„Mój pierwszy mąż mnie zdradzał, drugi się awanturował, a trzeci zwiał. Nawet syn mnie zostawił. Nie rozumiem facetów”

Starsza pani fot. Getty Images, monkeybusinessimages
„Zazwyczaj stoję uparcie przy swoim, aż przeciwnik nie padnie. Musi być tak, jak ja chcę i koniec. Nie zgadzam się na żadne kompromisy, nie dyskutuję, nie słucham nawet innych. Może i jestem dominująca i pewna siebie, ale czy to źle?”.
/ 28.05.2024 19:30
Starsza pani fot. Getty Images, monkeybusinessimages

Byłam już z czwartym mężczyzną, który miał zostać moim mężem. Przed nim miałam trzech innych. Wiele osób nie rozumie mojego postępowania i wciąż mnie pyta, po co mi kolejny ślub. „Nie lepiej pożyć na kocią łapę? Pożyjecie, zobaczycie, czy się wam ułoży”. Radzą mi, bym sprawdziła kandydata na męża i przekonała się, jaki wyjdzie z niego charakterek.

Dochodzą też inne porady: „Każdy facet na początku jest jak książę na białym koniu, a później wychodzi z niego zwykły parobek. Wstrzymaj się, kobieto i dajcie sobie trochę czasu”. Ciągle słyszę to ich gderanie, jakby chodziło o ich życie, a nie o moje. A przecież ja nie przyglądam się ich życiu i związkom, nawet nie proszę o te porady i przestrogi. Niech każdy patrzy na siebie.

Jeden jak dzieciak, drugi jak dziad, trzeci nijaki

Mój pierwszy mąż sprawił, że uznałam, iż małżeństwo to jakaś pomyłka. Cóż, tak to bywa, kiedy o ślubie decydują ludzie tak młodzi, że prawie dzieci. Wtedy oboje nic nie wiedzieliśmy o prawdziwym życiu. Skończyliśmy po osiemnaście lat, zakochaliśmy się w sobie i tyle. Nie mieliśmy mieszkania, zawodu, pieniędzy, a nawet zasobu cierpliwości co do charakteru drugiej osoby. To nie mogło się udać.

Mąż uwielbiał jeździć z kolegami kibicami na wszelkie możliwe mecze swojej ulubionej drużyny. Tylko piłka nożna była mu w głowie. Ja zaś przesiadywałam w domu i zalewałam się łzami. Myślałam, że wyjeżdża, bo mnie nie kocha. Gdy on wracał, ja wszczynałam awantury, skakałam mu do oczu i wyrzucałam ciuchy za okno. Wreszcie on miał dość i powiedział, żebym w takim razie zniknęła mu z oczu, bo nie chce na mnie patrzeć. Strasznie się obraziłam, wzięłam walizki i wyszłam. Po niecałym roku zakończyliśmy nasze małżeństwo.

Niedawno spotkałam go na swojej drodze przypadkiem i stwierdziłam wtedy, że nie mamy ze sobą o czym rozmawiać. Teraz wiem, że nie było czego żałować.

Mój drugi mąż okazał się pałać większą miłością do trunków niż do mnie. Mawiał, że nie jest alkoholikiem, że może przestać pić, kiedy chce, ale… nie chce! Wódeczka to była jego największa kochanka i bez niej nie miał zamiaru żyć. Zresztą nie tylko, bo każdy napój z procentami był dla niego do zaakceptowania. Nawet cienkie i cierpkie nalewki teściowej.

Aż dziw bierze, że rozwiodłam się dopiero po pięciu latach. Ale ta jego historia z czasem się rozkręcała. Teraz już nie ma go z nami na świecie. W gruncie rzeczy nie był wcale taki zły. Lubił pożartować, pieniądze zdobywał różnymi niezwykłymi drogami. Większość jednak przepuszczał przy zabawie, ucztowaniu i, co najgorsze, innych kobietach. Swoich licznych zdrad nie zdołał ukryć.

– Bardzo lubię schabowe z ziemniakami – mawiał z przekąsem. – To moje ulubione danie! Ale nie mogę tego zjeść codziennie, przez cały czas! Każdemu by się znudziło. A wiadomo: w życiu trzeba czasem na słodko, czasem wytrawnie…

Nawet na pogrzebie było mnóstwo kobiet, a wszystkie w żałobnych strojach. Stwierdziłam zatem, że ja się wyłamię i nie będę taka, jak cała reszta. Ubrałam się na czerwono i tylko zarzuciłam czarny szal. W ramach protestu!

Z trzecim mężem nie poszło tak szybko. Musiałam sobie na niego trochę zaczekać. Kobieta z czterdziestką na karku, która miała już partnerów dwóch na koncie, nie ma lekko. Zwłaszcza, jeśli szuka kogoś na poważnie i szybko wyznaje, że nie dla niej wolne związki. Przy takiej gadce wymięka większość facetów. Niejeden by chciał najpierw spróbować, co go czeka. Posmakować, rozłożyć na części, a potem bez zobowiązać stwierdzić, że to jednak nie to.

Teraz podobnych smakoszy wyczuwam już na odległość. Takiemu to nawet jak zrobisz pierożki z jagodami to zje i obliże talerz, ale potem rzuci: „No dobre, ale chyba wolę z kapustą. Sąsiadka robi lepsze. Ja chyba muszę sprawdzić. Dziękuję, moja droga i do widzenia”.

Wiadomo, że w stałych związkach tez się to zdarza i to wcale nierzadko. Ja jednak wolałabym być zostawioną żoną, a nie kochanką. No i trzeci wybranek faktycznie mnie porzucił, i to wręcz zostawił na lodzie. Zdawało mi się, że w ogóle nie jest taki sprytny. Ledwo potrafił dodać dwa do dwóch. Udawał grzecznego, potulnego i cichego. Dzięki temu jak czułam się jak królowa i rządziłam, jak chciałam. Teraz wiem, że aż za bardzo.

Jak się okazało, uciekł do kobietki, która była jeszcze bardziej władcza, silna i przytłaczająca niż ja. Przy niej skacze jak mały piesek. Im bardziej daje mu popalić, tym bardziej się stara. To jednak chyba podoba mu się, jak dostaje rozkazy. Może ja właśnie byłam zbyt łaskawa. Z trzecim mężem mieliśmy syna. Z charakteru cichy i spokojny jak ojciec, ale wiele skrywał. Uciekł ode mnie, jak tylko zdał maturę. Wybrał studia w innym mieście, a potem wyjechał za granicę.

– Mamo, jesteś naprawdę kochana, ale każdego możesz zamęczyć na amen – powiedział. – Czasem będziemy się widywali, ale nie za często, bo przy tobie czuję, że przestaję być facetem!

– Co to znaczy? Jak to?

– Potrafisz pozbawiać facetów poczucia męskości! Odbierasz im wszystkie siły! Przy tobie można się stać miękką kluchą albo maminsynkiem na zawsze. Pod skrzydełkami matki tak myślę, że by się ze mną stało… Bardzo cię kocham, ale potrzebują przestrzeni. Wybacz mi.

Pomyślałam, że może ma rację

Posłuchałam i posmutniałam. Zrobiło się mi przykro, ale z drugiej strony czułam bunt. Jeśli tak chce, to droga wolna. Nie będę mu przeszkadzać. A może ma trochę racji? W każdym razie nie musiał tak obcesowo tego mówić. Jego słowa zostały ze mną na długo. Jeśli to były każdy inny facet, to pewnie bym mu wygarnęła, ale nie własnemu synowi.

„Kto wie, a jak ja jestem taka dominująca?”, myślałam czasem. „Zazwyczaj stoję uparcie przy swoim, aż przeciwnik nie padnie. Musi być tak, jak ja chcę i koniec. Nie zgadzam się na żadne kompromisy, nie dyskutuję, nie słucham nawet innych”.

Nie tylko miałam do siebie pretensje, bo od razu się usprawiedliwiałam. Przecież jestem taka dlatego, że chce dobrze dla wszystkich. Poza tym mam zawsze rację. Nie postępuję nierozważnie, wręcz przeciwnie. Rozmyślam, analizuję i wychodzi, że moje zdanie jest lepsze. Wszyscy dawno wiedzą, że tak jest. Wbrew tym przekonaniom na moim własnym obrazie pojawiła się rysa niepewności. Przestałam być całkowicie pewna siebie jak dawniej.

Potem poznałam Wiktora

Przy pierwszym spotkaniu poczułam iskrę porozumienia. Wcale nie sympatię czy zauroczenie, ale zrozumienie. On był taki jak ja: lubił rządzić, decydować i wskazywać palcem innym. Miał osobowość lidera, jak to mówią. Nie dał sobie w kaszę dmuchać.

Poznałam go na spotkaniu w mojej spółdzielni. Akurat trzeba było trochę podyskutować na kilka ważnych tematów. No i się zaczęło! Po pierwszej godzinie już prawie sięgaliśmy po noże, po kolejnej chciałam go udusić, a gdy mijała trzecia godzina, wyszłam i zatrzasnęłam drzwi. Miałam solidne przyrzeczenie, że już nigdy nie będę z nim gadać. Tak mnie denerwował, że nie mogłam się uspokoić. Nikt mnie tak nie złościł.

Jak tylko coś powiedziałam, on zaraz mówił przeciwnie. Jak coś zaproponowałam, to on skrytykował i obalił. No niemożliwy był!

Ależ pan się czepia! – skwitowałam. – Tylko szuka dziury w całym. Co za maruda!

– Nic dziwnego, skoro źle pani gada – skontrował. – Znalazła się mądrala. To jest demokracja i każdy ma swoje zdanie. Wszyscy mogą się wypowiedzieć i powinno się ich wysłuchać.

Tego samego dnia wieczorem odwiedziła mnie sąsiadka i streściła, co później się działo na zebraniu. Okazało się, że… mieszkańcy zagłosowali za moimi propozycjami! A jego odrzucili. Między nami rozpętała się wojna. Szarpaliśmy się przez prawie rok, na każdym spotkaniu mieszkańców.

Ta wojenka miała swoje zalety, bo dzięki niej sporo udało się załatwić dla dobra spółdzielni. W naszym sporze na wyścigi próbowaliśmy proponować coraz lepsze rozwiązania i udogodnienia. Pokazywaliśmy wszystkim, że nic nie jest niemożliwe, trzeba tylko chcieć. A reszta korzystała z naszego zapału.

Naprawdę dobrze się poznaliśmy. Do tego stopnia, że już z daleka go dostrzegałam, chociaż mam nie najlepszy wzrok. Mimowolnie znałam jego plan dnia, kiedy się wybiera na zakupy, a kiedy spaceruje z psem. I tak ciągle na niego wpadałam, i tak prawie każdego dnia, aż złapała mnie choroba…

Jednego poranka za cienko się ubrałam, bo zwiodło mnie słońce za oknem. Lekka kurtka nie dawała ciepła i bardzo zmarzłam. Wieczorem już coś czułam, ale poszłam spać i uznałam, że to wyleżę. Ale nie wyleżałam.

Zaczęło się od typowych objawów przeziębienia. Domowe zapasy z apteczki nie dały rady mi pomóc. Czosnek, cytryna, miód ani maliny też nic nie wskórały. Poszłam do lekarza.

Ale pani gra w środku – ocenił doktor. – Płuca nie wyglądają dobrze. Poczekamy jeszcze dzień, a jak nic się nie zmieni, to wprowadzimy silniejsze leki.

Nazajutrz nie było lepiej, w kolejne dni też nie. Czułam się gorzej i słabłam. Musiałam wezwać lekarza do siebie do domu. Na wizycie orzekł, że muszę iść do szpitala, bo on już nic nie poradzi.

Sporo nas różni, ale coś jednak łączy

Powiadomiłam syna przez telefon. Spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy i zostawiłam klucze u sąsiadki. Wsiadłam do karetki i odjechali na sygnale, jakby to był jakiś pilny przypadek! Przed wejściem do samochodu zdawało się, że stał gdzieś w okolicy Wiktor z przestraszonym wyrazem twarzy. Stwierdziłam, że pewnie to były jakieś dziwne majaki.

Na oddziale doszłam do siebie jakoś wieczorem. Przez uchylone drzwi zobaczyłam go, jak stał przed dyżurką pielęgniarek. Zaciekawiłam się, jak i po co mnie tu szukał. Wpuścili go jednak dopiero po dłuższym czasie. Wcale nie chciałam go widzieć. Byłam w złym stanie – zmęczona, z tłustymi włosami i podkrążonymi oczami. On jednak nie zwrócił na to uwagi. No to ja też przestałam się tym zadręczać.

Potem przychodził każdego dnia chociaż na chwilę. Gdy wreszcie poczułam się lepiej, mogliśmy porozmawiać i wyszło na to, że mamy ze sobą wiele wspólnego. Ostatecznie nawet w takiej, że jak ktoś się darzy uczuciem, a przeszkód brak, to… można się pobrać.

A nawet jeśli to by było trzeci ślub, jak w jego przypadku, albo czwarty, jak u mnie – to co? I w ten sposób planujemy ślub w czerwcu. Nie będzie wielkiej pompy, tylko kameralne przyjęcie. Za to potem pojedziemy na miesiąc miodowy w góry, bo oboje je kochamy. Będziemy wędrować, pływać kajakiem… Oboje lubimy też zbierać grzyby, pracować na działce i czytać książki. Wiele nas łączy.

A ile nas dzieli! Różnimy się w kwestii polityki, podejścia do medycyny, sportu i finansów. Wiktor lubi wydawać, a ja wolę przyoszczędzić.

Każde z nas ma dzieci z dawnych związków, ale rzadko się z nimi spotykamy. Nie pojawiły się jeszcze wnuki, a zbliża się u nas siedemdziesiątka. Wiele ludzi się dziwi, że chce nam się organizować ślub.

Działamy jako społecznicy, aktywni w różnych organizacjach. Ten temat nas łączy, ale i dzieli. Najważniejsze jednak, że się kochamy. Wydaje mi się, że o wiele dojrzalej i mądrzej, niż wcześniej. Oby tak zostało.

Anna, 68 lat

Czytaj także:
„Wziął mnie za żonę tylko dlatego, że zaszłam w ciążę. Gdy tylko nadarzyła się okazja, czmychnął do innej”
„Powiedziałam koleżance że jej synowa tańczyła po klubach. Szybko pożałowałam, że wetknęłam palec między te drzwi”
„Sąsiadka knuła jak nas oskubać z kosztowności po teściowej. Grała miłą starowinkę, a zacierała ręce na spadek”

Redakcja poleca

REKLAMA