Córka wróciła z pracy, opadła ciężko na fotel i ukradkiem otarła łzę. Czułam, że coś się wydarzyło, ale o nic nie pytałam, tylko stanęłam obok i przytuliłam jej głowę do swojego brzucha – zupełnie jak wtedy, kiedy była mała i zdarła sobie kolano albo nabiła guza. Matczyny dotyk koi chyba każdy ból, a przynajmniej czyni go znośnym, bo po chwili Marysia wysmarkała nos w chusteczkę, wzięła głębszy oddech i powiedziała:
– Wiesz, mamo, nigdy w życiu nie dostałam tylu kwiatów co dzisiaj, na koniec roku. Każdy dzieciak dał mi co najmniej jeden! A ja, wysiadając z autobusu, potknęłam się i wszystkie połamałam… Tak bardzo chciałam się nimi z tobą podzielić… To dzięki tobie zostałam nauczycielką.
– Nie, kochanie – pokręciłam głową. – Nie dzięki mnie, tylko dzięki swojemu uporowi i wytrwałości. Kwiatów szkoda, jasne, ale najważniejsze, że tobie nic się nie stało. Potknęłaś się, upadłaś i wstałaś – jak zawsze. Jestem z ciebie taka dumna!
Marysia urodziła się 25 lat temu, a ja pamiętam, jakby to było wczoraj
Wody odeszły mi na sześć tygodni przed wyznaczonym terminem. Gdy w szpitalu zrobiono mi USG, okazało się, że owszem, będę miała córeczkę, tak jak się z mężem spodziewaliśmy, ale oprócz niej także synka! Ucieszyłam się jak nie wiem co – za jednym razem udało nam się machnąć dwójkę dzieciaków! Niestety, na tym dobre nowiny się skończyły – poród był prawdziwym koszmarem z użyciem kleszczy i próżnociągu. Umęczyłam się jak nigdy w życiu, a dzieci… Gdyby zrobiono mi cesarskie cięcie, być może sprawy potoczyłyby się inaczej, a tak po dwóch godzinach od porodu okazało się, że maluchy są coraz słabsze i muszą zostać umieszczone w inkubatorach. Lekarze kazali mi przygotować się na najgorsze.
Byłam przerażona. Gdy ja płakałam z bezradności, moje maleństwa dzielnie walczyły o życie. I chociaż miały znikome szanse, dały radę. Po miesiącu wyjęto je z inkubatorów, a dwa tygodnie później mogłam zabrać je do domu.
Myślałam, że na tym skończą się nasze nieszczęścia. Niestety. Tuż przed pierwszymi urodzinami bliźniaków neurolog zdiagnozował u Marysi okołoporodowe porażenie mózgowe. Nawet nie słyszałam wtedy o czymś takim i słowa lekarza były dla mnie prawdziwym szokiem:
– Ma prawostronny niedowład spastyczny, prawdopodobnie nigdy nie będzie chodziła.
W pierwszej chwili załamałam się, ale szybko dotarło do mnie, że nie mogę się poddać, muszę wziąć się w garść i walczyć o córkę, bo ona sama jeszcze o siebie walczyć nie może. Zaczęłam szukać informacji o tej chorobie i specjalistów, którzy się na niej znają i którzy mogliby nam pomóc. Dziś, w dobie Internetu, wystarczyłoby parę kliknięć myszką, ale wtedy wszystko robiło się „na piechotę”. Po nieudanej próbie pogodzenia pracy z absorbującym mnie teraz bez reszty życiem prywatnym zwolniłam się ze szkoły i zaczęłam walkę z chorobą Marysi. Walkę o jej szczęśliwe i w miarę normalne życie. Mąż pracował i zajmował się zdrowym – Bogu dzięki – Jasiem.
Marysia pod względem intelektualnym rozwijała się prawidłowo, znacznie gorzej było ze sprawnością ruchową. Mimo ciągłych ćwiczeń i turnusów rehabilitacyjnych w podwarszawskim Konstancinie poprawa następowała bardzo powoli, a przynajmniej tak nam się zdawało, bo mieliśmy przecież porównanie z Jasiem, który szalał po całym domu, jakby mu ktoś motorek zamontował.
Kiedy bliźniaki zaczęły czwarty rok życia, udało nam się dostać do dziennego ośrodka rehabilitacyjnego w Katowicach. Przebywające tam dzieci leczyła wspaniała pani doktor, przyjmowała pacjentów nawet w soboty i niedziele. Jeździliśmy do niej regularnie co kilka miesięcy, a ona badała Marysię, przepisywała jej zastrzyki i dawała nam wskazówki do dalszej rehabilitacji. Kochała te chore dzieci, a one kochały ją. To był prawdziwy anioł. Piszę „był”, ponieważ, gdy
Marysia miała dziesięć lat, pani profesor zginęła w wypadku samochodowym. Bardzo mocno przeżyłyśmy jej śmierć. Do dziś słyszę słowa, które wypowiedziała, kiedy się ostatni raz widziałyśmy:
– Marysiu, jak ty się wspaniale starasz! Zobaczysz, jeszcze będziesz nie tylko chodzić, ale nawet biegać!
Od tamtej pory musiałyśmy radzić sobie same. Nasze mieszkanie wyglądało jak sala gimnastyczna: materace, drabinki, piłki. Ćwiczyłyśmy codziennie, nawet po kilka godzin, aż w końcu Marysia mówiła:
– Już dość, mamusiu, już boli.
– Wiem, córeńko – odpowiadałam. – Ale to dla twojego dobra, przecież wiesz. No, jeszcze jedno powtórzenie.
Marysia zaciskała zęby i dawała radę
Dawała sobie radę również w szkole, choć nie było łatwo. Dzieci potrafią być okrutne, nazywały ją kuternogą, kulasem, kaleką... W dzienniczku Jasia nieraz musiałam podpisywać uwagi, gdy stając w obronie siostry, przyłożył jakiemuś dręczycielowi. Liceum przyniosło pod tym względem znaczącą poprawę – może dzieci po prostu dorosły? Mimo że Marysia nadal utykała na prawą nogę, z konieczności była leworęczna i nie ćwiczyła na wuefie, czuła się w szkole dobrze. Stała się bardziej ufna, w domu zaczęli pojawiać się koledzy, koleżanki. Dotrzymywała im kroku, choć tylko ja wiedziałam, jak wielkim wysiłkiem jest to okupione. Gdy inni stąpali pewnie po ziemi, Marysia musiała uważać na każdy kamyk, na każdą nierówność, pilnować, by prawidłowo postawić stopę, by się nie przewrócić. Ale to jej nie zniechęcało, przeciwnie mobilizowało ją do dalszego wysiłku.
Zdała maturę, dostała się na studia. Chociaż prawie wszystkie czynności wykonywała lewą ręką, to tak wyćwiczyła prawą, że egzamin z gry na pianinie zdała na piątkę. Ukończyła dwa kierunki: pedagogikę z art-terapią i logopedią. Tak, moja córka uczy dzieci zdobywać wiedzę, uczy je też prawidłowej wymowy. Gdy patrzę na nią, rozpiera mnie duma.
Czytaj także:
„Od początku ukrywała, kto jest ojcem jej syna. Nie zdążyła zdradzić prawdy. Umarła tuż po porodzie”
„Pracuję jako model. Wszyscy myślą, że jestem albo gejem, albo bawidamkiem”
„Odszedłem od żony, bo… zatęskniłem za życiem kawalera. To był największy błąd w moim życiu”