– Jakie cięcia? – spytałam, nie dowierzając w to, co przed chwilą usłyszałam. Jeszcze niedawno mówiono nam, jak to firma doskonale sobie radzi, jak podbijamy rynki, a tu… Cięcia?!
– Podobno dyrektor finansowy robił jakieś machloje, ukrywał to i owo, żeby więcej zgarniać dla siebie. I co? Mocnych kwitów na niego nie mają, więc go nie wsadzą. Zresztą, sprawa sądowa nie przysłużyłaby się wizerunkowi firmy, więc co najwyżej go zwolnią, by mógł smażyć tyłek na Karaibach. A my trafimy na zasiłek. Takie życie – koleżanka z pokoju wzruszyła ramionami. – Na twoim miejscu już bym się zaczęła rozglądać za nową robotą, tak na wszelki wypadek. Ja zamierzam.
A ja nie! Nie mogłam stracić tej pracy
Wychowywałam samotnie dwójkę dzieci. Były mąż raz na pół roku płacił mi jakieś grosze, byle policja się go nie czepiała, a ja co miesiąc obiecywałam sobie, że zacznę odkładać coś na czarną godzinę. Tyle że nagle okazywało się, że synek znowu wyrósł z butów, a w szkole zapowiedzieli wycieczkę, na którą córcia musiała pojechać, bo inaczej mogiła. Dlatego nie mogłam stracić jedynego źródła dochodów i nie wiadomo jak długo szukać następnego.
Popatrzyłam przez okno na szarą ścianę drugiego budynku. Beznadziejny widok, ale przywykłam do niego. Jak ja sobie teraz poradzę? Tośka, wyluzuj, nie panikuj. Jeszcze nikogo nie zwolnili. No i dlaczego mają zwolnić akurat ciebie? Dobrze pracujesz, nie chodzisz na zwolnienia, będzie dobrze.
Nie było. Tydzień później wręczono nam wypowiedzenia umów. Wpatrywałam się w swoje bezradnie. Chryste, i co teraz? Miałam trzy miesiące na znalezienie nowej pracy, bo taki przysługiwał mi okres wypowiedzenia. Z jednej strony kupa czasu. Z drugiej – niewiele. Zwłaszcza w naszym mieście, na wschodzie kraju, gdzie pod ręką było mnóstwo studentów, za których nie trzeba odprowadzać składek do ZUS-u…
W domu, kiedy dzieciaki poszły już spać, usiadłam na kanapie i rozpłakałam się. Właśnie wszystko zaczynało się układać, powoli się stabilizowało.
I nagle taki kopniak od losu...
Po tym, jak wypłakałam się porządnie, odetchnęłam głęboko i wzięłam się za sporządzenie planu poszukiwania pracy. Przeglądanie ofert i wysyłanie CV. Ściągnięcie aplikacji, dzięki której będę sprawdzać i reagować na ogłoszenia. Dam radę. Nie ma rzeczy, z którą sobie nie poradzę.
A jednak z każdym dniem byłam coraz bardziej rozczarowana. Niewiele firm odpisywało na moje zgłoszenia, jeszcze mniej zapraszało mnie na rozmowy, a żadna nie zaproponowała mi ostatecznie stanowiska. Coraz bardziej zniechęcona i zdołowana, zaszyłam się w kuchni, gdzie przerabiałam stres i niepowodzenia w ciastka i ciasteczka. Uwielbiałam piec.
W kuchni mogłam spędzać całe dnie, a masa cukrowa, polewy lustrzane i dekoracje z makaroników nie miały przede mną tajemnic. Kiedy wieczorem zaprosiłam przyjaciółkę na ucztę, by pomogła pochłaniać efekty mojego cukrowego szaleństwa, kolejny raz usłyszałam:
– A nie mogłabyś sprzedawać tych swoich tortów?
– Bardzo bym chciała. Ale mnie nie stać, mówiłam ci już. Lokal, urządzenia, wymogi sanepidu… W głowie się kręci, a to początek. Podatki, kontrole, niezadowoleni klienci, to wszystko sprawia, że się odechciewa. Spełnianie marzeń to mozolne i kosztowne zajęcie. A jak się uda, staje się codziennością z jej codziennymi problemami.
– Nie jojcz! Wiadomo, że nie ma nic za darmo, że trzeba się napocić. Ale jeśli już musisz tyrać, lepiej robić coś, co lubisz, prawda? Mam trochę oszczędności. Jak weźmiesz odprawę, powinno wystarczyć…
– Na rachunki – weszłam jej w słowo.
Przyszłość rysowała się w ciemnych barwach
Beata mimo wszystko wciąż wierciła mi dziurę w brzuchu. Codziennie dzwoniła, by zapytać, czy znalazłam już odpowiedni lokal na moją cukierenkę. Śmiałam się z tego, póki nie oznajmiła:
– Znalazłam miejsce. Jedziemy zobaczyć.
I zaciągnęła mnie do małego lokalu, w którym wcześniej mieściła się piekarnia.
– Trochę farby na ścianach, jakieś ładne obrazki i będzie cudownie.
Zaglądałam w każdy kąt i podobało mi się to, co widziałam. Nadal jednak miałam obawy i wątpliwości. Mam sprzedawać torty? Dziś ludzie walczą o chleb, kto będzie chciał jeść ciastka, skoro Maria Antonina już dawno nie żyje? Ścięli ją…
– To dobrze, że zaczyna ci się podobać, bo… tak jakby już to wynajęłam! – zawołała Beata.
– Słucham?! Bez porozumienia ze mną, zapytania, czy to się nadaje? Odbiło ci?!
Kręciłam głową, w której nagle – może od tego potrząsania – pojawiła się myśl: czemu się opierasz?
Przecież od zawsze chciałam być cukiernikiem
To rodzice zmusili mnie do ukończenia studiów. Poszłam więc na ekonomię, a potem wylądowałam w korporacji, starając się stamtąd nie wylecieć, bo za coś musiałam utrzymać dwójkę dzieci. Teraz miałam szansę na samodzielną drogę.
– Chyba oszalałam, ale… okej, zróbmy tę cukiernię!
Naszych oszczędności nie wystarczyło. Ręka mi drżała, gdy podpisywałam umowę o kredyt w banku. Beata podpisała swój wniosek lekko i z uśmiechem. I zaczęłyśmy harówkę. Czasem musiałyśmy zatrudnić fachowców, ale sporą część robót wykonałyśmy same, żeby było taniej.
No i „wykorzystywałyśmy” nasze dzieci, dla których skrobanie ścian czy malowanie wałkiem było świetną zabawą, zwłaszcza gdy dostawały za to jakąś kasę.
Potem Beata urządzała salę, w której miałyśmy sprzedawać, a ja zajęłam się kuchnią. Wybierałam piekarniki, roboty i wszystko, co potrzebne do pieczenia.
Dzień przed otwarciem doświadczyłam niemalże stanu przedzawałowego. Miałam wrażenie, że z niczym nie zdążę, niczemu nie podołam. Śmietana się nie ubije, a musy nie stężeją. Na szczęście moja wewnętrzna panikara została stłumiona przez zapach pieczonego ciasta i dźwięk miksera, który na równych obrotach zamieniał śmietankę w puszystą chmurkę.
Robiłam swoje. Ubijałam, miksowałam, cięłam, wygładzałam, polewałam, siekałam… Góra ciast i ciastek rosła, a Beata tylko wpadała do kuchni po nowe tace smakołyków, wołając, że klientom najbardziej smakuje to czy tamto…
Wieczorem ledwie trzymałyśmy się na nogach
Klienci cały dzień przychodzili spróbować naszych ciast i kupić kolejne porcje na wynos. I zamawiali torty! To było niesamowite! Moje wypieki uprzyjemnią komuś dzień urodzin czy inne święto. Jedna dziewczyna zastanawiała się nad zamówieniem u mnie tortu ślubnego i czułam, że wróci.
Gdy pomyślałam, że za dwadzieścia lat spojrzą na zdjęcie z moim tortem, robiło mi się słodko na duszy.
– Miałaś rację… Nie wiem, jak długo utrzymamy się na rynku, ale dla tej chwili warto było zaryzykować wszystko.
Działamy już od trzech lat. Mamy sporo stałych klientów, którzy nie wyobrażają sobie dnia bez kupionego u nas ciastka czy drożdżówki. Robię torty na wszelkie możliwe uroczystości. I ciągle się uczę. Kocham to, choć bywa ciężko.
I pomyśleć, że gdyby nie wypowiedzenie umowy, wylot z synekury, która zapewniała mi spokój, choć nie dawała grama satysfakcji, nadal bym tam tkwiła, przerzucając papiery z kupki na kupkę. Nie oferowałabym radości dla podniebienia, nie słyszałabym pochwał i komplementów, nie poznałabym Miłosza, który najpierw zakochał się w moich ciastkach, a potem we mnie.
Czasem warto wyjść ze swojej strefy komfortu
Warto dać się ponieść fali, unieść się na skrzydłach wiatru. Nie każda taka przygoda musi się skończyć jak lot Ikara. Upadkiem spod chmur w zimną toń. Niektóre mogą dać dużo przyjemniejsze efekty. Za tydzień upiekę najważniejszy tort w moim życiu.
Będzie biały, z delikatnymi cukrowymi liliami na szczycie. O północy poczęstuję nim mężczyznę, który poprosił mnie, byśmy całą trójką za niego wyszli. Trafił mi się taki facet, który wie, że matka wnosi w wianie swoje dzieci. Szczęściara ze mnie. A może to nagroda od losu? W przeciwieństwie do hazardu, w życiu szczęście sprzyja tym, którzy nie boją się zaryzykować i ciężko nad nim pracują.
Czytaj także:
„Dałam przyjaciółce palec, a ona zabrała całą rękę. Załatwiłam jej pracę, a ta od pierwszego dnia kopała pode mną dołki”
„Kobieta z czatu zawróciła mi w głowie. Dla niej zostawiłem żonę i dzieci. Nigdy nie żałowałem swojej decyzji”
„Byłam przekonana, że mojej siostrze stanie się coś złego. Zadzwoniłam do niej z samego rana, a ona mnie wyśmiała”