„Mój syn był naprawdę w czepku urodzony. I to dosłownie. Tamtego dnia nawet nieświadomie wyciągnął swojego tatę z opresji”

zmartwiony mężczyzna w samochodzie fot. Adobe Stock, Paolese
„Kiedy Robert miał iść do przedszkola, zaczęły się schody. Nie z dziećmi, bo musiałby najpierw trafić do grupy. Nie trafił, bo nie ma tak łatwo dla „odmieńców”. Odbywały się konsultacje i deliberacje – między dyrektorką, psycholożką, pielęgniarką i kucharką. Te panie między sobą zdecydowały o nieprzyjęciu Roberta do przedszkola”.
/ 18.06.2023 13:15
zmartwiony mężczyzna w samochodzie fot. Adobe Stock, Paolese

Spieszyłem się do domu, do syna. Było późno, a on został z opiekunką, sprawdzoną i miłą, ale co tata, to tata. Zwłaszcza że miał tylko mnie. Moja żona zmarła w wyniku powikłań poporodowych. Powiła pięknego, zdrowego chłopaka i pociesza mnie myśl, choć tylko trochę, że zdążyła go przytulić, ucałować.

Ale imię musiałem już nadać mu sam

Ja chciałem Damiana, ona Roberta, więc jest Robcio. Tak się do niego spieszyłem, że przekroczyłem dozwoloną prędkość, co gorsza, przejechałem tak jakby na czerwonym świetle, chociaż według mnie było pomarańczowe. No dobra, krwistopomarańczowe. Pech chciał, że zaraz za tymi światłami stali policjanci z radarem. Nie wiem, jak mnie wypatrzyli, bo już zmierzchało, ale wypatrzyli, namierzyli, strzelili elektronicznym pistoletem i jeszcze zdążyli mi zamachać lizakiem.

Dwoje ich było, policjant i policjantka. Ona namierzała i celowała radarem, on zatrzymywał. Karnie stanąłem. A potem, zanim do mnie podeszli, wysiadłem z samochodu. Wiem, że policjanci tego nie lubią, ale dla mnie to oznaka szacunku i kindersztuby.

Może jestem staroświecki, lecz gadanie z kimś przez okno, siedząc w samochodzie, nie jest grzeczne, moim zdaniem. Choć gdybym był bandytą…

– Proszę zostać przy aucie! – zawołał policjant i oślepił mnie latarką.

– Ręce szeroko i na boki! – zawtórowała mu policjantka.

Uniosłem dłonie w oczywistym geście poddania

– Przepraszam, agresywność zero, jestem zwykłym, nieco spóźnionym tatą, więc bez przesady – starałem się ich uspokoić. – Zaraz wszystko wytłumaczę. Bardzo spieszę się do domu. Naprawdę bardzo. Jestem ojcem Batmana i…

– Oho! – pokiwał głową policjant. – Będziemy dmuchać.

– A może pan coś brał? – zainteresowała się jego koleżanka. – Na to też mamy testy, ale na komendzie.

– Przykro mi, nigdzie nie mogę z wami jechać – odrzekłem zgodnie z prawdą. – Syn na mnie czeka.

– Tak, tak… Batman. Proszę bez głupich żartów – głos policjanta spoważniał, wzrok stwardniał.

Westchnąłem ciężko.

– Uwaga, sięgam do kieszeni po dowód rzeczowy! – powiedziałem.

Wyjąłem komórkę. Miałem na niej aplikację z dowodem osobistym i prawem jazdy, ale nie to chciałem pokazać funkcjonariuszom. Kliknąłem i pojawił się ekran, a na nim zdjęcie roześmianego chłopczyka.

Odwróciłem telefon w ich stronę

– Proszę, to jest mój syn. Batman. Albo Robert. On woli Batman, bo bardziej do niego pasuje. Prawda?

Robert był dzieckiem w czepku urodzonym, i to dosłownie. Tyle że pod tym czepkiem miał znamię. Na całej główce, od ciemienia aż po czoło i nos. Znamię było czerwone, ale z czasem zaczęło ciemnieć. Kiedy skończył trzy lata, wyglądał, jakby chodził w masce na twarzy, a ja pieszczotliwie zacząłem go nazywać Batmanem. Bardzo mu się to spodobało, zwłaszcza kiedy pozwoliłem mu w wieku pięciu lat oglądać bajki i komiksy z tym bohaterem. Był zachwycony.

Dzieciom na podwórku i w piaskownicy oryginalne znamię u kolegi nie przeszkadzało. Małe dzieci są w naturalny, instynktowny sposób tolerancyjne i nie myślą, że „inny” znaczy „gorszy”. To ich rodzice stanowili problem.

Nie zliczę, ile razy musiałem tłumaczyć, że to nie jest zaraźliwe, że to nie jest rak skóry i że nie, nie zmyje się, nie wybieli, i nie, nie będę pudrował dzieciakowi buzi. Ojcowie patrzyli na mnie z litością, a matki z taką miną, jakby to była moja wina, że mam „naznaczone” dziecko. Niektóre babcie sugerowały, że może ktoś rzucił na Roberta urok, że to znamię szatana albo dowód na istnienie UFO.

Aż wstyd powtarzać, co ludziom do głów przychodzi

W ciągu pierwszego roku objechałem z Robertem sztab lekarzy i efekt zawsze był taki sam. Znamię, owszem, wyjątkowo duże, owszem, ciemniejące, owszem, dziwnie wygląda, ale generalnie nieszkodliwe. Trzeba chronić przed bezpośrednim nasłonecznieniem, przed wyziębieniem, przed wiatrem i muchami… Z tymi muchami to ironia, ale generalnie trzeba chronić i mieć nadzieję, że samo zniknie. Może w okresie dojrzewania. Może wcześniej. Może później. Może nigdy.

Kiedy Robert miał iść do przedszkola, zaczęły się schody. Nie z dziećmi, bo musiałby najpierw trafić do grupy. Nie trafił, bo nie ma tak łatwo dla „odmieńców”. Odbywały się konsultacje i deliberacje – między dyrektorką, psycholożką, pielęgniarką i kucharką. Te panie między sobą zdecydowały o nieprzyjęciu Roberta do przedszkola. Jednego, drugiego, trzeciego…

Powody podawały rozmaite. Wszystkie nieprawdziwe, wszystkie grzeczne, żeby mnie broń Boże nie urazić. Czy czułem się urażony? Raczej wściekły i rozżalony. Wiedziałem, jak ważny dla kilkulatka jest kontakt z rówieśnikami, i żałowałem, że nie mogę mojemu synowi tego kontaktu zapewnić.

Pomogła mi sąsiadka z piętra, bardzo fajna babeczka, która miała córkę w wieku Roberta i często albo Martusia bawiła się u nas, albo Robercik u nich. Miła sąsiadka była z wykształcenia logopedą, co wiedziałem, ale dopiero gdy się pożaliłem na okoliczne placówki przedszkolne, okazało, że ona też pracuje w przedszkolu. Małym, prywatnym, w dodatku zaraz na sąsiednim osiedlu. Musiało mi umknąć, takie było kameralne.

Parę dni później rano mama Marty przyszła do mnie

Potem wzięła Roberta za rękę, Martę za drugą, mnie kazała iść za sobą już samodzielnie. I podreptaliśmy razem do owego małego, „tajnego” przedszkola. Pani dyrektor, serdeczna i pełna empatii osoba, nie wykazała cienia zrozumienia dla swoich koleżanek po fachu.

Aż poczerwieniała na twarzy, gdy jej opowiadałem o naszych peregrynacjach. Poczuła się nawet w obowiązku przeprosić, a potem poradziła mi nie zawracać sobie głowy tą „ciemnotą i zacofaniem”. W trakcie naszej rozmowy Marta z Robertem gdzieś powędrowali, a mama Marty udała się na zajęcia.

Kiedy zapytałem, gdzie podział się mój mały Batman, pani dyrektor stwierdziła z uśmiechem, że prawdopodobnie bawi się z innymi dziećmi i jak chcę, to możemy dyskretnie zajrzeć na salę. Tak też zrobiliśmy, i faktycznie, Robercik bawił się z innymi dziećmi, chociaż siedział blisko Marty. Tak na wszelki wypadek.

Kiedy doszedłem do tego miejsca mojej opowieści, policjant westchnął.

– Szczerze powiem, nie zazdroszczę – stwierdził. – Nie ma pan lekko.

– Czemu? – zdziwiłem się.

– Właśnie! – rzuciła oburzona policjantka. – Pan nie ma lekko? A co ma to biedne dziecko powiedzieć?

– Ale że niby w jakim sensie? – znów się zdziwiłem i nieco obruszyłem.

Funkcjonariusze dla odmiany się zmieszali

– Nie można tak myśleć – pouczyłem ich. – Jakie biedne? Jakie nieszczęsne! No, może kokosów nie zarabiam, a Robercikowi brakuje mamy, ale… – uśmiechnąłem się – jest zdrowym i radosnym pięciolatkiem. Owszem, ma znamię na twarzy. I co z tego? Ma sprawne ręce i nogi, nie ma problemów z żadnym ze zmysłów, a jego popularność w przedszkolu jest ogromna. Wszystkie dzieci chcą się z nim bawić, siedzieć przy jego stoliku.

Był pierwszym dzieckiem z własnym przezwiskiem w całym przedszkolu. I to jakim! Kto by nie chciał być Batmanem? Pan by nie chciał? – zwróciłem się do policjanta. – Bo pani to raczej Batwoman – posłałem młodej funkcjonariuszce ojcowski uśmiech.

Zarumieniła się lekko, a policjant z namysłem skinął głową.

– Fakt – stwierdził. – Najważniejsze, że syn jest zdrowy i szczęśliwy.

– No i że ma takiego wspaniałego tatę – dodała policjantka.

Hm, mały flirt z obywatelem ojcem? Nie ukrywam, że to była dla mnie nowość. Robert zyskał sławę wśród dzieci, a ja… wśród ich mamuś. Już nie patrzyły na mnie jak na winowajcę, który spłodził „naznaczone” dziecko. Raczej jak na wspaniałego samotnego ojca. Byłem rozchwytywany, normalnie gorący towar, zapraszany na różne dziecięce imprezy, oczywiście jako osoba towarzysząca.

Ale być towarzyszem Batmana to zaszczyt

– Wracając do sedna i przyczyny naszego dzisiejszego spotkania… – postanowiłem kuć żelazo, póki gorące – czy mogę poprosić o jakiś w miarę niewysoki mandat? Może upomnienie wystarczy?

Policjant odchrząknął.

– W związku z faktem, że pojazd zatrzymany do kontroli jechał naszym zdaniem wolniej, niż wskazywało urządzenie pomiarowe, a kierowca był trzeźwy, dokumenty miał w porządku, zdecydowaliśmy się nie podejmować czynności służbowych ani nie udzielać upomnienia, tylko zezwolić na odjechanie pojazdu z miejsca kontroli i bezzwłocznie udać się do odpowiednich służb serwisowych celem skalibrowania urządzenia pomiarowego… – wyrecytował na jednym oddechu.

– Przepraszam? – zamrugałem niepewnie powiekami.

Policjantka… puściła do mnie oko. 

– Niech pan już jedzie – powiedziała. – Przecież Batman czeka w domu na swojego tatę…

Czytaj także:
„Mówiąc wprost: moje życie to cyrk. Byłam związana z iluzjonistą, a teraz moje serce bije dla Larsa”
„Mój facet zamiast kwiatów, dawał mi na imieniny sprzęty AGD. Gdy się wyprowadzał, zabrał wszystkie ze sobą”
„Poznałam miłość życia, ale los nas rozłączył. Spotkaliśmy się po latach - połączył nas przypadek, a gorące uczucie odżyło”

Redakcja poleca

REKLAMA