio – zaczęła. – Znaleźliśmy go w szpitalu. Nie tutaj, w innym mieście. Pojechał do sąsiedniego miasta, tam doprowadził się do takiego stanu, że musieli go zgarnąć. Zabrali do szpitala, na oddział psychiatryczny, bo nie mogli sobie z nim poradzić. Dopiero po kilku dniach dostaliśmy zgłoszenie. Trafił na przymusowy odwyk. Nie mogli go tam trzymać w nieskończoność, dlatego przewieźli dalej. I teraz tam właśnie przebywa. Jego stan jest… No, to już musi powiedzieć pani lekarz, ja nie mam uprawnień. Przekazałam, że będzie tam pani jutro. W porządku?
W porządku? Jak tu cokolwiek było w porządku?
Mój syn się stoczył, a ja zawiodłam jako matka
– Nie zawiodła pani – usłyszałam, bo chyba najwyraźniej wypowiedziałam te słowa na głos. – Po prostu pani go kocha miłością absolutną. Taka ślepa miłość, ale inaczej się nie da. Ja też mam syna i coś na ten temat wiem – uśmiechnęła się. – A teraz proszę skończyć herbatę, pojechać do domu i odpocząć. A jutro jedziemy go zobaczyć.
– My jedziemy? – zdołałam wykrztusić.
– No, pani do chłopaka, a ja mam tam do załatwienia parę formalności. Zresztą chyba przyda się pani jakieś wsparcie, co? – mrugnęła okiem.
Boże, gdybym miała siłę, tobym się jej rzuciła na szyję. Tak bardzo potrzebowałam słów otuchy… Energii starczyło mi na uściśnięcie jej ręki i dojście do taksówki. W domu padłam. Mój synek. Odnalazł się, jest. Nieważne, w jakim stanie. Ważne, że go odzyskam. Gdy kolejnego dnia go zobaczyłam, ugięły się pode mną nogi. Leżał w szpitalnej sali z podpiętą kroplówką. Spał. Wszędzie jakieś rurki, przewody, pikające urządzenia. Blady, z zarostem.
Dobrze, że obok była ta policjantka, Sandra, bo pewnie bym zemdlała. Pobyła ze mną chwilę, potem poszła załatwiać swoje sprawy. A ja siedziałam przy łóżku Kamila chyba z godzinę. Pojawił się lekarz, zaprosił mnie do swojego gabinetu. Mówił o tym, że nie wiadomo, kiedy się obudzi i w jakim będzie potem stanie. Rozumiałam z tego może połowę, reszty chyba nie chciałam słyszeć. Na koniec zapytałam tylko:
– Kiedy syn może jechać do domu?
Zabrałam go 2 tygodnie później
Lekarz uznał, że stan jest stabilny, a oni i tak nie mogą go dłużej trzymać. Ja w tym czasie zaopatrzyłam się w specjalne łóżko dla niego, przemeblowałam pokój, żeby wstawić tam leżankę dla siebie. Przykleiłam nawet tapetę z Kubusiem Puchatkiem, którego tak lubił jako maluch. Od 3 tygodni jesteśmy w domu.
Siedzę koło niego prawie cały czas. Gadam, śpiewam. Tak jak wtedy, gdy był malutki. Kiedy muszę wyjść, przejmuje go pielęgniarka, na szczęście stać mnie jeszcze na nią. I co? Któregoś dnia zaczął poruszać oczami! Nawet raz ścisnął mnie za palec! Boże, jaka byłam wtedy szczęśliwa. Schudłam chyba z 10 kilo, prawie nie śpię, bo cały czas czuwam. Ale to nic. Bo dzisiaj nastąpił cud.
Trzymałam go za rękę i śpiewałam tę kołysankę, którą tak kiedyś lubił. A on poruszył ustami i szepnął: „ma… mama”. I już wiem, że mój synek wraca, powolutku, ale wraca. Może wszystko się jeszcze ułoży. A ja i tak będę go kochać. Tak, tą głupią, ślepą miłością matki. Co by się nie działo. Zawsze i na zawsze.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”