Jarek był dobrym chłopcem. Nigdy nie sprawiał większych problemów. Ot, czasem pobił się z chłopakami, czasem poszedł na wagary, jak to buntujący się dzieciak. Zawsze jednak wierzył w siebie i w to, że kto się stara, ten odniesie sukces.
Jeśli będzie pilnie się uczył, to wyrwie się z naszego prowincjonalnego miasteczka i osiągnie w życiu coś więcej. Więcej niż ja, więcej niż jego ojciec, który tyrał na budowie, aż osiem lat temu dostał wylewu i zmarł. Może to i lepiej, bo nie widzi tego, co się stało, co wciąż się dzieje z naszym jedynym dzieckiem. Z naszym słońcem i nadzieją. Jak pogrąża się w mroku smutku, strachu i rozpaczy…
Jarek szanował pieniądze i pracę, bo już w liceum zaczął dorabiać. A to komuś przy remoncie pomógł, a to do żniw się u gospodarzy w pobliskich wsiach najął. Co zarobił, odkładał, bo zbierał pieniądze na studia i prawo jazdy. To było jego marzenie: zdobyć to prawko.
Udało mu się. Zdał je za pierwszym razem, tak jak zapowiedział, jak obiecywał.
– Nie stać mnie, mamusia, na kolejne egzaminy, daję sobie tylko jedno podejście, wóz albo przewóz – powiedział, a potem pojechał i zdał.
Byłam z niego taka dumna. Mój syn, ledwie osiemnaście lat skończył, ledwie maturalną klasę zaczął. A co sobie zamierzył, to osiągnął!
– Teraz matura, mamusia – mówił. – A jak zdam na politechnikę, to będę inżynierem, a nie worki z cementem nosił.
Modliłam się codziennie, żeby mu się udało. Żeby był szczęśliwy, żeby mu łatwiej w życiu było niż mnie. Bo co ja osiągnęłam? To tu się pracowało, to tam, teraz na rencie się siedziało, cała moja kariera. Największym i jednym moim osiągnięciem był Jarek. Mój mądry, zdolny, piękny syn. Mój jedynak, moje szczęście, moje złoto.
Zrobił prawo jazdy, choć własnego samochodu wciąż jeszcze nie miał.
– Po przyszłych wakacjach kupię – planował. – Będę przyjeżdżał do ciebie na weekendy. Pan student za kółkiem – żartował.
Auta jeszcze się nie dorobił, ale sporo jeździł. Jak ktoś ze znajomych gdzieś jechał – na imprezę, na wesele, do klubu – to zawsze go brali na kierowcę, towarzysko czy odpłatnie, bo Jarek nie pił. Taką miał zasadę, nawet jednego piwka.
– W zabawie mi to wcale nie przeszkadza, mamusia – mówił. – A jak mi zapłacą za bycie szoferem, to i co złego, każdy grosz się przyda, sama wiesz, a ujma na honorze to dla mnie żadna. Poza tym nabieram wprawy.
Nabierał. Samochody ponoć słuchały go jak psy swojego pana. Niestety, do czasu.
Coś się stało!
Wciąż widzę tamten dzień. Tak samo śnieg się rozpuszczał na ulicach i chodnikach, a wieczorem wszystko zamarzało i człowiek na prostej drodze do sklepu mógł nogę złamać. Zdradliwa pogoda.
Niebezpieczna. Śmiertelnie…
Impreza miała być w sąsiednim miasteczku, raptem parę kilometrów. Wybierali się na nią całą paczką.
– Pojadę, mamusia, zawiozę ich, posiedzę, pobawię się z nimi, odwiozę każdego i wrócę.
– Ale pogoda…
– Będę uważał, mamusia. Wiesz, na tej imprezie będzie też Dominika, Domi na nią mówimy…
Po raz pierwszy widziałam, jak mój Jarek się rumieni w taki sposób. Podobała mu się ta dziewczyna już od dawna, chodziła z nim klasy, chciał z nią porozmawiać, potańczyć.
Podpytywałam go delikatnie, ale nie ciągnęłam za język, bo najwyraźniej wstydził się z matką rozmawiać o takich sprawach, no ale przecież czułam, że coś poważnego jest na rzeczy, że chyba mi się synek zakochał i może chce poprosić tę Dominikę, by z nim chodziła.
Pokazał mi jej zdjęcie w telefonie. Bardzo ładna panna. I ponoć dobrze się uczyła. Chciała zdawać na psychologię, a potem pracować z dziećmi w szkołach, w poradniach. Tyle mi powiedział, a potem pojechał…
Telefon obudził mnie w środku nocy. Dzwonił jak na alarm. Matko święta! Zerwałam się z łóżka z łomoczącym ze strachu sercem. Coś się stało! Jak telefon dzwoni w środku nocy, to na pewno nic dobrego. Nikt nie dzwoni o takiej porze, żeby zapytać, co tam u ciebie.
Odebrałam, stojąc. Niemal na baczność.
– Dzień dobry, dzwonię z powiatowego szpitala. Syn prosił, żeby panią powiadomić o wypadku.
– Jezuuu… – nogi się pode mną ugięły.
– Proszę się nie martwić, wyjdzie z tego. Ma złamaną nogę, stłuczenia, ale jest w dobrym stanie… fizycznym – kobieta, która zadzwoniła, zawahała przy ostatnim słowie. – Może pani jutro przyjechać do syna, spróbować go odwiedzić, bo… nie wiem, czy się uda… – zniżyła głos do szeptu, jakby zdradzała mi tajemnicę. – Bo pilnuje go tu policja… Bo to on spowodował wypadek…
Słuchawka wypadła mi z ręki. W głowie mi się kręciło, jakbym miała tam helikopter. Nie rozumiałam, co się stało. Jarek był w szpitalu, spowodował wypadek…? Boże drogi, Boże drogi…
Nie pamiętam, jak dotarłam do łóżka na trzęsących, uginających się nogach. Usiadłam i patrzyłam w ciemność. Dopiero po jakimś czasie zaczęłam płakać. A jak już zaczęłam, to myślałam, że nigdy nie skończę.
Z samego rana pojechałam do szpitala. Policjant, który pilnował mojego syna, nie chciał mnie do niego wpuścić.
– Niech pan wejdzie ze mną, ja chcę go tylko zobaczyć, przekonać się na własne oczy, czy z moim dzieckiem wszystko w porządku, proszę… – błagałam go, ale nie dał się przekonać.
Dopiero lekarz powiedział mi, co i jak z Jarkiem. Rzeczywiście, nie było z nim najgorzej. Kilka tygodni z nogą w gipsie. Wstrząśnienie mózgu ustąpi znacznie szybciej. Siniaki i otarcia też się zagoją. Zawsze się goiły – pomyślałam. Goi się wszystko na tobie jak na psie – tak mu mówiłam. Jak się jest matką syna, to się sporo wie o siniakach i otarciach. Lekarz mógł mi jednak udzielić informacji tylko na temat stanu zdrowia mojego dziecka, nie mógł i nie chciał mówić o samym wypadku.
Ledwo go poznałam
Ale i tak się dowiedziałam. Nawet gdybym nie chciała, tobym się dowiedziała. Ludzie szeptali na korytarzu, a pielęgniarki i salowe wiedzą wszystko. Kilka kilometrów od domu Dominiki, którą Jarek odwoził, auto wpadło w poślizg. Nie udało mu się wyprowadzić z niego samochodu i uderzyli w drzewo.
Dominika zginęła na miejscu. Basia, druga z dziewczyn, miała niewielkie obrażenia. Jarek trafił do szpitala, tak samo jak ten drugi chłopiec, Bartek. Jego dobrze znałam, często u nas bywał, razem z moim synem uczyli się do klasówek, słuchali muzyki, grali w gry. Był dobry z angielskiego, chciał studiować informatykę. Podobno leżał pod respiratorem i walczył o życie.
Kiedy pozwolono mi się w końcu zobaczyć z synem, prawie go nie poznałam. Był taki blady i zmarnowany. W szpitalnym łóżku, z nogą w gipsie, obandażowaną głową, zaklejonymi rozcięciami na skórze. Przerażony, znękany.
– Mamo, ja tak strasznie przepraszam, ja nie chciałem… Nie wiedziałem, że tam będzie aż taki lód, nie mogłem… Nie udało mi się… – płakał jak dziecko.
Pytał, co z resztą, a kiedy dowiedział się o Dominice i Bartku, zamknął oczy i długo nic nie mówił. A potem:
– Niech i mnie zabiją – usłyszałam. – Ja już też nie chcę żyć.
Prosto ze szpitala trafił do aresztu. Osiemnastolatek. Z zarzutem spowodowania wypadku ze skutkiem śmiertelnym. Ostatnie oszczędności wydałam na adwokata i leki na uspokojenie, które brałam garściami. Dzień i w noc.
Nie mogłam spać, wyobrażając go sobie w więzieniu. Powiedzą, że zawinił, co z tego, że nie chciał, skoro ludzie zginęli, i wyślą go za kraty, między prawdziwych przestępców, bandytów i degeneratów.
Moje niewinne dziecko, które na tej imprezie pierwszy raz w życiu się całowało. Z dziewczyną, której… już nie było. Moje załamane, niechcące żyć dziecko… w celi. Jak tam sobie tam poradzi? Co mu zrobią? Jak skrzywdzą? Co będzie musiał robić?
Niewiele osób to interesowało. Od razu przykleili mu łatkę mordercy. Bo w końcu mój syn zabił dwoje przyjaciół. Dominikę na miejscu wypadku, a Bartka trzy dni później, bo lekarzom nie udało się go uratować.
Jak mam go pocieszyć?
Przez pierwsze tygodnie, kiedy do mnie dzwonił, głównie milczeliśmy. Co mieliśmy sobie mówić? Jak wyrazić strach, który w nas siedział? Jak opisać brzemię winy, które nie opuszczało go ani na chwilę?
Miałam mówić, że będzie dobrze, choć nie wiedziałam, kiedy, jakim cudem, czy w ogóle? Jak go miałam pocieszać, jak miałam być dla niego oparciem, skoro sama byłam jednym wielkim przerażeniem?
Czasami przychodziło mi do głowy, że może byłoby mi lżej, gdyby był złym dzieckiem, gdyby trafił za kraty, bo mu się należało. Ale to był wypadek, za który będzie płacił do końca życia, już zawsze będzie napiętnowany. Zamknęli chłopca, a wypuszczą… Kogo? Kto wyjedzie zza więziennej bramy? Kogo przytulę, gdy wyrok się skończy?
Dostał pięć lat. Adwokat twierdził, że to dobrze, mógł dostać osiem, gdyby prokurator się uwziąć i dołączył kolejne zarzuty. Tyle że nie bardzo mógł. Jarek był trzeźwy, naprawdę nawet piwa nie wypił. Nie byli też w stanie udowodnić, żeby jechał zbyt szybko. Zawiniły warunki na drodze, zbieg okoliczności. Tragiczny zbieg. Co z tego?
W naszym miasteczku jestem wytykana palcami jako matka mordercy. Jakby moje dziecko chciało ich zabić – swojego przyjaciela i dziewczynę, w której się zakochał.
Kiedy wchodzę do sklepu, rozmowy milkną. Nikt nie mówi mi „dzień dobry” jako pierwszy i nikt nie odpowiada na moje pozdrowienie. Czuję się jak na cenzurowanym. Jakby wszyscy tylko czekali, kiedy powinie mi się noga, kiedy wpadnę w szał i sama kogoś zabiję.
Jarek mówi, żebym wyjechała. Gdzieś, gdzie ludzie mnie nie znają, gdzie będę mogła żyć spokojnie, nieobciążona wyrokiem mojego syna.
Może kiedyś, jeszcze nie teraz. Muszę tu być. Muszę czekać na niego, zbierać siły na czas, kiedy wyjdzie z więzienia. Mój syn, którego chyba już nie znam. Zmienił się, pogodził z losem, zapomniał o planach i marzeniach. W jego oczach już nie ma blasku.
Wie, że pewne rzeczy już nie są dla niego. Nie pójdzie z Dominiką na randkę, nie będzie studiować. Mówi, że wyjedzie za granicę, zacznie od nowa, w zupełnie obcym miejscu, kraju, gdzie go nie znają, a jak się tam urządzi, weźmie mnie do siebie i będziemy spokojnie, cicho żyć. We dwoje.
Ludzie i tak się dowiedzą
Na razie odbył połowę kary i staramy się o zwolnienie warunkowe. Mówi, że nie jest tu tak źle, jak mi się wydaje. Że mam się nie martwić. Ale wiem, że kłamie, a na pewno nie mówi mi wszystkiego. Uspokaja smutnym uśmiechem moje lęki, a sam co dzień, co noc walczy z otaczającym go mrokiem. Z ogromnym poczuciem winy, którego nic nie zmyje. Żadna kara. Nie pozbędzie się go wraz z upływem czasu.
Zawsze będzie miał świadomość, że przez niego straciło życie dwoje młodych ludzi. Zawsze będzie miał w pamięci cierpienie widoczne w moich oczach, gdy go odwiedzałam. Na zawsze zapamięta tę jedną noc, po której skończyło się jego życie. To, które sobie wymarzył i zaplanował.
Gdybym tylko mogła wziąć na swoje barki choć część jego cierpienia. Nie mogę. Każdy niesie swój krzyż. Chciałabym żyć spokojniej. Bez tego kamienia na piersi, który uciska i nie pozwala oddychać. Nawet jeśli się przeprowadzę, mam wrażenie, że ludzie i tak się dowiedzą. Skojarzą nazwisko, skojarzą – nawet zamazane – twarze z gazet. Już zawsze będę matką mordercy. Tego piętna się nie pozbędę. Nawet kiedy
Jarek wyjdzie. Będę matką mordercy do śmierci.
Czytaj także:
„Myśleliśmy, że znaleźliśmy lokatora idealnego. Okazał się być poszukiwanym przestępcą: płatnym zabójcą na usługach mafii”
„W tym kraju nie da się prowadzić porządnie biznesu. Byłem uczciwy, a i tak nazwali mnie >>statystycznym przestępcą<<”
„Właściciel sklepu oskarżył mnie o kradzież. Drań upokorzył mnie przy wszystkich klientach, mimo że nie miał dowodów”