„Mój ślubny to wspaniały kochanek, ale tragiczny mąż. Wyszłam za śmierdzącego lenia, który działa na mnie jak płachta na byka”

Kobieta wściekła na męża fot. Adobe Stock, KMPZZZ
„Od zawsze to ja zajmowałam się domem. To ja robiłam zakupy i gotowałam, wydawało mi się to naturalne. Teraz, gdy słyszę jego natarczywe dopominanie się o obiad czy kolację, dostaję szału. Nigdy nie był tak nieprzyjemny i apodyktyczny. Na dokładkę – wybredny”.
/ 02.01.2023 10:30
Kobieta wściekła na męża fot. Adobe Stock, KMPZZZ

– Wiesz co, Krycha? Tak słucham tego wszystkiego, słucham i mam wrażenie, że ty Stefana po prostu nie lubisz… – powiedział Marek, mój znajomy z klubu seniora, gdzie spotykamy się co wtorek na brydżu.

– No, żartujesz chyba! – obruszyłam się. – Jestem z nim już ponad trzydzieści lat, gotuję mu, piorę, sprzątam, no, jak go nie lubię? Ja go nawet kocham.

– Może i kochasz, ale nie lubisz. To wcale nie musi iść w parze.

Mędrek się znalazł. Owszem, trochę mnie Stefan denerwuje. Szczególnie ostatnio, bo robi się na starość nieznośny. Ciągle coś mu dolega, ale najczęściej to hipochondria. „Tu mnie boli, tam mnie boli, znajdź mi tę maść rozgrzewającą, poszukaj proszków”. Ma też hopla na punkcie chłodu.

– Krysiu, czy znowu przykręciłaś kaloryfer? – pyta i tak szura tymi kapciami, wlecze się w poszukiwaniu przykręconego kaloryfera, przytrzymując koc, którym się owinął.

A ja źle śpię, jak jest za gorąco. Nie mogę usnąć albo co chwila się budzę. Utrzymujemy w domu 23 stopnie. Gorąco jak w parniku. Na szczęście od kilku lat śpimy osobno. W nocy po cichu otwieram okno i wpuszczam trochę chłodnego powietrza.

– Pewnie znów otwierałaś okno, a ten mróz przecież przenika, rozłazi się po całym domu. Czy ty nie rozumiesz, jak ja łatwo łapię infekcje? Ile razy mam ci to powtarzać?! Szlag!

O, a kiedyś Stefan był prawdziwym dżentelmenem

Poznałam go w 1986 roku. Ewelince zabrakło punktów na studia, a marzyła o psychologii. Jeden ze znajomych powiedział, że ma kumpla w ministerstwie nauki i szkolnictwa wyższego, który jest uczynny i bez problemu pomoże. I tak trafiłam do gabinetu Stefana. Był szarmanckim mężczyzną i natychmiast obiecał interwencję. Gdy moja córka została już szczęśliwą studentką pierwszego roku, wybrałam się jeszcze raz do jego gabinetu z bombonierką i butelką gruzińskiego koniaku. Śmiał się i powiedział, że jedyną możliwą formą przyjęcia prezentu będzie wspólna kolacja.

Tak trafiłam do jego eleganckiego mieszkania na wystawną (jak na tamte czasy) kolację. I tak się zaczęło. Mój mąż był wtedy na budowie w Libii, a Stefan tu, na miejscu. Nie interesował go romans. Zakochał się we mnie i chciał, żebym rozwiodła się z Edziem i została jego żoną. Był oczytany i lubił epatować swoimi możliwościami.

Dziś powiemy, że był komuchem. Wtedy jeszcze nikt nie podejrzewał, że koniec komuny jest taki bliski…
Muszę się przyznać, że mi to wszystko imponowało. Czułam się przy nim bezpiecznie. Zamieszkałam u Stefana jeszcze przed powrotem męża z kontraktu, więc gdy wrócił, sytuacja była już całkowicie jasna. Rozwiedliśmy się szybko i bezboleśnie.

Ewelinka była tak pochłonięta swoimi studiami i nowymi znajomościami, że sprawiała wrażenie, jakby jej to wcale nie obeszło. Gdy nasz komunizm zaczął dobiegać końca, Stefan z kolegami zajęli się rozbudową jednego z podwarszawskich osiedli. Mieliśmy tam działkę i szybko uporaliśmy się z ukończeniem niewielkiego, ale wygodnego domku. A potem, kolejne lata, a nawet dziesięciolecia zaczęły uciekać bardzo szybko i ani się obejrzałam, jak skończyłam siedemdziesiąt lat.

Jestem ciągle w dobrej formie, mam energię i sprawny umysł. Czuję, że jeszcze coś mogę zrobić. Stefan posunął się daleko bardziej. Jest starszy ode mnie o dziewięć lat i mam wrażenie, że od pewnego czasu nie walczy o siebie. Poddał się starości i zwątpieniu. Celebruje wręcz tę swoją starość, żądając ciągłej opieki.

Od zawsze to ja zajmowałam się domem. To ja robiłam zakupy i gotowałam, wydawało mi się to naturalne. Teraz, gdy słyszę jego natarczywe dopominanie się o obiad czy kolację, dostaję szału. Nigdy nie był tak nieprzyjemny i apodyktyczny. Na dokładkę – wybredny. Tego nie lubi, to mu szkodzi. Nie lubię już nawet jeść z nim, tak koncentruje się na przeżuwaniu i połykaniu, że odbiera mi to apetyt. Wolę skubnąć coś z garnka albo zjeść, jak Stefan kładzie się spać. Zdarzyło się raz, kiedy zaczął marudzić, że coś tam mu nie smakuje, bo za ostre, wzięłam garnek i wywaliłam wszystko do kosza. Nie, to nie!

– Tego się po tobie nie spodziewałem… – jęknął. – Zrobiłaś się uparta i arogancka. Nie taką cię brałem. Nie dla takiej ciebie budowałem ten dom i to wszystko, co mi zawdzięczasz.

O, właśnie, jesteś niewdzięczna! Gdybym wiedział, że tak to będzie wyglądać, to nigdy bym się z tobą nie ożenił.

– To się trzeba było nie żenić.

– Twoje musi być na wierzchu, tak?

– Tak!

– To zobaczysz, co to znaczy, jak mnie zabraknie… Zobaczysz i jeszcze gorzko zapłaczesz.

Po takich rozmowach nie pozostaje mi nic innego, jak iść do klubu seniora. Choć długo się przed tym broniłam… No bo co to za pomysł, żeby grupować staruchów w jednym miejscu jak jakichś trędowatych? Ja tam wcale nie czuję się stara. Ale prawda jest taka, że nie mam dokąd iść, jeśli nie chcę siedzieć w domu. Tam przynajmniej można pogawędzić albo, co lubię szczególnie, pograć w karty…

– Jak tam w domu? Spokojnie?

– Nie bardzo. Właśnie nie wytrzymałam i wywaliłam cały obiad do kosza, bo mnie tak Stefan zdenerwował.

– O, kochana, i dobrze mu tak. Ja tam, jak mój się pieklił, to wywaliłam do sedesu cały półmisek żeberek, niech wie! – włączyła się Marysia.

– Nie wolno wyrzucać takich rzeczy do sedesu, bo się rury zatykają i później wywala szambo – wtrącił Marek.

Ten zawsze musi wiedzieć lepiej!

– Co to znaczy, że nie wolno, jak jestem u siebie. Moje żeberka i mój kibel. Jak chcę, to wywalam. A poza tym to nie chodzi o kibel ani o jedzenie, tylko o… o… godność osobistą! Nie jesteśmy kuchtami, żeby nas tak traktować!

– W ramach feministycznego buntu gotujecie przez pół dnia, a potem wyrzucacie całą waszą pracę. Gratuluję. Gdzie tu sens, gdzie logika?

– Od razu wiadomo, że to chłop mówi, nie rozumie, że nam chodzi o szacunek dla naszej pracy.

– To trzeba było nie przyzwyczajać swoich do tego, że jesteście na każde ich skinienie. Teraz to już trochę za późno na bunty.

– A ty, Marek, co? Wszystkie rozumy zjadłeś? A sam co w domu robiłeś? Gotowałeś, prałeś?

– Ja akurat gotowałem, fakt.

– To czemu żona cię zostawiła, jak jesteś taki idealny?

– No właśnie… No tego tak do końca sam nie rozumiem…

No i właśnie tak sobie przy kartach docinamy. Każdy ma jakieś swoje problemy, to zawsze dobrze posłuchać, jak inni na to patrzą.

– A ksiądz już był u was po kolędzie?

– Nie wpuszczam do domu – to Marek, jak zawsze po swojemu.

– No, jak nie wpuścić, to tak, jakby Boga nie wpuścić…

– A mój Stefan to się ostatnio taki wierzący zrobił, taki rozmodlony!

– Jak trwoga to do Boga, tak to działa – mądrzy się Marek.

– To jednak osoba duchowna, nie można tak traktować, żeby nie wpuścić, no bo jak? – upiera się Marysia.

– Bóg, jeśli w ogóle jest, to raczej nie w kościołach…

– O masz, a ten swoje! Już lepiej w karty popatrz, a nie będziesz nas tu raczył swoimi mądrościami.
Muszę przyznać, że trochę mi ten Marek namącił w głowie. Bo ja jestem wierząca. Tak zostałam wychowana i już tego nie da się zmienić. Ale czasami, jak księża tak plotą na kazaniu, to sama mam wątpliwości i muszę te swoje buntownicze myśli wyciszać.

Ze Stefanem jest inaczej. On tam nigdy specjalnie wierzący nie był. Nawet do kościoła niechętnie chodził. To dopiero teraz go taki przypływ wiary i religijności dopadł. Aż mnie to czasem denerwuje. Bo jak to jest, że się pół życia z Kościołem wojuje, a potem popiołem sypie na głowę i oczka niewinne do świętego obrazka wznosi.

Niech wie, że jest dla mnie ważny

Teraz w niedzielę to on pilnuje i mnie prowadzi. Bo mnie to już czasami się nie chce. Gdyby sam poszedł, to miałabym trochę czasu dla siebie…

– O, robótki… Co to będzie, Krysiu?

– A, wymyśliłam, że zrobię Stefanowi na imieniny ciepłe skarpety. Ciągle mu zimno, a wiadomo, że od nóg to najgorzej i zaziębić się łatwo…

– Po co to się męczyć, jak za 19,99 można ze trzy albo pięć par ciepłych skarpet u nas w sklepie kupić.

– Widzisz, Marek, stary jesteś, a głupi. To nie jest to samo. Jak się samemu robi prezent, to w nim jest jakaś dobra intencja. Kupić można wszystko, to tylko kwestia pieniędzy. Ale włożyć swoje uczucia w robótkę, to zupełnie co innego. I wtedy taka osoba wie, że się o niej myślało, że się poświęciło czas i swoje umiejętności. Tak jest zawsze przyjemniej.

Zrobiłam te ciepłe skarpety najlepiej, jak umiałam. Przecież nie wiadomo, ile jeszcze imienin Stefana przyjdzie nam wspólnie spędzać. Niech wie, że go kocham… I co? Teraz chodzi w nich zadowolony. Aż mruczy, że mu w stopy ciepło. A jeżeli nawet Marek ma trochę racji w tym, że Stefana nie lubię – to tylko czasami. W końcu jest przecież moim mężem.

Czytaj także:
„Byliśmy bliźniakami, a różniliśmy się jak niebo i ziemia. Mnie uważali za gorszą kopię brata, a jemu bardzo to pasowało”
„Po śmierci ojca, mamie sięgnęła dna. Z miłej starszej pani, matki, babci i teściowej zmieniła się w... kochanicę bandziora”
„Wdałam się w romans ze swoim idolem. Myślałam, że to miłość jak z kart powieści, a on... zrobił ze mnie stalkerkę”

Redakcja poleca

REKLAMA