Znamy się jak łyse konie od wczesnego dzieciństwa. Potem oczywiście dorośliśmy i nasze drogi nieco się rozeszły. Lecz od czego jest prawdziwy przyjaciel, kiedy ten drugi czegoś potrzebuje?
Ja nie wahałem się ani chwili
I dzięki temu wciąż możemy na siebie liczyć. Razem graliśmy w kapsle i rzucaliśmy woreczkami z wodą w uczestników procesji Bożego Ciała. Wspólnie i w porozumieniu prowadziliśmy też rozległy handel wymienny etykietami z zachodnich trunków oraz bilonem innych państw. Przeszliśmy szlak bojowy od szkoły podstawowej, przez średnią, po studia.
Kiedy stanęliśmy na korytarzu Wojskowej Komendy Uzupełnień z książeczkami, do których wbito nam adnotację „przeniesiony do rezerwy”, spojrzeliśmy po sobie i ryknęliśmy śmiechem.
– No i widzisz, przyjacielu... – Adam wytarł załzawione oczy. – Po to bujaliśmy się ze sobą 18 lat, żeby osiągnąć pierwszy cel w życiu: nie iść do woja…
Zwykle unikaliśmy jak zarazy wielkich słów, ale swoje wiedzieliśmy. Łączyła nas przyjaźń z kategorii „po grób”. Hektolitry wypitego wspólnie alkoholu, cysterny podłej kawy, godziny spędzone na słuchaniu muzyki, którą kochaliśmy bardziej niż rodziców, i na wspólnym milczeniu. Przyjaciele nie muszą paplać bez przerwy, mogą sobie błogo pomilczeć.
Oszczędzaliśmy też wzajemnie swój wspólny czas
W liceum był system limitów „enek,” czyli nieobecności, które traktowaliśmy niczym urlop do wybrania, do pułapu, po którym groziło obniżenie oceny ze sprawowania. Jeden szedł więc na lekcje, by potem drugiemu, który szedł do domu, zreferować, o czym była mowa. Na studiach tak samo. Adam skrzętnie notował na wykładach, ja przewracałem się w pościeli na drugi bok. I na odwrót.
W kontaktach damsko-męskich, kiedy zdarzyło się, że wpadła nam w oko ta sama dziewczyna, ten, który już nawiązał jakąś tam relację, widząc, co się święci, honorowo rezygnował. A ten drugi nawet nie zaczynał. Po latach wygląda to naiwnie i wręcz rozkosznie głupio, ale tak było.
– Będę przed księdzem przysięgał, a ty, jako świadek, będziesz się ślinił na widok panny młodej i przeklinał mnie na wieki? – pytałem retorycznie. – Tego kwiatu to pół światu. Znajdę taką, na którą nie będziesz mógł patrzeć, nie bój się.
– I nawzajem – dopowiadał Adam.
Sytuacja na rynku pracy wyglądała w tamtych czasach tak, że owszem, był jakiś rynek, tylko stała na nim rzesza bezrobotnych i wypatrywała pracy, której brakowało.
Wśród młodych to już zakrawało na istny horror
Mogliśmy obiecywać, że nie będziemy sobie wchodzić w miłosną paradę, bo mało prawdopodobne, byśmy jakąś sensowną pannę poprowadzili do ołtarza. Bo co dalej? Żylibyśmy miłością i powietrzem? Wciąż siedzieliśmy na garnuszku u rodziców, którzy ze zrozumieniem reagowali na sytuację. Nie robili awantur, nie wyganiali z domów, mieli świadomość, co się dzieje. Że skończył się obowiązek pracy, że to nie komuna, chociaż przy korycie komuniści, i że tak się skończyło zapędzanie ich pokolenia do kapitalizmu: niedostatkiem porządnej, stałej roboty.
Imaliśmy się wszystkiego. Miałem jakieś symboliczne godziny w szkole, ale nie mogłem z nich ulepić nawet pół etatu, żeby myśleć o awansie zawodowym. Na „czarno” i bez składek wylewałem fundamenty na budowach, stróżowałem w hurtowniach, bez szans, by z takimi zarobkami pójść na swoje, ale przynajmniej były jakieś pieniądze. Adam prządł też cienko. Czasem wspólnie łapaliśmy jakąś robotę.
Jakby nie dość już było ciężko, na rodzinę Adama spadła tragedia: zmarł nagle jego ojciec, jedyny żywiciel rodziny. Widmo nędzy dosłownie zajrzało im w oczy. Mama była rencistką ze skromną rentą, młodsza siostra jeszcze się uczyła, więc przyznali jej jeszcze skromniejszą rentę rodzinną po zmarłym ojcu.
Sytuacja zrobiła się dramatyczna
Z dorywczej pracy Adama i obu rent z trudem opłacali rachunki. A przecież jeszcze musieli coś jeść. Zdesperowany Adam szukał, szukał, aż znalazł. Niestety dotarł do jakiegoś mocno szemranego towarzystwa, które zdecydowało się go zatrudnić, owszem, na „doskonałych” warunkach, jak wspaniale, ale płatność miała być w dolarach. Co miał zrobić?
Polecieć samolotem do jednego z krajów Ameryki Południowej, a przy okazji przewieźć paczuszkę z biżuterią. Tak mu powiedzieli. Z biżuterią.
– Człowieku! – naskoczyłem na niego. – Przecież to na kilometr śmierdzi przekrętem! Jaką znowu biżuterię?!
– Normalną…
– Chyba całkiem nienormalną, skoro płacą tyle zielonych. To na sto procent narkotyki albo organy do przeszczepu, albo cholera wie co, może broń. I co, masz wozić drewno do lasu? Nie wydaje ci się to podejrzane? Bo dla mnie tak.
Adam nie chciał mnie słuchać. Zupełnie jakby wyprali mu mózg. Zaślepiły go te dolary, które już przeliczył na czynsz i opłaty. Nie słyszało się wówczas o tego typu machinacjach. Dopiero po latach powstały cykle telewizyjne o ludziach, którzy siedzieli w południowoamerykańskich więzieniach, bo wpuszczono ich w taki kanał jak Adama.
Mieli tylko „coś” dostarczyć
Potem wystawiano ich służbom na lotnisku, z jakąś śmieszną ilością narkotyków, a właściwy transport przechodził niezauważony. Dla dobra Adama musiałem być mądrym Polakiem przed szkodą. Naprawdę nie mogłem pojąć, czemu inteligentny, bystry gość, którego znałem niemal całe życie, poszedł na taki śmierdzący z daleka przewał.
– Może lepiej okraść listonosza? Albo zrobić skok na konwój? – pytałem. – Pomogę ci… Weźmiemy jakiś kredyt, nie wiem…
Rzucałem takimi głupstwami w nadziei, że Adam wytrzeźwieje z tego wyjazdowego amoku. Użyłem argumentu ostatecznego.
– Pomyślałeś o matce? Co będzie, jak cię tam wsadzą do pudła albo zadźgają? Pęknie jej serce, Weronika zostanie sama i pójdzie do domu dziecka.
Nie odpowiedział. Zacisnął usta, wyszedł z lokalu.
Ale do cholery, to przecież był mój przyjaciel!
Fakt, że chwilowo zgłupiał i nie był sobą, nie zwalniało mnie z odpowiedzialności za niego. Przecież do więzienia w tej Kolumbii czy Boliwii nawet nie dojdzie ode mnie paczka! I skąd na adwokata weźmiemy? Zwierzyłem się młodszemu bratu, który nie wiadomo kiedy wyrósł, zmężniał, zrobił prawo jazdy i zaczął się golić. Uczył się w technikum na pielęgniarza, z czego główny profit był taki, że w klasie miał niemal same dziewczyny. No ale już umiał myśleć. Praktycznie i trzeźwo.
– Kiedy leci? – spytał.
Zeznałem mu wszystko jak na spowiedzi – kiedy, skąd, gdzie międzylądowanie.
– Zapowiedziałeś się, że pożegnasz go machaniem z tarasu widokowego?
– Nie… Wiesz, że musimy go porwać?
– Wiem.
Andrzej zorganizował, co trzeba. Auto od ojca, uniformy pogotowia ratunkowego i paralizator. Dziś nie do pomyślenia, ale to było jeszcze przed atakiem na World Trade Center, kiedy nie było tak restrykcyjnych procedur, prześwietlań, monitoringu. Jako sanitariusze pogotowia weszliśmy po prostu do terminalu dla odlatujących, w czapkach naciśniętych na oczy i wypatrywaliśmy w kolejce Adama.
Stał do odprawy biletowej ze skromnym plecaczkiem. „Biżuterię” miał albo w nim, albo pod ubraniem, przyklejoną do ciała. Początkowo myśleliśmy o wyłączeniu części bezpieczników, jeśli udałoby się dostać do jakiejś skrzynki. Lotniska poza awaryjnym generatorem prądu dla pasów startowych i wieży kontroli lotów niekoniecznie dysponowały podobnym systemem dla zwykłego oświetlenia w terminalach. Przywrócenie prądu mogło chwilę potrwać.
Zrezygnowaliśmy...
Był początek grudnia i na środku zamontowano ogromną choinkę z tysiącem światełek i bombek. Wystarczyło wyjąć wtyczkę z gniazdka i pół terminala utonęło w półmroku, bo część lamp wyłączono, uznając, że choinka daje wystarczającą ilość światła. Udawałem, że wiążę sznurowadło, i wyjąłem wtyczkę. Andrzej też nie zaryzykował użycia paralizatora, tylko czołem walnął ostatniego w kolejce Adama.
– Odsunąć się! Pogotowie!
Gapie byli wniebowzięci tą niezwykłą koincydencją. Facet zasłabł i akurat przechodził sanitariusz. Przybiegła ochrona i służby medyczne lotniska z noszami, na których już kładziono Adama. Ocknął się i rozpoznał nasze twarze pod daszkami czapek.
– Nic mi nie jest, to ze zmęczenia…
Rutynowo zmierzyli mu ciśnienie i zbadali puls. Guza nikt nie wymacał.
– Chyba nigdzie nie lecę... Muszę wrócić do domu – Adam znów był dawnym sobą, jakby cios w głowę przywrócił mu trzeźwość myślenia. – Dziękuję, przepraszam.
W drodze powrotnej też nam podziękował, w końcu uratowaliśmy mu życie. Oddał gangsterom i towar, i pieniądze za bilet, który mu kupili. Pożyczyłem od rodziców, żeby móc pomóc Adamowi. Minęło ponad 20 lat, przez które jeszcze nieraz sobie pomagaliśmy. Na szczęście już w mniej dramatycznych okolicznościach.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”