„Syn jest zdiagnozowanym psychopatą. Już w przedszkolu było widać, że nie ma w sobie empatii”

chlopiec, ktory jest zdiagnozowany jako psychopata fot. Adobe Stock, 4frame group
„Pierwsze zdanie, jakie Wojtek wypowiedział, brzmiało zaskakująco: – Nie całuj mnie. Śmierdzi ci z buzi. Nigdy nie płakał. Nigdy nie krzyczał. I nigdy nie zapominał. Nie było kary, która by go do czegokolwiek mogła zmusić”.
/ 09.10.2021 05:05
chlopiec, ktory jest zdiagnozowany jako psychopata fot. Adobe Stock, 4frame group

Pani syn jest psychopatą. Powinna go pani trzymać w klatce – takie były pierwsze słowa, jakie usłyszałam od opiekunki, gdy przyszłam po Wojtusia do przedszkola.

Mój czterolatek chodził tam dopiero trzy dni. Właśnie przeprowadziliśmy się do nowego miasta, bo dostałam pracę w mleczarni. Wcześniej pracowałam w domu i Wojtek był ze mną. Dlaczego nie poszedł wcześniej do przedszkola? Wiedziałam, że nie lubi innych dzieci, jest samotnikiem i… może przeczuwałam kłopoty…

Mój syn zawsze był inny. Cichy. Nigdy nie płakał

Zaczął mówić dopiero, kiedy skończył trzy lata. Moi rodzice histeryzowali, że jest opóźniony w rozwoju. Ale jak w poradni psychologicznej dali mu te różne klocki, które trzeba wkładać w odpowiednie miejsca – zadziwił psychologa. Po iluś tam dodatkowych testach, psycholog miał dla mnie dobre wieści.

– Pani syn jest bardzo inteligentny, kontaktowy, jeśli sytuacja go zaciekawi. Nie jest z pewnością autystyczny….
– To dlaczego nie mówi? – martwiłam się. – Skończył już trzy lata!

Psycholog popatrzył na mojego Wojtusia, który spokojnie odwzajemnił jego spojrzenie, i po długiej chwili powiedział:

– Najwyraźniej nie ma nic ciekawego do powiedzenia.

Po miesiącu jednak już miał. Pierwsze zdanie, jakie Wojtek wypowiedział, brzmiało zaskakująco:

Nie całuj mnie. Śmierdzi ci z buzi.

Zwrócił się tak do babci, która jak zwykle chciała go wycałować na powitanie. Nietrudno sobie wyobrazić awanturę, która po tym wybuchła. Moja mama obraziła się na wnuka, potem na swego męża, który, śmiejąc się w kułak, przyznał wnukowi rację. Wreszcie na mnie za to, że źle wychowuję syna. Nie wiedziałam, co robić – cieszyć się, że jednak mój syn nie jest tumanem, czy ukarać go za niewłaściwe słowa.

Diagnoza była dla nas jak grom z jasnego nieba

W ciągu następnych miesięcy wielokrotnie żałowałam, że Wojtek nie jest niemową – mówił to, co myślał. A że naprawdę był inteligentny i, niestety, spostrzegawczy – dostrzegał wszelkie niedoróbki, błędy, wady – i bezlitośnie je komentował. Próbowałam mu wytłumaczyć, że w ten sposób sprawia innym ludziom przykrość, a czasem nawet ich rani, ale jakoś to do niego nie docierało. Mówił: „Przecież on jest garbaty”. Tłumaczyłam, że czasami ludzie nie powinni mówić prawdy, kiedy tak naprawdę nie ma ona znaczenia, a innym ludziom sprawia ból. Że to tak zwane białe kłamstwo. Patrzył na mnie i wzruszał ramionami.

– A co mnie to obchodzi? – pytał, a mnie cierpła skóra.

Oczami wyobraźni widziałam te koty z przetrąconymi łapami czy ptaki z obciętymi skrzydłami – czytałam o psychopatach, którzy tak zaczynali, a kończyli z ogródkiem pełnym ciał pomordowanych przez siebie ludzi. Starałam się ze wszystkich sił pokazać Wojtkowi inną stronę życia. Czytałam książeczki i opowiadałam bajki o rycerzach, szlachetnych ludziach, o tym, jak dobro zwycięża zło, i że przebaczenie jest najwyższą cnotą. Starałam się, żeby miał kontakt z dobrymi emocjami, które są ważne w życiu każdego człowieka – jak poradził mi psycholog, ale nie widziałam, żeby dawało to rezultaty.

Kiedy miał pięć lat, urodziłam córeczkę Anię. Wojtek traktował ją z pewną nieufną obojętnością. Przyznam szczerze – wtedy starałam się nie zostawiać go sam na sam z niemowlakiem. Czy bałam się, że zrobi jej krzywdę? Nie dopuściłam, by ta myśl pojawiła się w mojej świadomości, ale przypuszczam, że tak. Mieszkaliśmy już wtedy w M., pracowałam jako technolog w mleczarni, a mój mąż, nauczyciel wuefu w tutejszej szkole, był jednocześnie zastępcą dowódcy w oddziale ochotniczej straży pożarnej. Kiedy zdarzał się jakiś pożar czy wypadek, po powrocie z akcji ratowniczej opowiadał nam, jak to wszystko przebiegało. I to były chyba jedyne chwile, kiedy zyskiwał całkowitą uwagę swojego syna.

Oczywiście, mimo opinii przedszkolanki, Wojtek nie został zamknięty w klatce i wciąż chodził do przedszkola. Nie były to jednak łatwe lata. Zyskałam wrogów w postaci rodziców dzieci, którym mój syn walił prosto w oczy, że są tępe, grube czy niezdarne. Kiedy czegoś chciał – zabawki czy jedzenia na stołówce – to po prostu to zabierał. A gdy ktoś próbował jemu zabrać coś albo zrobić przykrość, reagował natychmiast – uderzeniem, kopnięciem czy ugryzieniem. I nigdy nie płakał. Nigdy nie krzyczał. I nigdy nie zapominał. Kiedy skończył dwanaście lat, wiedziałam, że przedszkolanka miała rację – mój syn był psychopatą. Zdiagnozowanym.

Pani syn ma bardzo niski poziom emocji, współodczuwania. Jest wyjątkowo inteligentny, ale trzeba bardzo uważać, by nie wykorzystał swojej inteligencji przeciwko innym – powiedział mi psycholog.

Ale jak to zrobić? Mój nastoletni syn właściwie chodził już własnymi ścieżkami – do domu przychodził wieczorem, czasami posiniaczony – bił się z chłopakami, często nawet starszymi od siebie, bo chciał, by uznali, że ma być tak, jak on chce. Do szkoły chodził w kratkę, bo uważał, że to strata czasu, a my nie mogliśmy mu wytłumaczyć, że się myli. Nie było kary, która by go do czegokolwiek mogła zmusić. Jedynym sposobem było przekonanie go, że to, co ma robić, do czegoś mu się przyda. Na szczęście w szkole pojawiła się nowa dyrektorka, i jej właśnie udało się wytłumaczyć Wojtkowi, że nie mając formalnego wykształcenia, będzie postrzegany przez innych ludzi jako gorszy. I nie wymusi na wszystkich szacunku pięściami. A władza to wiedza i inteligencja. To trafiło do mojego syna.

Naszego syna bali się wszyscy mieszkańcy

Do gimnazjum zdał z pierwszą lokatą. Był najlepszy również w liceum, ale nie cieszył się sympatią nauczycieli. Przeciwnie – wszyscy go nienawidzili – i bali się go. Kiedy uważał, że któryś zaniżył jego ocenę, sam poprawiał ją sobie w dzienniku. Pierwszy nauczyciel, który się na to nie zgodził, trzy dni później rankiem znalazł swój motor rozebrany na części. Każda śrubka była osobno przyklejona do ściany garażu. Kiedy dyrektor zawiesił Wojtka w prawach ucznia i zgłosił sprawę policji – musiał wyłożyć z funduszy szkolnych kilka tysięcy złotych na naprawę bieżni na boisku, przez które ktoś przepędził stado krów z mleczarni. Jakim cudem Wojtek wyprowadził krowy, i kto mu w tym pomógł, nie wiem do dzisiaj. Ale nikt nie był mu w stanie niczego udowodnić.

Mojego syna bali się też mieszkańcy M., które nie było na tyle dużym miastem, aby ktokolwiek mógł pozostać w nim anonimowy. W końcu wszyscy nauczyli się, że lepiej przymykać oko na wyczyny Wojtka, bo nikomu nie wyrządzał poważniejszej krzywdy – pod warunkiem, że nikt nie próbował mu się sprzeciwiać czy pociągać go do odpowiedzialności. Kiedy np. Wojtek „pożyczał” auto, bo chciał przejechać się z dziewczyną, lepiej było tego nie zauważać. Jeśli właściciel robił raban, to potem miał serię pechowych wydarzeń. A to mu ktoś opony w aucie przeciął, a to w piwnicy zalęgły się szczury, a to nie wiadomo kto obrzucił mu dom workami z końskim łajnem. To znaczy – było wiadomo, czyja to sprawka, ale Wojtek zawsze miał alibi.

Innymi słowy: mieliśmy syna bandytę, jak mówili mieszkańcy miasteczka i przepowiadali mu – z proboszczem na czele – długoletnie więzienie. Prędzej niż później. Ja i mąż modliliśmy się tylko o to, by rzeczywiście nie przekroczył granicy i nie zrobił nikomu prawdziwej krzywdy. Poza tym staraliśmy się, wbrew wszystkiemu, okazywać synowi miłość i wsparcie, ale on zdawał się tego nie rozumieć i nie doceniać.

Tamta historia wydarzyła się sześć lat temu

Był już czerwiec, dawno po maturach. Wojtek zdał celująco, a ja odważyłam się spytać, co dalej. Wzruszył tylko ramionami.

– To się zobaczy – odparł.
– Ale trzeba wysłać dokumenty na uniwersytety – przypomniałam mu.
– Wiem – uciął krótko.

I wyszedł z domu. Jak to on. Tamtego dnia cały oddział miejscowej OSP pojechał do siedziby wojewódzkiej na wręczanie odznaczeń. W końcu jakoś trzeba odwdzięczyć się za pracę ochotników – powiedział mój mąż, zakładając galowy mundur. Mieli wrócić wieczorem, ewentualnie rano, jeśli uroczystość przekształci się w zakrapiane przyjęcie, co było bardzo prawdopodobne. Wojtek puścił jakiś złośliwy komentarz, ale my już nie zwracaliśmy na to uwagi. Nie można złościć się na piorun, że uderza w niechronione miejsca. Taka jego natura. Trzeba po prostu uzbroić się w odgromnik.

Spodobało mu się, że nie był już postrachem, a wybawcą

Pożar w domu kultury wybuchł kilka minut po ósmej wieczorem. Jak w każdy piątek odbywała się tam dyskoteka dla młodzieży. Potem mówiono o niesprawnej instalacji, o głupocie podpitych nastolatków, którzy bawili się ogniem w składziku z alkoholem, który był niby zamknięty na czas młodzieżowej dyskoteki. Ogień od razu był gwałtowny. Najbliższa jednostka ochotniczej straży pożarnej była w miejscowości oddalonej o 30 kilometrów. Tymczasem ogień się rozprzestrzeniał.

Młodzież uciekała z budynku, ludzie w miasteczku wpadli w panikę. I wtedy podjechał wóz strażacki z naszej remizy. Z szoferki wyskoczył Wojtek i zaczął wydawać polecenia – co mają robić jego koledzy ze szkoły, co dorośli. Jeśli ktoś panikował, dostawał po twarzy. Wojtek podłączył wąż do hydrantu i kazał lać wodę. A sam wbiegł do płonącego budynku i zaczął wyprowadzać ludzi. Szukałam Ani, mojej trzynastoletniej córki, która powinna być w domu, ale jej tam nie znalazłam. Podejrzewałam, że wymknęła się na dyskotekę. Byłam przerażona. Nigdzie jej nie było.

Krzyczałam, wołałam. Jej przyjaciółka zarzekała się, że nie widziała Ani na sali. Wojtek odezwał się do dziewczynki tonem, od którego zimno mi się zrobiło:

– Jeśli nie powiesz, gdzie jest moja siostra, pożegnasz się ze swym psem.
– Na piętrze, w pokoju kierownika, z Jackiem – odparła natychmiast.

Spojrzałam w okna na piętrze – tam już też był pożar.

– No to już po młodych – powiedział mężczyzna stojący obok, po czym się przeżegnał, a ja zemdlałam.

Potem powiedziano mi, że Wojtek oblał się wodą z hydrantu, wziął mokry koc i bez wahania wbiegł w płomienie. Kilka minut później wyprowadził ich – siostrę miał przerzuconą przez ramię, a nieprzytomnego Jacka ciągnął za kołnierz kurtki. Sam był trochę poparzony. Zamiast wypielęgnowanych włosów miał popalone strąki. Mimo to uśmiechał się szeroko – sąsiad powiedział, że te dwa rzędy białych zębów w poczerniałej od dymu i sadzy twarzy wyglądały jak uśmiech wampira.

Piętnaście minut później przyjechali strażacy i dokończyli akcję, którą rozpoczął i poprowadził mój syn. Mój syn psychopata. Mój syn bohater. Od tamtej pory tak właśnie postrzegało go nasze miasteczko. I widziałam, że to bardzo mojemu synowi odpowiadało. Nie, nie zmienił się w anioła, nie zaczął przeprowadzać staruszek przez ulicę. Wkrótce znów coś zmalował, ale ludzie potraktowali to jako konieczny koszt posiadania w miasteczku bohatera. Zresztą trzy miesiące później wyjechał na studia do Warszawy i wszyscy odetchnęli z ulgą. Jak mi później wytłumaczono, Wojtek to tak zwany psychopata funkcjonalny.

Nie ma emocji, nie odczuwa strachu, podejmuje decyzje, kierując się logiką i kalkulacją ryzyka. Nie interesują go uczucia innych ludzi. Będzie okropnym mężem i beznadziejnym przyjacielem, bo zawsze zrobi to, na co ma ochotę on, a nie ktoś inny. Ale tacy jak on są doskonałymi żołnierzami, chirurgami, szefami wielkich korporacji – znienawidzeni, ale skuteczni. Spośród nich rekrutują się też strażacy najlepsi z najlepszych. Mój syn właśnie odebrał dyplom ukończenia Szkoły Głównej Służby Pożarniczej w Warszawie. Z pierwszą lokatą. I wstąpi do jednostek specjalnych – tam, gdzie tacy jak on są potrzebni i doceniani. 

Czytaj także:
Latami staraliśmy się o dziecko. Zaszłam w ciążę, gdy adoptowaliśmy Marysię
Mąż i synowie traktowali mnie jak służbę i nazywali ryczącą czterdziestką
Mój mąż nie dbał o siebie. Zmobilizował się dopiero, gdy poznał przyszłego teścia

Redakcja poleca

REKLAMA