Kiedy mój trzynastoletni syn przemknął rano do łazienki w samych spodenkach od piżamy, zauważyłam, że na brzuchu i plecach znowu ma tę paskudną wysypkę. Pojedyncze, czerwono-niebieskie plamki o średnicy jakichś dwóch do czterech milimetrów. Nie wyglądały dobrze.
Ostatnio pojawiały się na jego ciele dosyć często. Za pierwszym razem, kiedy je zobaczyłam, straszne się zdenerwowałam i natychmiast poszłam z Kubą do lekarza. Może i jestem nieco przewrażliwiona, ale mój syn ostatniej zimy często chorował, więc nie zwlekam z wizytą u doktora.
Nie ma się czym martwić
Zresztą Kuba ogólnie jest dość chorowity, ma wrażliwe gardło i bardzo często się przeziębia. Kiedy „złapię” takie jego przeziębienie w początkowej fazie, wtedy do wyleczenia wystarczą jedynie leki bez recepty. Potem konieczny jest już antybiotyk, więc staram się reagować natychmiast, kiedy tylko Kuba kaszlnie lub poskarży się na ból gardła.
Nauczyłam syna, żeby radził sobie w ten sposób także wtedy, gdy mnie nie ma w domu. Więc kiedy się gorzej poczuje, sam sięga po tabletkę na przeziębienie lub leczniczy napój.
Co do plamek na ciele Kuby, lekarz mnie uspokoił, że to żadna przewlekła choroba. Pomacał je, stwierdził, że bledną przy ucisku i ocenił, że to nic takiego.
– Nie ma się czym martwić. Samo przejdzie – powiedział. – Możliwe, że kiedy po kilku dniach zaczną znikać, pojawią się w niektórych miejscach lekkie zasinienia.
Skinęłam głową, po czym zapytałam:
– Panie doktorze, ale co to właściwie jest?
– Taka drobna skaza krwotoczna – odparł. – Pani się nie przejmuje, to się tylko tak groźnie nazywa, ale od tego jeszcze nikt nie umarł! – uśmiechnął się, widząc moje przerażone spojrzenie. – To mają nawet niemowlęta! Wie pani, takie małe naczyniaki, czerwone plamki na szyi albo głowie, których nie wolno przekłuwać, bo wtedy obficie krwawią. Przeważnie same znikają, kiedy dziecko dorasta. Te u pani syna także znikną. Natomiast jeśli się pani niepokoi, że kiedyś mogą powrócić, to proszę codziennie rano podawać mu witaminę C. Powinno pomóc.
No cóż... Podawałam, ale czerwone plamki i siniaczki raz na jakiś czas nadal się pojawiały. Kuba był wtedy nimi cały obsypany i wstydził się ćwiczyć na WF-ie, bo nie chciał się rozbierać przy kolegach.
Jak to żółtaczka?! Przecież synek został zaszczepiony!
„Dzisiaj też będę musiała dać mu zwolnienie” – pomyślałam z westchnieniem.
Oczywiście, z jego wypisaniem nie było problemu. Zaznaczyłam, że Kuba jest lekko podziębiony i tyle. W pozostałych lekcjach mógł uczestniczyć normalnie.
Niestety, to nie był koniec kłopotów. W środku dnia zadzwonili ze szkoły.
– Dzień dobry, tu pielęgniarka szkolna – usłyszałam znajomy głos.
– Niestety, nie mam zbyt dobrych wieści. Kuba najprawdopodobniej ma żółtaczkę. Oczywiście, to nic pewnego, jednak zauważyliśmy u niego żółtawy odcień skóry i twardówki... Pani wie, to białko oka.
– Wiem, wiem – odparłam zszokowana.
Żółtaczka? Ale gdzie mógł się nią zarazić? Przecież bardzo dbam o czystość i on także jest nauczony, aby zawsze myć ręce... W dodatku przecież był szczepiony!
– Szczepienie nie oznacza, że człowiek nigdy na daną chorobę nie zachoruje. Daje tylko gwarancję, że jeśli do tego dojdzie, choroba będzie miała dużo łagodniejszy przebieg – usłyszałam od pielęgniarki. – Proszę się jednak nie martwić na zapas, tylko przyjechać do szkoły po syna. Na razie odizolowaliśmy Kubę od reszty dzieci, ale trzeba go będzie przewieźć do szpitala. Czy zrobi to pani sama, czy mamy wzywać karetkę?
– Mam samochód. – odparłam zdenerwowana. – Już do państwa jadę.
Po drodze usiłowałam sobie przypomnieć, co wiem o tej cholernej żółtaczce.
Czytałam kiedyś artykuł na ten temat. Z tego co pamiętam, nienaturalny odcień skóry i błon śluzowych pojawia się dlatego, że w organizmie podwyższa się poziom jakiegoś barwnika. Coś mi się także kojarzyło, że ta choroba poważnie zagraża wątrobie...
Lekarz nie zostawił na mnie nawet suchej nitki
Modliłam się, aby to była zwykła żółtaczka typu A. Ona jest przynajmniej łatwa do wyleczenia, za to B i C powodują naprawdę poważne spustoszenie w organizmie.
Kiedy pojawiłam się w szkole, z trudem powstrzymałam łzy. Mój mały synek rzeczywiście był żółty jak jakiś Chińczyk i naprawdę przerażony, więc nie chciałam dodatkowo go stresować. Na jego widok natychmiast opanowałam swoje nerwy.
– Wszystko będzie dobrze, kochanie... – zapewniłam go, przytulając do piersi.
Tyle że wcale nie było...
Kiedy bowiem pojechałam z Kubą do szpitala i zrobiono mu tam badania, usłyszałam od lekarza, że moje dziecko ma... ostrą niewydolność wątroby!
– Ale dlaczego?... Skąd się to wzięło?.. – byłam w totalnym szoku.
Lekarz powiedział, że właśnie teraz, kiedy jest już diagnoza, zaczną szukać przyczyny. Dlatego też musi przeprowadzić ze mną i Kubą bardzo poważną rozmowę. Bo jak na razie po licznych badaniach wykluczyli wirusowe zapalenie, więc...
– Czy syn przyjmował ostatnio jakieś leki? – zapytał doktor, patrząc na mnie tak przenikliwie, że poczułam się nieswojo.
– Leki? Raczej nie... W każdym razie nic takiego, co by mu mogło zaszkodzić – powiedziałam, starając się przypomnieć sobie ostatnie miesiące ze szczegółami.
– Proszę je wszystkie wymienić, a ocenę, czy mogły zaszkodzić, pozostawić mi – powiedział bez cienia uśmiechu i poczułam, że to nie przelewki.
W końcu moje dziecko było poważnie chore! Przyznałam więc, że ostatnio Kuba codziennie zażywał witaminę C.
– Bo ma skazę krwotoczną... – dodałam.
– Skazę krwotoczną?! – ożywił się nagle lekarz. Jak długo to już trwa?
– No... – zająknęłam się. – Od jakiegoś miesiąca, ale lekarz w przychodni powiedział, że to niegroźne i wystarczy, że...
– Niegroźne? Na pewno nie w tym przypadku! – przerwał mi mocno wzburzony doktor, po czym kazał mi wymienić wszystkie leki, jakie Kuba brał wcześniej.
– Jakieś przeciwbólowe, uspokajające, może przeciwgorączkowe? Zimą i na wiosnę chorował? – dopytywał się.
– Brał tylko zwyczajnie proszki na przeziębienie. Można je dostać bez recepty w aptece – przyznałam, nie przeczuwając niczego złego, bo w końcu te leki są ogólnodostępne, więc na pewno działają łagodnie... – Syn ostatnio dość często chorował – dodałam po chwili. – Przez całą zimę i wiosnę co chwilę przyplątywało się jakieś przeziębienie. Wie pan, lepiej wyleczyć je od razu lekami bez recepty, niż potem brać antybiotyk...
– A kto pani tak powiedział?! – zawołał lekarz i dosłownie złapał się za głowę.
– Nikt – wzruszyłam ramionami. – Sama o tym pomyślałam. Przecież te leki są bez recepty, więc nie mogą być szkodliwe tak jak antybiotyk, który wyjaławia organizm – popisałam się tekstem zapamiętanym z ulotki. – No i te proszki do picia mają takie fajne smaki. Kuba czasami bierze je sobie sam, na przykład zamiast herbaty. Zapobiegawczo. Naprawdę je lubi.
– Lubi?– lekarz pokiwał smutno głową. – No, to najwyraźniej mamy już przyczynę uszkodzenia jego wątroby...
– Co pan mówi?! – zawołałam. – Przecież to mogą stosować kobiety w ciąży i takie, które karmią! A nawet niemowlęta! – przypomniałam sobie, że Kubie też dawałam taki syrop, jak był mały.
Lekarz tylko westchnął ciężko.
– Oczywiście, że można, ale nie w dużych dawkach. Czy pani wie, że leki na przeziębienie do picia zawierają te same substancje, co w tabletkach i nie wolno ich łączyć? – uświadomił mnie.
– Tak? – zdziwiłam się szczerze. – A ja sądziłam, że jak się weźmie jedno i drugie, to wtedy wszystko razem lepiej pomaga.
– Ile syn tego brał na dobę? Więcej niż osiem tabletek? – zapytał ostro lekarz, patrząc na mnie jak na idiotkę.
– Nie mam pojęcia... – zdenerwowałam się. – Chyba... tak. Jak był chory, to dawałam mu tabletkę co cztery godziny i jeszcze ten napój do picia...
– Dwukrotnie przekraczała pani dawkę, którą można podać osobie w jego wieku! Czy wie pani, co zrobiła własnemu dziecku? Trzeba czasem używać rozumu! – zakończył.
W trakcie jego wywodu zrobiło mi się strasznie gorąco z nerwów i poczułam, że cała jestem spocona. Bluzka dosłownie kleiła mi się do ciała. Co za koszmar!
– I... co teraz będzie z moim synkiem?... – wyszeptałam przerażona.
– My zaczynamy leczenie, a pani... niech się pomodli, żeby wątroba pani syna znalazła siły na regenerację. Bo jak nie, to będzie konieczny przeszczep! – lekarz był bezlitosny i nie owijał w bawełnę.
Czeka nas teraz prawdziwa droga przez mękę
Przeszczep! Po tej informacji poczułam, że odjeżdżam... Zrobiło mi się słabo i ciemno przed oczami. Miałam wrażenie, jakby cały świat zawirował, a ja wraz z nim. „Chyba zaraz padnę” – pomyślałam. Ale doktor nie zamierzał rzucić mi się na ratunek i traktować z pobłażaniem.
– Proszę mi tu nie mdleć, tylko natychmiast wziąć się w garść! – oświadczył chłodno. – Teraz już za późno na żale! Będzie pani synowi potrzebna silna i nastawiona optymistycznie! – usłyszałam. – A tak na marginesie, czy oprócz tej wysypki na ciele, skazy krwotocznej, były jeszcze inne objawy? Takie jak nadmierna senność, zaburzenia koncentracji, kłopoty z nauką czy też naprzemiennie apatia z nadmierną pobudliwością? – zapytał.
– Chyba tak... Tak – wyszeptałam.
– I co? Dlaczego w takim razie nie powiedziała pani o nich lekarzowi pierwszego kontaktu? – znów na mnie naskoczył.
– Nie powiedziałam, bo wydawało mi się, że to wszystko jest zupełnie normalne... – jęknęłam. – Wie pan, dorastanie, długa zima bez słońca, a potem przesilenie wiosenne. Sama też byłam senna.
Próbowałam się usprawiedliwić przed lekarzem, ale i tak czułam się jak skończona idiotka. Byłam pewna, że chronię swoje dziecko pod każdym względem, a tymczasem działa mu się krzywda!
Lekarz pokiwał głową z rezygnacją.
– O takich rzeczach zawsze trzeba mówić – westchnął doktor. – Zapewne wtedy lekarz z przychodni rozpoznałby zatrucie lekami czy kłopoty z wątrobą, i od razu skierował syna do szpitala na badania.
Boże! Gdybym ja to wszystko wcześniej wiedziała! Ale wydawało mi się, że dobrze robię.
Kuba przeszedł w szpitalu poważne leczenie. Niestety, w przypadku Kuby to wszystko nie pomogło, bo leki, którymi go wcześniej faszerowałam działały na jego organizm zbyt długo i trzeba było zastosować antybiotyki. Strasznie się więc przemęczył, a nadal nie wiadomo, czy jego wątroba w pełni się zregeneruje. To będzie zależało od wielu czynników, między innymi od odpowiedniej diety i naturalnych zdolności jego wątroby do odnawiania.
Teraz Kuba jest już w domu. Normalnie chodzi do szkoły, ale nadal jest na niskobiałkowej diecie i pod stałą opieką lekarza.
Wszystko w domu musi być świeże! Nie ma mowy o odgrzewaniu, albo – nie daj Boże! – odsmażaniu. Odeszły więc w zapomnienie frytki i chrupkie ziemniaczki. Schabowe kotleciki w niedzielę.
No i wszelkie ostre przyprawy. Chipsy? Nie ma mowy! Kuba do nich tęskni, ale wie, że nie może ich teraz jeść, bo walczy o najwyższą stawkę. O swoje zdrowie.
To, co się stało mojemu synkowi, jest dla nas bolesną nauczką. Przekonaliśmy się na własnej skórze, że żaden lek, nawet ten kupowany bez recepty w aptece nie jest bezpieczny w większych dawkach.
Ale przecież nikt nam tego wcześniej nie powiedział! Te środki mogliśmy kupić nawet na czynnej całą dobę pobliskiej stacji benzynowej albo w markecie, przy kasie, gdzie leży przy gumach do żucia.
Teraz wiem, że trzeba czytać ulotki. Ale ilu ludzi to robi? Przecież to takie wielkie płachty pisane drobnym druczkiem...
„Niewiedza kosztuje, można przypadkiem zrobić sobie krzywdę. Bo przecież nikt nie naraża swojego zdrowia specjalnie” – myślałam, lecz myliłam się.
Czytaj także:
„Miałam syna za smarkacza bez wyobraźni i to był błąd. W obliczu tragedii zachował się jak bohater”
„Dałam synowi serce na dłoni, a on rozszarpał je na strzępy i uciekł bez słowa. Od 15 lat czekam, aż wróci do starej matki”
„Muszę pozwolić synowi żyć, ale nie umiem. Kiedy wychodzi, zamykam oczy, paznokcie wbijają mi się w dłonie, aż do bólu"