„Mój przyszły zięć może zniszczyć życie mojej córce. Muszę rozbić ten związek, choć ona może mi tego nie wybaczyć”

Zmartwiona kobieta fot. iStock by GettyImages, dragana991
„Który dorosły facet skacze na główkę do rzeki? To był straszny wypadek, ale Marysia nie musi spędzić życia jako opiekunka. Błagam córkę, by zapomniała o Mariuszu, ale ona nie chce mnie słuchać”.
/ 31.10.2023 19:15
Zmartwiona kobieta fot. iStock by GettyImages, dragana991

Marysia milczała. Milczała jak kamień. Zacięta jak dziecko. Uparta jak muł. Oddychała ciężko. Łapczywie łapała każdy oddech, jakby miał być ostatnim i wypuszczała go z trudem, jakby bała się, że nie starczy jej sił na zaczerpnięcie kolejnego. Widziałam, że z całej siły zaciska powieki, bo boi się, że jeśli wypuści spod nich chociaż jedną łzę, zaraz zaleje się ich potokiem. Czułam, że zacina się, zamyka w sobie, odgradza ode mnie.

– Jeszcze chwila i nie zatrzymam jej – myślałam z przerażeniem. – Zostawi wszystko i odejdzie. Do niego. A tam nic dobrego jej nie czeka. Tylko cierpienie...

Bardzo chciałam jej pomóc

Z trudem powstrzymywałam obelgi, które kłębiły mi się w głowie. Nawet w myślach nie chciałam nazwać Mariusza słowami, na które zasłużył. Smarkacz. Nieodpowiedzialny gówniarz. Skrzywdził siebie.

Przekreślił swoją przyszłość i to, co razem z Marysią zaplanowali. Nie mogłam dopuścić, żeby skrzywdził jeszcze i ją. Byłam gotowa walczyć z nią o moje racje, zrobić wszystko, żeby ją przekonać i nagle...

Dotarło do mnie, że to najlepszy sposób, żeby ją stracić. – Ona się boi! – poczułam, jakbym nagle dostała obuchem w głowę. – Ona nie wie, co ma zrobić i boi się, że cokolwiek postanowi, to zrobi źle... Ja też nie wiem, i też się boję. A to, co myślę, nie ma najmniejszego znaczenia! – zdziwiłam się, że dotychczas tego nie rozumiałam. Ważne jest tylko to, co ona czuje. Nie może zostać z tym sama...

Chciałam natychmiast ją przytulić, ale chyba specjalnie usiadła daleko ode mnie, żeby uniemożliwić mi czuły gest. Bałam się, że kiedy wyciągnę do niej rękę, ona najeży się i ucieknie. Powiedziała już to, co chciała mi powiedzieć i czułam, że teraz zbiera siły, by wstać i odejść. Musiałam ją uprzedzić.

Podniosłam się z fotela. Podeszłam do niej i opadłam na kolana. Wyciągnęłam ręce, objęłam ją jak małe dziecko.

– Córeczko, nie pozwolę ci... – zaczęłam. Czułam, że w moich ramionach sztywnieje jeszcze bardziej. Przełknęłam ślinę. Raz, drugi, trzeci.

– Nie pozwolisz mi pójść do Mariusza? – zaśmiała się chrapliwie.

– Nie pozwolę, żebyś została z tym sama – wykrztusiłam odruchowo.

Zamilkłyśmy. Ja byłam przerażona, że mnie usłyszała, ona niepewna tego, co usłyszała. Musiałam ją przekonać, że chcę tylko jej dobra. Postanowiła być teraz z Mariuszem? Niech będzie. Ja będę z nią. Wbrew zdrowemu rozsądkowi, wbrew sobie.

– Pomogę ci. We wszystkim, co postanowisz – powiedziałam i poczułam, że traci tę swoją sztywność, rozkleja się.

– Mamusiu, ja się boję... – wreszcie wybuchnęła płaczem. – Co ja mam zrobić...

Objęłam ją mocniej. Bolały mnie plecy, cierpły nogi, drętwiały ramiona. Ale trwałam wciąż w tej samej pozycji, żeby Marysia mi się nie wymknęła.

– Pomogę ci, córeczko – szeptałam i nagle też zalałam się łzami. Boję się tak jak ona. Będę się bała o nich oboje, jeśli moja córka zdecyduje, że z nim zostanie – zrozumiałam.

Obejmowałyśmy się nawzajem. Płakałyśmy. Bez słowa. Każda była pogrążona we własnym strachu i bólu.

– Chcę kakao – szepnęła nagle, jak mała dziewczynka. – Zrobisz mi? Z pianką...

W głowie zaczął mi się przewijać film. Mała Marysia rozpalona gorączką, półprzytomna, wymęczona, szepcząca: Mamusiu, pić. Mamusiu kakao... Marysia pozbawiona ojca. Oszukana przez przyjaciółkę. Nieszczęśliwie zakochana. Pogryziona przez osy, z rozbitymi kolanami, z ręką w gipsie, z plastrem na czole, z podbitym okiem. Kakao było lekiem na każde zło. Kakao z pianką dawało nadzieję, że za chwilę będzie lepiej.

Wypuściłam córkę z objęć. Z trudem wstałam, oparłam się o kanapę, czekając,  aż krążenie wróci do zdrętwiałych kończyn. Powlokłam się w stronę kuchni, otworzyłam lodówkę, wyjęłam kartonik z mlekiem. Kiedy napełniałam rondelek, Marysia stała obok mnie. Cierpliwie kręciłam łyżką, żeby rozbić wszystkie grudki, Marysia ostrożnie oddzielała żółtko od białka, ubijała pianę, wąskim strumieniem dosypywała cukier i tłukła trzepaczką o glinianą miseczkę. W mieszkaniu panowała cisza, zakłócana stukiem łyżki o brzegi rondelka i miarowymi uderzeniami trzepaczki.

Nie odzywałyśmy się, każda zatopiona we własnych myślach. Potem stałyśmy obok siebie przed piekarnikiem, patrząc jak brązowieje biały kożuszek na filiżankach. W końcu jednocześnie poparzyłyśmy sobie usta, chłonąc słodycz dzieciństwa. Moja mama też mi przygotowywała takie kakao, kiedy było mi źle – uśmiechnęłam się do własnych wspomnień. I też piłyśmy je razem, żeby odgonić smutki... Zerknęłam na Marysię.

– Powiedz mi, jak to się stało?

Co za głupota!

To miał być męski wypad. Mariusz i jego kumple. Nawet nie znam ich wszystkich – zaczęła. Głos miała prawie normalny, stanowczy, jak zawsze, chociaż... Wydawało mi się, że mówi, jakby powtarzała wyuczoną lekcję.

– Od dawna wiedziałam, co planowali. Mariusz opowiadał mi, ze wszystkimi szczegółami, gdzie pojadą, gdzie rozbiją namioty, gdzie będą łowić. Wiesz, mamusiu, mnie ryby zupełnie nie kręcą, a poza tym oni mają taką tradycję, że razem zaczynają sezon. Zawsze jeżdżą sami, bez kobiet, bez dzieci. W tym roku postanowili, że zmienią miejsce obozowania. Nigdy wcześniej tam nie byli. Nie znali rzeki. Nie wiedzieli, że tam jest niebezpiecznie...

Nie przerywałam jej. Nie chciałam powiedzieć na głos tego, co chciałam wykrzyczeć. Że skakanie na główkę z poręczy wiaduktu nigdy nie jest bezpieczne! Że jest idiotyzmem zawsze! Bez względu na to, jak dobrze zna się miejsce, w którym się skacze. Rzeki są kapryśne. Meandrują, przesuwają tony piasku, niosą połamane konary, całe drzewa, różne śmieci. Na wierzchu powierzchnia jest gładka, lśniąca, a pod spodem może być wszystko. Rwąca kipiel, wir, załamanie dna.

– Nie wiedziałam, że skaczą do wody – wyszeptała nagle. – Oczywiście, wiedziałam, że pływają. Wiedziałam, że się ścigają, że robią sobie zawody. Wszyscy są doskonałymi pływakami, przecież gdyby nie umieli pływać, nie szaleliby na wodzie, nie dopieszczaliby łódek, nie jeździli na ryby. Nawet podobało mi się to. I trochę im zazdrościłam. Wiesz, tej męskiej przyjaźni, tych wypraw. Widziałam zdjęcia – nagle podniosła głowę. – Widziałam setki zdjęć z poprzednich wypraw. Jak łowią, jak się wygłupiają, jak się bawią. Ale nigdy nie widziałam żadnego zdjęcia ze skoków!

Zabrałam jej pusty kubek, włożyłam do zlewu, odkręciłam wodę. Puściłam zbyt silny strumień. Kubek zachwiał się, stuknął o dno zlewu. Nie mogłam oderwać od niego spojrzenia.

Teraz myślę, że nie chcieli się przyznać, że skaczą do wody, bo wiedzieli, że to głupota. Skakali, bo to było potwierdzenie, jacy są wspaniali, jacy niezniszczalni, jacy męscy... 

– Późnym wieczorem dojechali na miejsce – Marysia miała przymknięte oczy, jakby próbowała sobie wyobrazić, co się działo.

– Rozbili namioty, rozpalili ognisko. Podobno siedzieli do późnej nocy i gadali. Rano nie chciało im się wstać i wtedy ktoś zaproponował te skoki. Żeby się obudzić. Brzeg był łagodny, nie mieli się na co wspiąć, to poszli na wiadukt. Pierwszy skoczył Jacek, potem Mateusz. Mariusz skakał jako trzeci. Tamci dwaj czekali na niego w wodzie. Skakali, krzyczeli, śmiali się. A potem.... Długo nie mogli go znaleźć, jak zniknął pod wodą. Któryś skoczył jeszcze, żeby pomóc szukać, reszta zbiegła z wiaduktu, wpadli do wody, krzyczeli, szukali. Wiem, że nurkowali, sprawdzali dno. W końcu go znaleźli. Zaczepił o coś. Wyciągnęli go na brzeg, próbowali ocucić, robili sztuczne oddychanie. Wtedy zorientowali się, że żaden nie zabrał ze sobą telefonu. Pobiegli do namiotów, zadzwonili na 112, wezwali pomoc...

Nie musiała więcej mówić. Ta straszna wyliczanka powiedziała mi wszystko. Zanim zorientowali się, że coś się stało, minęło trochę czasu. A potem czas płynął coraz szybciej, minuty mijały jedna za drugą, nieubłaganie. A oni go szukali, wyciągali na brzeg, próbowali ratować. To trwało.

Do namiotów mieli daleko. Jak szybko mogli pokonać tę odległość? Zasapani, przerażeni. Młodzi mężczyźni, spędzający czas w ciasnych pomieszczeniach, pochyleni nad klawiaturami komputerów, odpoczywający w dusznych klubach, nad szklankami z piwem. Chodzili na siłownię. Na pewno chodzili na siłownię, przecież teraz wszyscy młodzi ludzie tam chodzili i pracowali nad swoimi ciałami, ale siłownia kształtowała im sylwetki, a nie kondycję. Ile czasu potrzebowali, żeby dobiec do namiotów i wezwać pomoc? Ile czasu potrzebowała karetka pogotowia, żeby przyjechać na to odludzie?

Karetka przyjechała dość szybko – Marysia odpowiedziała na pytanie, którego nie zdążyłam zadać. – Mariusz był już przytomny, ale nie mógł się ruszyć. Leżał tam, gdzie go położyli koledzy, jak go wyciągnęli z wody, bo bali się ruszyć, przesunąć, podłożyć mu coś pod plecy, żeby nie uszkodzić kręgosłupa. Wcale nie musieli się bać, że mu zrobią krzywdę. On strzaskał sobie kręgosłup od razu, kiedy tylko wskoczył do wody i uderzył o dno – jęknęła. – Mamusiu, lekarze mówią, że on nigdy nie będzie chodzić...

Przytuliłam córkę. Nie wiedziałam, co jej powiedzieć. Mariusz nie będzie chodzić? Nie będzie, tego byłam pewna. Ale czy będzie w stanie się ruszyć? Usiąść? Wyciągnąć rękę, rozprostować palce? Zrobić cokolwiek? Czy będzie cokolwiek czuł? Czy poczuje dotyk mojej córki, kiedy będzie chciała go pogłaskać, pocałować...

Wiedziałam, co ona przeżywa

Powinnam wytłumaczyć Marysi, żeby modliła się o cud. Nie o jakiś wielki, niewyobrażalny cud, tylko o malutki dar. Tak mały, jak muśnięcie skrzydeł motyla – myślałam. Jak mam to zrobić? Jak przygotować na cierpienie i ból, który na nią spadnie, jeśli ona zostanie z Mariuszem? Fajnym chłopakiem, który w jednej chwili, być może nieuchronnie, zamienił się w nieruchomy cień tamtego.

– Co było potem? – próbowałam zająć myśli córki opowiadaniem o wypadku, zamiast pogrążać ją myśleniem o tym, co będzie.

– Potem?– zmarszczyła czoło, jakby chciała sobie przypomnieć słowa kolegów. – Nie pamiętam. Nie wiem – bezradnie rozłożyła ręce. Chyba ci, którzy pobiegli po telefony, ubrali się trochę, bo kiedy przyjechałam do szpitala, mieli na sobie coś więcej niż kąpielówki. Rodzice Mariusza też tam byli... Nie chcieli z tamtymi rozmawiać. Kazali im odejść. Ale oni nie odeszli... Potem przyjechało jeszcze dwóch. Bo dwaj zostali na miejscu, zwinęli namioty, pozbierali wszystkie rzeczy i dopiero wtedy przyjechali do szpitala, dowiedzieć się, co z Mariuszem. Siedzieliśmy wszyscy w poczekalni. Każdy osobno. Rodzice Mariusza, jego koledzy i ja.

Wyobrażałam sobie, jak to wyglądało. Wiedziałam, jak to wyglądało. Kilka lat temu byłam w podobnej sytuacji. Samochód prowadzony przez pijanego kierowcę potrącił na pasach mojego męża, ojca Marysi. Mnie zawiadomiła policja. Ubłagałam koleżankę, żeby odebrała Marysię ze szkoły i zajęła się nią jakoś, a sama wybiegłam z pracy i pognałam do szpitala.

Siedziałam na korytarzu i czekałam na informacje. Gdzieś na końcu rzędu szpitalnych krzeseł siedziała kobieta – pasażerka samochodu, który uderzył w mojego męża. Między nami siedzieli policjanci, którzy chcieli go przesłuchać.

Tamtej kobiety, żony sprawcy, prawie nie widziałam, obarczając ją częścią winy za to, co się stało, i udając, że jej tam nie ma. Chciałam jej wydrapać oczy, złapać za kłaki, wykrzyczeć w twarz, dlaczego pozwoliła pijanemu prowadzić samochód, dlaczego go nie powstrzymała, nie zabrała kluczyków, nie stanęła mu na drodze. Chciałam ją skrzywdzić tak, jak jej mąż skrzywdził mojego, ale nie miałam siły.

Wolałam udawać, że jej tam nie ma. Patrzyłam na policjantów, ale oni byli jak hieny. Tacy wyluzowani, cierpliwi. Spokojnie czekali, co się wydarzy. Na ich twarzach widziałam prostą kalkulację. Jeśli ofiara przeżyje, będą mogli ją przesłuchać i wrócić na komendę. Jeśli umrze, będą mogli wyjść szybciej. Zmienią kwalifikację czynu ze zwykłego potrącenia na potrącenie ze skutkiem śmiertelnym i pójdą sobie, do swoich spraw, swoich domów, swoich zdrowych żon i dzieci.

Poczułam na sobie wzrok Marysi. Skrzywiłam usta w uśmiechu. Widziałam, że chce mnie o coś zapytać, i domyślałam się, co chce wiedzieć.

– Mamusiu... Mamusiu, gdyby wtedy, na pasach, gdyby tatuś nie zginął, tylko został ranny, bardzo ciężko ranny, czy zostawiłabyś go?

Nigdy w życiu!– odpowiedziałam, zanim zastanowiłam się, co mówię i dlaczego Marysia mnie o to zapytała.

Nawet gdyby był sparaliżowany? Gdyby nie zdawał sobie sprawy z niczego, nawet z tego, że jesteś?

– Nigdy.

– Dlaczego? Bo był twoim mężem, bo byliście ze sobą już tyle lat?

– Kochałam go – odpowiedziałam. – Twój tata był miłością mojego życia. Wiesz, że pozwolili mi być przy nim, kiedy umierał. Nie mógł złapać oddechu, a ja trzymałam go za rękę i oddychałam za niego. Myślami poganiałam jego serce, żeby biło, żeby się nie zatrzymywało. To głupie... – jęknęłam, bo wciąż pamiętałam ten ciężki oddech i pikanie aparatury.

– Wiedział, że przy nim jesteś? – Marysia tyle razy pytała mnie o to, jak odchodził jej ojciec, ale czułam, że dopiero teraz chce tej odpowiedzi naprawdę.

Nie chciałam dla niej takiego życia

Nie wiedział. Jego mózg już nie pracował. Tak mówili lekarze. Ale... Może coś czuł?  Może jakimś siódmym zmysłem odbierał moją obecność? Miałam wtedy taką nadzieję, zresztą do dziś ją mam. Wierzę, że jak się kogoś tak bardzo kocha, to miłość emanuje z każdej cząsteczki, z każdej komórki. I nieważne, co o tym mówi medycyna. Ja wtedy czułam takie ciepło, taki spokój, taką ciszę... A potem nagle poczułam ból. Ostry, fizyczny ból, który rozdzierał mi serce i głowę. Wtedy zrozumiałam, że umarł. Wiedziałam o tym, zanim jeszcze włączył się alarm...

– Ja też to czuję... – wyszeptała Marysia. Nie wiedziałam, o kim mówi. O zmarłym dawno ojcu, czy o Mariuszu? Tadeusz odszedł już tak dawno. A Mariusz? Był jej chłopakiem ledwo od kilku miesięcy.

Wprawdzie mieli wspólne plany, chcieli razem zamieszkać, coś bąkali o dzieciach, ale myślałam, że tak tylko gadają. Zakochani zawsze tak gadają. Oni byli w sobie zakochani, było to widać gołym okiem, ale czy to było coś więcej? Ja nie przywiązywałam specjalnej wagi do tego związku. Ot, kolejny chłopak córki, nie pierwszy i nie ostatni. Czyżbym się pomyliła? A może się nie mylę, ale teraz Marysia zaczęła wmawiać sobie wielkie uczucie, bo uznała, że jest mu to winna?

– Kiedy zobaczyłam Mariusza po raz pierwszy, wiedziałam, że to ten jedyny – szepnęła. – Wydawało mi się, że Mariusz też to czuje. Spieraliśmy się, kłóciliśmy nawet, ale to było normalne, docieraliśmy się. Musieliśmy się dotrzeć, skoro chcieliśmy spędzić razem całe życie.

Patrzyłam na moją córkę ze zdziwieniem. Jeszcze nigdy nie była ze mną taka szczera, nigdy nie opowiadała mi tak otwarcie o swoich uczuciach.

– I wiesz, mamo? Pojadę teraz do szpitala. Będę przy nim. Chcę tego najbardziej na świecie, a myślę, że i on mnie potrzebuje. Nie wiem, co będzie potem, czy on jeszcze mnie zechce, czy ja dalej będę go chciała, ale teraz chcę przy nim być. Pozwolisz mi odejść?

Czytaj także:
„Na rozprawę rozwodową odstawiłam się tak, że mąż mnie nie poznał. Aż mu oko zbielało. Pewnie żałuje, że odszedł do kochanki”
„Mój jurny mąż ma 7 dzieci z 3 żonami. Szybko zaczął swoją przygodę z rozmnażaniem, a ja muszę teraz ogarnąć ten patchwork”
„Mąż po ślubie stał się przewidywalny, cnotliwy i leniwy. On siedział w kapciach przed telewizorem, ja doprawiałam mu rogi”

Redakcja poleca

REKLAMA