To był dzień moich pięćdziesiątych urodzin. Zorganizowaliśmy w domu przyjęcie, na które zaprosiliśmy czternaście osób. Duża radość, ale też spore wyzwanie organizacyjne. Na szczęście do pomocy miałam ukochanego męża, który nigdy nie wymiguje się od takich obowiązków. Przygotowywaliśmy więc wszystko we dwoje.
Najpierw było sprzątanie, gotowanie i zastawianie stołu, a potem witanie gości i wskazywanie im ich miejsc. Każdemu trzeba było podać coś do picia, z każdym chwilę porozmawiać, jednocześnie pilnując dań dochodzących w piekarniku i na kuchence. Czyste szaleństwo i wyścig z czasem. Kiedy już wszyscy siedzieli, Tadek wzniósł toast.
– Za zdrowie mojej wspaniałej żony!
Goście dołączyli do toastu z entuzjazmem, a ja uśmiechałam się, jednocześnie zerkając w kierunku kuchni w obawie, czy nie przypalają mi się kurczaki. Wtedy ktoś rzucił krótko: „Prezenty!” i zaczęło się uroczyste wręczanie upominków. Zanim wetknęli mi w ręce pierwszy pakunek, zdążyłam poprosić męża, żeby wyłączył piekarnik.
– Wspaniałe. Dziękuję wam bardzo! – powiedziałam po kwadransie, kiedy otworzyłam już wszystkie podarunki. – Tadek, pomóż mi! – zawołała męża, bo chciałam wynieść je do sypialni. Nie odpowiedział. – Tadeusz, Tadziu…! Gdzie on jest? – zaczęłam się rozglądać.
– Wyszedł z domu, kiedy rozpakowywałaś prezenty – wyjaśnił mój kuzyn.
– Ale dokąd? – zapytałam już samą siebie, bo tego nikt nie wiedział.
Uznałam, że mąż wyskoczył po coś do sklepu. Pewnie czegoś zabrakło i poszedł dokupić. Nie miałam czasu się nad tym zastanawiać i zabrałam się do roboty. Krzątałam się miedzy kuchnią a dużym pokojem, jednocześnie zerkając na zegarek. Gdy minęło kolejnych piętnaście minut, zaczęłam się niepokoić i zadzwoniłam na komórkę męża. W pokoju zabrzmiała melodyjka. No tak, Tadek zostawił telefon w domu.
Westchnęłam ciężko i wróciłam do gości. Jednak po następnym kwadransie byłam już mocno zdenerwowana. Gdzie się podziewał mój mąż?! Poprosiłam brata, żeby zajął się naszymi przyjaciółmi, a sama poszłam do sklepu, żeby poszukać Tadeusza.
Z daleka machał do mnie zdenerwowany sąsiad
Niestety, okazało się, że męża w ogóle w sklepie nie było. Ekspedientki znały nas dobrze, więc na pewno by go zauważyły. Wracałam do domu bardzo przejęta. Tadeusz zawsze mówił, gdzie idzie, a tu nagle, w środku moich urodzin, zniknął na prawie godzinę… Gdy weszłam do bramy, na schodach do bloku stał jeden z naszych sąsiadów i machał do mnie z przejętą miną. Serce natychmiast skoczyło mi do gardła.
– Pani Halinko, pani mąż!
– Co się stało?! – jęknęłam.
– A nie wiem. Leży w piwnicy i jęczy… – powiedział, a ja, najszybciej, jak tylko mogłam, zbiegłam na dół.
Tadeusz leżał przed wejściem do naszego składziku, a po jego twarzy widać było, że sparaliżował go ból.
– Tadziu, Tadziu! Co się dzieje, Matko Boska?! – wpadłam w panikę.
– Nic, nic. Spokojnie. Boli tylko…
– Ale co? Serce!? Masz zawał? Dzwonić po karetkę!? Boże…
– Nie! Nigdzie nie dzwoń! – z trudem stęknął mąż. – Po prostu coś mi w plecach strzeliło… Nic się wielkiego nie dzieje, naprawdę.
– To dlaczego tak tutaj leżysz? Dlaczego zniknąłeś z przyjęcia? Nie było cię prawie godzinę, poszłam cię szukać do sklepu, martwiłam się… – wyrzucałam z siebie potoki słów.
– Leżę, bo strasznie boli i nie mogę się wyprostować. Nogą ledwo ruszam. A wymknąłem się z domu, bo chciałem przynieść twój prezent. Jak go dźwignąłem, to strzeliło mi w krzyżu – wyjaśnił i uśmiechnął się mimo bólu.
Dopiero wtedy zauważyłam, o jaki prezent chodzi. W drzwiach naszej piwnicy stał mój stary rower, na którym jeździłam przed laty. Zostawiłam go u mojej mamy na wsi i całkiem o nim zapomniałam. Przez wiele lat stał tam i niszczał. Mój kochany mąż wpadł na pomysł, żeby go samodzielnie wyremontować i wręczyć na pięćdziesiąte drugie urodziny. Wiedział, że mam do tego roweru ogromny sentyment.
– Ale pięknie wygląda! – zawołałam z zachwytem. – Pomalowałeś go nawet na seledynowo. Tak jak lubię...
– No tak. Trochę się przy nim narobiłem – wysapał, ciągle leżąc na ziemi.
Wtedy przypomniałam sobie, że cierpi. Pomogłam mu wstać, ale ból był tak silny, że Tadeusz ledwo szedł. Należało go zawieźć na pogotowie. Pobiegłam na górę, powiedziałam gościom, co się stało, a potem wpakowałam męża w samochód i pojechaliśmy.
Całe szczęście na ostrym dyżurze nie było dużych kolejek i szybko Tadkowi pomogli. Postawili go do pionu i obolałego, ale żywego odesłali do domu. Kiedy wróciliśmy, wszyscy wiwatowali na jego cześć. A ja przez cały wieczór zajmowałam się nim z największą troską. Tak mi go było żal! W końcu połamało go przez niespodziankę dla mnie. Mój ukochany biedaczyna…
Czytaj także:
Postanowiłam uciec z naszego domu na wsi. Wszystko zaczęło się od... awantury o rodzaj makaronu
Szewc bez butów chodzi. Mój mąż był zaangażowanym wychowawcą, ale olewał własnego syna
Zamiast zajmować się dzieckiem siostry, wolałam opiekować się psem mamy