Mama nie lubiła mieszkać w małej miejscowości. Kiedy miałam piętnaście lat, namówiła tatę na przeprowadzkę do dużego miasta, na wielkie osiedle, gdzie każdy był anonimowy, a ludzie ledwie odmrukiwali „dzień dobry”. To był czas transformacji, a tata potrafił wykorzystywać dobre okazje, więc dziesięć lat później dostałam piękny prezent ślubny: własne M-2 na tym samym osiedlu. Co więcej: w tym samym bloku. Dobrze, że przynajmniej w innej klatce, więc Kris i ja mieliśmy trochę prywatności.
To była łatwa i przyjemna przeprowadzka: w końcu znałam tam wszystkie kąty, sąsiadów i ich psy, a pani z warzywniaka na mój widok zawsze miała dla mnie odłożone jaja od swoich wiejskich kur. Z czasem okazało się, że dawne biznesy ojca wciąż generowały pieniądze i rodzice uznali, że wolą mieszkać w domu na odludziu z widokiem na dziki brzeg rzeki.
– Nasze mieszkanie wynajmiemy – poinformowali mnie. – Ty mieszkasz obok, więc chcielibyśmy, żebyś nim zarządzała. Damy ci wszystkie upoważnienia i możesz zatrzymać czynsz. Grunt, żeby nie było żadnych kłopotów, bo może tu jeszcze wrócimy na starość.
Ucieszyłam się, bo to była okazja do podreperowania domowego budżetu, a praca – jak mi się wydawało – niewielka i nieuciążliwa. Dałam ogłoszenie, Kris odmalował ściany i wyremontował łazienkę, kupiliśmy meble oraz nową lodówkę i zaczęliśmy w myślach podliczać zyski. Pierwsza zgłosiła się para z kotem. Młodzi, kulturalni, kot perski, wyglądało, że ułożony i niekłopotliwy. Po kilku miesiącach w warzywniaku zaczepiła mnie sąsiadka z klatki rodziców.
– Żanetka, możesz zadzwonić do waszych lokatorów, żeby coś zrobili z tym kotem? Drze japę przez całą dobę!
– Przez całą dobę? – zdziwiłam się. – Nawet jak oni są w domu? To dziwne.
– Hm… – pani Jola spojrzała w sufit jakby usiłowała coś policzyć w myślach. – Właściwie to nie wiem, czy oni są w domu. Tydzień ich już nie widziałam. I jak sobie pomyślę, to ten kot wcześniej tak się nie darł. Może oni wyjechali?
Zadzwoniłam do miłej pary całkowicie przekonana, że miauczenie kota da się jakoś wyjaśnić. Do głowy mi nie przyszło, że sąsiadka mogła mieć rację.
– No tak, jesteśmy na urlopie, ale przecież płacimy czynsz za ten czas – powiedziała dość stanowczo lokatorka. – A Lulek sobie poradzi, zostawiliśmy mu cały zlew wody i kilogram karmy w garnku w kuchni. Załatwia się do kuwety.
Byłam wstrząśnięta i zażądałam, żeby natychmiast wrócili zająć się swoim zwierzęciem. Pani odpowiedziała dość bezczelnie, że nie mają takiego zamiaru i będą na wakacjach jeszcze tydzień. Uprzedziłam ją zatem, że wejdę do mieszkania nie licząc się z ich nieobecnością, bo to co zrobili, podpada pod znęcanie się nad zwierzętami.
Jeszcze nim otworzyłam drzwi, poczułam smród
Okazało się, że Lulek obsikał dosłownie wszystko. Plamy z moczu i kupy były na podłodze, łóżku, kanapie, dywaniku łazienkowym. Nie dziwiło mnie to, bo po tygodniu jego kuweta była pełna po brzegi. Zabrałam kota do siebie, a kiedy najemcy wrócili, wręczyłam im wypowiedzenie umowy. Niestety, kaucja nawet w połowie nie pokryła szkód, na jakie mnie narazili, bo musieliśmy zrywać cuchnące amoniakiem panele, wymienić materac i zapłacić fortunę za trzykrotne pranie tapicerki meblowej.
Potem nie zgadzaliśmy się już na żadne zwierzęta, ale okazało się, że sam ich brak nie gwarantuje bezproblemowego wynajmu. Nasz kolejny lokator nie miał wprawdzie pupilka, ale lubił towarzystwo. Tym razem sąsiedzi donieśli mi, że mają dość głośnej muzyki, najazdów młodocianego towarzystwa, palenia papierosów na klatce i pijackich kłótni o czwartej nad ranem. Okazało się, że pan Maciej wynajął mieszkanie po to, żeby do niego zapraszać kolejne dziewczyny, kolegów, a nieraz i po dwadzieścia osób naraz.
Kiedy Kris poszedł do niego na kolejną „męską rozmowę”, zastał go w negliżu z dwiema paniami, z których jedna usiłowała go spoliczkować, a druga – zaoferować mu usługi seksualne.
– Tym razem weźmy kogoś starszego – powiedziałam przy trzecim podejściu do wynajęcia lokum.
Zgłosiło się małżeństwo w wieku przedemerytalnym i odetchnęliśmy z ulgą. Nie mieli zwierząt, nikogo nie zapraszali, nie robili kłopotu… Ani nie płacili. Zorientowaliśmy się dopiero po drugim miesiącu, że coś za dużo tych nagłych wypadków, śmierci w rodzinie, napadów i utraty całej sumy przeznaczonej na zapłatę za mieszkanie. Najemcy dostali wypowiedzenie umowy, ale nim udało nam się ich złapać – potrafili wracać do domu po północy i wymykać się wcześnie rano, byle tylko nie dać się przydybać, a telefonów nie odbierali – byliśmy stratni na sporą sumę.
Przy czwartym podejściu pokazywałam mieszkanie z duszą na ramieniu. Bałam się kolejnych świrów, którzy przynosili straty i przyciągali kłopoty. Ale tym razem los się do nas uśmiechnął. Pan Marian miał czterdzieści parę lat, twierdził, że jest introwertykiem i nikt nie będzie go tu odwiedzał, zobowiązał się, że sam będzie dbał o bieżące naprawy i nie będzie zawracał nam tym głowy.
Po jego wyprowadzce odwiedziła nas policja
Po pół roku spokoju bylibyśmy skłonni nominować go do nagrody dla najlepszego najemcy, gdyby takowa istniała. Sąsiedzi też go chwalili.
– To przemiły człowiek – raportowała mi pani Jola, kiedy spotykałam ją pod blokiem. – Zawsze „dzień dobry” powie, drzwi przytrzyma. Raz, jak winda się zepsuła, to mi wniósł zakupy na czwarte piętro!
Nie było też żadnych problemów z opłatami. Pan Marian płacił nawet przed terminem, bez dyskusji uiszczał dopłaty za ogrzewanie i wodę, a kiedy sąsiedzi z góry zalali łazienkę, powiedział, że nie ma sprawy, sam pomaluje sufit i żebyśmy się nie martwili.
– Och, żeby został jak najdłużej – wyraziła życzenie mama, kiedy opowiadałam jej o idealnym najemcy. – Nam się tutaj dobrze mieszka, nie spieszy nam się z powrotem do miasta. A wy już dostaliście w kość od tych poprzednich lokatorów. Taki ktoś to skarb!
Niestety, nasz ulubieniec pewnego dnia oznajmił, że musi się wyprowadzić dosłownie z dnia na dzień. Mieszkanie zdał w stanie lepszym niż je przejął, nawet nie wspomniał o tym, że chciałby zwrot za niewykorzystane trzy tygodnie mieszkania. Po prostu zostawił nam pieniądze, spakował się i zniknął. Bardzo żałowaliśmy, ale co zrobić?
Lokal ponownie trafił na rynek, a my mogliśmy się tylko modlić, żeby następny najemca miał choć połowę zalet pana Mariana. Niecały tydzień po jego wyprowadzce odwiedziła nas… policja. Doręczono nam wezwanie na komendę, mieliśmy zeznawać w charakterze świadków. Okazało się, że nasz idealny lokator był w istocie jednym z najbardziej poszukiwanych przestępców w kraju.
Oczywiście byliśmy przekonani, że to pomyłka. No bo jak? Przecież pana Mariana znała cała klatka! Wszyscy zgodnie twierdzili, że był cichy, spokojny, a do tego uprzejmy i uczynny.
– Mogę zapytać, o co jest podejrzewany? – zapytałam oszołomiona.
Odpowiedź zwaliła mnie z nóg. Marian S. alias Marcin W. alias Sebastian Cz. alias kolejnych kilkanaście nazwisk był… płatnym zabójcą pracującym na zlecenie ogólnopolskiej mafii.
– Nie mogę uwierzyć, że mieszkał w naszym mieszkaniu – wymamrotałam walcząc z przypływem mdłości. – Naprawdę taki zabójca wynajął zwykłe mieszkanie na zwykłym osiedlu?
– Tak. Jak zawsze – mruknął policjant sporządzający raport z mojego przesłuchania. – Oni zawsze mieszkają wśród normalnych ludzi i nie rzucają się w oczy. No dobrze, czy jest coś, co mogłaby nam pani powiedzieć o mężczyźnie, którego znała pani jako Mariana S.?
– Właściwie to tylko to, że zawsze płacił na czas, był kulturalny i uczynny, zawsze „dzień dobry” mówił…
– No tak, to typowe – westchnął funkcjonariusz. – Zawsze słyszymy to samo.
Kiedy w domu zajrzałam do odpowiedzi na moje ogłoszenie w internecie, znalazłam tylko jedną: od samotnej matki z dwiema nastoletnimi córkami. Uznałam, że może będą wrzaski i kłótnie, może się spóźni z czynszem, może dziewczyny będą usiłowały przemycić psa, kota albo i tchórzofretkę, ale zniosę już te niedogodności. Płatny zabójca na usługach mafii dość radykalnie obniżył poprzeczkę jeśli chodzi o to, kogo uznaję teraz za dobrego lokatora.
Czytaj także:
Namolnej sąsiadce przeszkadzało nawet, że używam dużo czosnku
Miałam być włoską księżniczką, a zostałam workiem treningowym
Siostra ukochanego zginęła w wypadku, więc zaopiekowałam się jej córką