Przed kilkunastu laty wielu szemranych biznesmenów prosiło opatrzność, żeby bałagan prawny trwał jak najdłużej. Myślę tu konkretnie o ochronie znaków towarowych światowych producentów mody. Choć odpowiednie przepisy powoli wchodziły w życie – skromne siły policyjne prowadziły polowanie jedynie na wybrane grube ryby, które pod koniec śledztwa okazywały się… płotkami. W efekcie po zapłaceniu przez nie niewielkiej kary wypuszczano je na wolność, a interes kwitł w najlepsze.
Postanowiliśmy się na tym dorobić
Taką właśnie drobną rybką byliśmy ja i mój wspólnik, Stefan. Nim założyliśmy spółkę, każdy z nas prowadził własny zakład krawiecki przy tej samej ulicy – ja z jednego jej końca, a Stefek z drugiego.
Kiedyś obaj wpadliśmy do pewnej knajpki. Ja na obiad, on na piwko. Żadnemu nie spieszyło się do pracy. Bo do czego tu wracać? Klientów w ciągu miesiąca można było policzyć na palcach jednej ręki. Ponieważ Stefan miał łeb nie od parady, między uszyciem garnituru a płaszcza kursował autokarami do Turcji. Ja stosowałem tę samą metodę prowadzenia biznesu, więc dziwne, że nie wpadliśmy na siebie na targowisku w Stambule. Dzięki tym wojażom, nam i rodzinom dobrze się wiodło.
– Jest dobrze – nieoczekiwanie usłyszałem od Stefka w tejże restauracji, gdzie ja jadłem obiad, a on popijał piwo. – Ale nie oznacza to, że tak już będzie do końca świata. Trzeba zacząć powoli myśleć o jutrze. Bo jutro to dziś, tyle że… jutro.
Następnie Stefan opowiedział mi swój biznesowy plan, który od dawna chodził mu po głowie. Wymyślił, że zamiast zwozić z Turcji podróbki wielkich firm, sam mógłby szyć takie ciuchy w Polsce.
– Może to i ma sens… – mruknąłem.
– Załóżmy spółkę – zaproponował. – Ty nadal handluj, co będzie zasilało naszą kasę, a ja będę kombinował na rodzimym krawieckim podwórku.
I tak się stało
Wspólnik zatrudnił kilka osób, które kroiły i szyły ubrania zgodnie z bieżącym zapotrzebowaniem mody. Gotowy produkt opatrywał metką jednej z wielkich zachodnich firm odzieżowych. Gdy kupujący stali się bardziej wybredni, ja i Stefek mieliśmy już całkiem przyzwoity sklep w dobrej dzielnicy Warszawy, a w nim porozwieszane ciuchy oznakowane metkami czołowych paryskich dyktatorów mody. Po dwóch latach takiej działalności mój wspólnik doszedł do wniosku, że nadeszła chwila, by jeszcze bardziej przyspieszyć tempo rozwoju biznesu.
– To najlepszy czas, żeby zostać kimś – oznajmił z tajemniczą miną.
– Czyli kim? – nie bardzo rozumiałem, o czym mówi. – Chcesz otworzyć bank?
– Ależ skąd, ciuchy mnie całkowicie satysfakcjonują. Rzecz w tym, że jeśli się nie rozwijasz, to stoisz w miejscu. To podstawa w kapitalistycznej gospodarce.
Zdusiłem cisnące mi się na usta niecenzuralne słowo. Raptem kilka lat wcześniej Stefan – wbrew temu, co było widać na sklepowych półkach, czyli nic – bez żadnych zastrzeżeń wierzył w jedyny słuszny ustrój komunistyczny, który swego czasu Marks opisał w swoim dziele „Kapitał”. Kilka lat później robotnicy wywieźli Stefana na taczce za bramę. Traf chciał, że przechodziłem w pobliżu i pomogłem chłopu pozbierać się z upokorzenia. Znaliśmy się jeszcze z czasów, gdy pracowaliśmy w jednym zakładzie, więc nie miałem oporów, żeby tamtego wieczoru pocieszać go przy drinkach. Wtedy podsunąłem mu pomysł założenia zakładu krawieckiego na drugim końcu naszej długiej ulicy, żebyśmy nie wchodzili sobie w paradę. Teraz Stefan doszedł do wniosku, że zbliżamy się do granicy, po której przekroczeniu powinniśmy przestać być biznesowymi średniakami i stać się jednym z krajowych odzieżowych potentatów.
– Plany świetne – skinąłem z uznaniem głową. – Niestety mało realne.
– Niby dlaczego?
– Jeśli chcesz rozszerzyć działalność, to trzeba się liczyć z tym, że szybko dobiorą się nam się do tyłka za fałszowanie znaków towarowych. Dopóki nie rzucamy się w oczy, nie ruszają nas, ale tak...
– Znalazłem na to sposób – uśmiechnął się Stefan. – Nikt się o nic nie przyczepi, jeśli nie będzie miał o co. Zaczniemy robić ciuchy z logo niby zagranicznych marek, które... nie istnieją. Wiesz, o co chodzi? Jak coś ma polską metkę, to, mimo lepszej jakości, w oczach kupującego jest gorsze od zachodniego badziewia. Trzeba więc rodakom dać ułudę, że nadal kupują zagraniczne rarytasy za umiarkowane ceny w polskich złotówkach. Dobre, co?
A jednak pomysł wspólnika nie przekonał mnie
Zarobiłem już wystarczająco i teraz postanowiłem jedynie odcinać kupony od swojej pracy. Tymczasem Stefkowi było nadal mało. Taki charakter: zarobił stówę – i już sobie wyrzucał, że to nie było 1000 złotych. Gdy zarobił 1000, miał do siebie pretensję, że to nie 10000. Życie, które sprowadzało się do bycia wiecznie głodnym, nie odpowiadało mi i odszedłem z firmy wraz ze swoją częścią kapitału. Stefan zaś postanowił zostać wielkim kapitalistą.
Teraz już bez żadnych zastrzeżeń wierzył w jedyny i słuszny ustrój, któremu przewodził kapitał, ale już bez Marksa. Pomysł, jak uniknąć wizyty osób zajmujących się ochroną znaków towarowych, był dość prosty. Stefan wymyślił rzekomo istniejący na rynku francuskim dom mody, którego produkty opatrzył metką z napisem „Grand Berre”. W końcu niewielu Polaków miało jakiekolwiek pojęcie o tym, jakie firmy odzieżowe działają nad Sekwaną, zwłaszcza na wiele lat przed upowszechnieniem się internetu. Podobnie rzecz miała się z dżinsami nieistniejącej amerykańskiej marki o nazwie „Speed” oraz kolekcją sukienek hiszpańskiego Domu Mody „Alhambra”. I tak oto, nie obawiając się już posądzeń o kradzież znaków towarowych, Stefan zaczął ostro reklamować swoje wyroby, które wkrótce stały się bardzo popularne.
Nie ukrywam, że w pewnym momencie zacząłem się zastanawiać, czy nie za pochopnie rozstałem się ze wspólnikiem. W spojrzeniach mojej żony też widziałem niezadowolenie. Pewnego dnia, gdy przy kolacji wspomniała, że powinienem wrócić do dawnego kumpla, opowiedziałem jej bajkę o złotej rybce i żonie rybaka, która chciała coraz więcej i więcej. W rezultacie chciwa kobieta na koniec historii ponownie wylądowała przed rozpadającym się korytem, które leżało obok progu wiekowej, zmurszałej chałupy. Czego oczywiście nie życzyłem Stefanowi.
Co dalej działo się z moim byłym wspólnikiem?
Pewnego dnia w drzwiach jego gabinetu pojawiło się kilku dżentelmenów w nienagannie skrojonych garniturach. Jeden z nich, tłumacz, oświadczył, że przybyli z nim Francuzi są, ni mniej ni więcej, tylko przedstawicielami… prawdziwej firmy „Grand Berre”, której prawa do nazwy Stefan naruszył. Prawnik wręczył mojemu kumplowi pozew do sądu opatrzony stosownymi pieczęciami oraz adres prawnego reprezentanta interesów firmy. Obawiając się, że proces może go zrujnować, Stefan zgodził się na negocjacje i stawił się u wskazanego prawnika. Ten oświadczył, że całej zadymy można uniknąć, przystając na ugodę. Stefkowi udało się zbić karę do do 100 tysięcy dolarów. Wkrótce podpisał umowę i przelał kasę.
Następnego dnia jednak z przerażeniem stwierdził, że na dokumentach nie ma podpisu prawnika. W te pędy wrócił więc do kancelarii adwokackiej. Tej już jednak także nie było. Cała sprawa okazała się wielkim kantem, a francuscy przedstawiciele firmy – sprytnymi oszustami. Kwota 100 tysięcy dolarów mocno naruszyła zasoby Stefka i jego biznes upadł. Jeśli zaś chodzi o mnie, to mogę sobie tylko pogratulować, że nie dałem się owładnąć sile pieniądza. Dziś czerpię satysfakcję nie z tego, jak szybko powiększa się mój majątek, tylko z tego, jak wiele może dać mi radości w spokojnym życiu.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”