„Mój mąż znalazł dziecko na śmietniku. Adoptowaliśmy chłopca, ale zadbamy o to, by nigdy nie dowiedział się prawdy”

matka z synem fot. Getty Images, Portra
„Potem wszystko działo się już bardzo szybko. Moja matka gwałtownie wstała z sofy i podbiegła do zięcia. Prawie wyrwała mu z rąk tobołek, rozłożyła kocyk i jęknęła. Z brudnego zawiniątka wyłoniła się mała, dziecięca buzia. Niemowlę otworzyło oczy i cicho zakwiliło, trochę jak zraniony kotek”.
/ 14.12.2023 18:30
matka z synem fot. Getty Images, Portra

Nie mieściło mi się w głowie, że ktoś mógł postąpić w taki sposób z bezbronnym niemowlęciem... Jak to było możliwe? W jednej chwili pękło mi serce.

Nie wrócił z pustymi rękami

Chociaż nie lubiłam świętować moich urodzin, to jednak co roku organizowałam w domu spotkanie dla rodziców, a ci zawsze przybywali z jakimś upominkiem. Gdyby z jakiegoś powodu impreza nie doszła do skutku, mogliby się mocno rozczarować. Każdy kolejny upływający rok sprawiał, że czułam się coraz starsza i coraz bardziej rozgoryczona z powodu braku dziecka. Pięć lat terapii, ciągłe badania i przeróżne procedury medyczne niczego nie zmieniały. Ostatnio Robert zaczął nawet mówić o adopcji. Początkowo nie chciałam o tym myśleć, ale wszystko się zmieniło, gdy usłyszałam zrezygnowany głos lekarza:

– Pani Joanno, może powinniście rozważyć adopcję... Przykro mi, ale wygląda na to, że jeśli chcą państwo zostać rodzicami, to dla was chyba jedyna opcja.

Wówczas zdałam sobie sprawę, że Robert może mieć rację. Planowałam powiedzieć o tym dzisiaj i jemu, i rodzicom. Strasznie się denerwowałam.

– Robert, miałeś wyrzucić śmieci – stwierdziłam z wyrzutem.

– Pójdę po kolacji, czy tam jutro z rana.

– Nie, nie jutro. Teraz.

– Ale rodzice zaraz przyjdą...

– Przestań narzekać, tylko idź. Tracisz czas.

Zrobił kwaśną minę, ale nie odezwał się więcej. W progu wpadł na rodziców.

– Ach, córeczko, założę się, że to ty go wysłałaś z tymi śmieciami. A mogły spokojnie poczekać do jutra. Na zewnątrz jest tak zimno, że nawet psa bym nie wygonił – mamrotał ojciec, ściągając płaszcz.

Zakrzątnęłam się po kuchni, podkręciłam ogień pod barszczem i wstawiłam ekspres do kawy. Kiedy wniosłam pokrojone ciasto do salonu, dobiegło mnie donośne trzaśnięcie drzwi wejściowych. „Sprawnie mu poszło” – pomyślałam.

– Joasiu! –  Robert, który stał w drzwiach do pokoju, odezwał się dziwnie stłumionym głosem.

Odwróciłam się wolno w jego kierunku. W rękach męża dostrzegłam plątaninę podartych i brudnych szmat.

– Coś ty przyniósł?! – Nie powstrzymałam niezadowolonego grymasu.

Podsunął mi ten pakunek.

– Leżało obok śmietnika – powiedział jakoś tak bezsilnie, co w ogóle do niego nie pasowało.

Kto mógł zrobić coś takiego?

Potem wszystko działo się już bardzo szybko. Moja matka gwałtownie wstała z sofy i podbiegła do zięcia. Prawie wyrwała mu z rąk tobołek, rozłożyła kocyk i jęknęła. Z brudnego zawiniątka wyłoniła się mała, dziecięca buzia. Niemowlę otworzyło oczy i cicho zakwiliło, trochę jak zraniony kotek.

– Staszek, wezwij karetkę. – mama momentalnie przejęła kontrolę. – I chyba powinniśmy zawiadomić policję.

– Nie – zaoponowałam cicho. – Może niech zostanie u nas...

– Nie mów bzdur. – mama machnęła ręką z irytacją. – Maluch potrzebuje pomocy medycznej, nie wiemy, jak długo tam leżał. Zadzwoń! – ponagliła ojca.

Reszty wieczoru nie zapamiętałam zbyt dokładnie. Wiem tylko, że w naszym domu pojawiła się młoda lekarka oraz jakaś inna kobieta. Niedługo po nich przyjechała para policjantów – kobieta i mężczyzna. Zadawali dużo pytań, coś notowali – wyglądało na to, że prowadzili wstępne przesłuchanie Roberta. Dziecko okazało się chłopcem, który miał może z dwa tygodnie.

Gdy lekarka trzymająca chłopca chciała wyjść, złapałam ją gwałtownie za rękaw.

– Pani doktor, proszę powiedzieć – wykrztusiłam – co się z nim stanie?

– Nie jestem pewna – odparła. – Póki co przewieziemy go do szpitala.

– Czy wolno mi go będzie jutro odwiedzić?

– Wydaje mi się, że tak. – odwzajemniła uśmiech. – Z pewnością tak. Możliwe, że to właśnie państwo ocalili mu życie – dodała po krótkiej chwili.

Gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi, wybuchłam płaczem. Wcisnęłam się w Roberta i szlochałam, nie mogąc opanować emocji.

– Jak to możliwe? – powtarzałam bez końca. – Jak ktoś mógł zrobić coś tak okrutnego? Taki maluch, taki uroczy, taki bezbronny... Robert, oddałabym wszystko na świecie, aby mieć swoje dziecko, a tu jakaś kobieta, jakaś... – nie mogłam dokończyć, słowa ugrzęzły mi w gardle. – Po prostu wyrzuca je jak śmiecia! Jak jakiś przedmiot, który nie jest już potrzebny! Ja to kota bym nie wyrzuciła, a ktoś swoje dziecko... – zawodziłam.

Mama delikatnie pogłaskała mnie po głowie.

– Przestań płakać, córcia, przestań. Może jego matka miała jakieś problemy psychiczne, może nie zdawała sobie sprawy z konsekwencji swoich działań. Nie ma co płakać.

– Dobrze, że kazałaś mi wynieść te śmieci – dodał Robert. – Zdołałaś uratować to maleństwo, a nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo nie chciało mi się dziś wychodzić. A gdybym postawił na swoim, dziecko mogło pozostać niezauważone i nie przeżyłoby do rana.

– Bardzo ci dziękuję! – uśmiechnęłam się mimo łez. – Naprawdę dziękuję.

– Obawiałem się, że będziesz na mnie krzyczeć. – mrugnął do mnie porozumiewawczo.

– Z pewnością by tak było – zgodził się tata i wszyscy wybuchliśmy śmiechem.

Cały czas o nim myślałam

Przez całą noc nie mogłam zmrużyć oka. Nieustannie wierciłam się w łóżku, doświadczając na przemian uderzeń gorąca i zimna. Wydawało mi się, że mam gorączkę, a potem znowu nachodziły mnie dreszcze. Zaczynało już świtać, gdy wreszcie udało mi się zapaść w płytką drzemkę. Obudziłam się z potwornym bólem głowy. Ani kawa, ani środki przeciwbólowe, ani prysznic nie przyniosły ulgi.

O dziewiątej zbudziłam Roberta. Faceci to rzadko kiedy miewają problemy ze snem – choćby byli w okopach, jak w tych wszystkich filmach wojennych, po prostu zapadają w kamienny sen.

– Robert, pora wstać! – Ściągnęłam z niego koc.

– Po co mnie budzisz, przecież jest niedziela... – wybełkotał.

– Wstawaj natychmiast – ponagliłam go. – Musimy jechać do szpitala.

– Do szpitala? – Wydawało mi się, że nie jest jeszcze w pełni przytomny. – Dlaczego do szpitala, coś ci dolega?

– Muszę sprawdzić, jak się ma mały.

Robert usiadł i w milczeniu obserwował mnie przez moment.

– Och, zapomniałem – mruknął. – Oczywiście, pojedziemy, ale na pewno nie o dziewiątej rano.

Miał absolutną rację – to była zdecydowanie nieodpowiednia pora. Wróciłam do kuchni i przygotowałam sobie kolejną kawę, podczas gdy Robert znowu zasnął. Zanim się obudził, dwie godziny później, miałam już wszystko dokładnie zaplanowane. Uznałam, że nie pozwolę, aby ten mały chłopiec, odrzucony przez własną matkę, dorastał w domu dziecka. Nie mogłam do tego dopuścić! On był moim... naszym dzieckiem! To my uratowaliśmy mu życie.

Plany planami, jednak reszta okazała się znacznie trudniejsza. Faktycznie, odwiedziliśmy malucha w szpitalu, nikt nie robił z tym żadnych problemów, ale kiedy napomknęliśmy o adopcji, usłyszeliśmy:

– Moi państwo, to nie takie proste.

– A co? Lepiej, jak trafi do domu dziecka?  – nie mieściło mi się to w głowie.

– Z pewnością nie, ale ma przecież biologicznych rodziców. Co zrobimy, jeśli się odnajdą?

Spojrzałam na kobietę siedzącą naprzeciwko mnie jak na kosmitkę. „Co ona gada? Postradała zmysły? Jacy rodzice? Ci, którzy wyrzucili go na śmietnik?” – nie byłam w stanie wykrztusić ani jednego słowa. Spojrzałam w rozpaczy na Roberta, który wydawał się tak samo oszołomiony, jak ja. W końcu jednak dotarł do mnie jego cichy głos:

– Kiedy mówi pani „rodzice”, czy ma pani na myśli tych ludzi, którzy porzucili niemowlę na śmietniku, skazując je na śmierć?

Kobieta powoli wypuściła powietrze.

– Może mi pan wierzyć, to nie jest takie proste, jak się wydaje – tłumaczyła dalej. – Rozumiem, co pan czuje, zgadzam się z tym, ale zgodnie z prawem – urwała na moment – zadaniem policji jest odnalezienie matki tego dziecka. Najlepiej, jeżeli stanie się to jak najszybciej.

– A co potem? – mój głos drżał z niepokoju. Obawiałam się, że powie mi, iż Jaś, bo tak nazywały malucha pielęgniarki, trafi z powrotem do tamtej kobiety.

– Nie wiem na pewno, ale najbardziej prawdopodobny scenariusz jest taki, że sprawa trafi do sądu, który pozbawi ją praw rodzicielskich. Wówczas wy mielibyście możliwość adopcji dziecka. Jednakże, dopóki nie odnajdziemy tej kobiety, nie jesteśmy w stanie stwierdzić, co skłoniło ją do takiego czynu. Być może cierpi na zaburzenia psychiczne, może to skrajna depresja po porodzie... Istnieje wiele potencjalnych przyczyn. Możemy rozważać różne opcje, ale nie mamy prawa jej od razu skreślać.

– Więc nie ma szans, aby maluch nie trafił do domu dziecka?

Zabraliśmy malucha do siebie

Kobieta obserwowała mnie dłuższą chwilę. Minęło sporo czasu, zanim zdecydowała się na odpowiedź. Widziałam, że nad czymś się zastanawia.

– Prawdopodobnie jedynym wyjściem w tej sytuacji jest podjęcie próby znalezienia dla niego rodziny adopcyjnej. Ale muszą państwo być świadomi, że nie sposób przewidzieć, jak potoczy się jego dalsze życie. Nie ma żadnej gwarancji, że uda wam się go zatrzymać na zawsze.

– On już i tak wiele wycierpiał, a pani jeszcze mocniej komplikuje sytuację! -  Robert coraz gorzej radził sobie z emocjami. Obawiałam się, że powie coś, co zniechęci do nas tę kobietę.

– Dobrze – weszłam mu w słowo. – Na wszystko się zgadzamy. Niech nam tylko pani pozwoli zabrać go do siebie! Nie chcę go odwiedzać w domu dziecka. – ścisnęłam dłoń Roberta, modląc się, aby nic więcej nie mówił. Chyba pojął, o co mi chodzi, ponieważ odwzajemnił mój uścisk – Możemy liczyć na pani pomoc? – zapytałam kobiety.

Znów patrzyła na mnie w ciszy przez dłuższy moment, a następnie skinęła głową:

– Zrobię, co w mojej mocy. Również sądzę, że takie wyjście jest najkorzystniejsze dla malucha.

Okazało się, że pani Zuzanna to niesamowita, bardzo ciepła kobieta. Udzieliła nam pomocy dosłownie we wszystkim. Wskazała, gdzie powinniśmy się udać, co mamy załatwić, jakie papiery i zaświadczenia zdobyć, jak je wypełnić i złożyć. A było tego co niemiara. Uczestniczyliśmy w rozmowach, testach, spotkaniach psychologicznych, które z pewnością omijają rodziców wychowujących biologiczne dzieci, choć niektórym zdecydowanie by się przydały.

Zuzanna dokładała wszelkich starań, aby przyspieszyć poszczególne procesy i decyzje, dzięki czemu Jaś mógł bezpośrednio ze szpitala trafić do nas. Nie mam pojęcia, jak jej się to udało, ale osiągnęła swój cel. Maluch był nasz! Nie jestem w stanie wyrazić, jak bardzo byłam szczęśliwa i jak mocno już pokochałam Jaśka, bo tak ostatecznie daliśmy mu na imię.

Usiłowałam nie dopuszczać do siebie myśli, że jego biologiczna matka mogłaby się pojawić w jego życiu, a co gorsza – spróbować go nam odebrać. To my staliśmy się jego rodzicami! Ona... ona go przecież zostawiła. To my otaczaliśmy go miłością, karmiliśmy, pielęgnowaliśmy i troszczyliśmy o niego. Był naszym dzieckiem i nie potrafiłam sobie wyobrazić, że mogłabym go stracić, że musiałabym go komuś oddać.

Jaś nie może poznać prawdy

Pomimo starań prokuratury, nie udało się ustalić tożsamości biologicznej matki Jasia. W końcu całą sprawę zamknięto. Uznano, iż identyfikacja rodziców dziecka jest niemożliwa, a kwestie prawne rozstrzyga sąd. Dzięki temu mieliśmy możliwość uzyskania zgody na adopcję oraz przypisanie Jasiowi naszego nazwiska. Od tego momentu oficjalnie stał się naszym synkiem.

Nasz maluch obchodzi dziś piąte urodziny. To cudowny, piękny, a przy tym inteligentny chłopiec. Kochamy go bezgranicznie i nie umiemy sobie wyobrazić sytuacji, w której mielibyśmy go stracić. Często myślę nad tym, kim była kobieta, która go porzuciła. Nie uważam jej za jego matkę, bo to ja nią jestem, ale zastanawiam się, jakim była człowiekiem i dlaczego podjęła taką decyzję. Może nie pochodziła z Polski i zaraz po wszystkim opuściła kraj, przez co nie dało się jej odnaleźć? A może nie miała domu i pracy, więc zwyczajnie nie była w stanie utrzymać dziecka?

Jaś właściwie nie wydawał się zaniedbany czy niedożywiony nawet wtedy, gdy Robert przyprowadził go do naszego domu. Wczoraj Robert spytał mnie, czy nie myślę, że jesteśmy winni naszemu dziecku prawdę.  Zareagowałam bardzo nerwowo.

– O jaką prawdę ci chodzi?

– O to, skąd się wziął.

– Zwariowałeś? – obrzuciłam męża rozwścieczonym spojrzeniem. –  Ty jesteś jego ojcem, a ja matką. Tak było zawsze, dociera?

– Ale...

– Nie ma żadnego „ale”! – wrzasnęłam na niego. Wiem, że nie powinnam, ale nie potrafiłam się uspokoić. – Nie ma i już. My jesteśmy jego rodzicami, zawsze tak było i to jest jedyna prawda. Innej opcji nie ma. Mam nadzieję, że to dla ciebie jasne.

– Dobrze już, dobrze – zgodził się, choć było widać, że nie jest tego całkowicie pewien. – W każdym razie – dodał po chwili – jest jeszcze za młody na takie rzeczy.
– Przyrzeknij mi – nalegałam. – Przyrzeknij, że mu nigdy nie powiemy. Nigdy nie jest się na tyle dojrzałym, by poznać taką prawdę.

–  W porządku, przyrzekam. – Robert ostatecznie skapitulował.

Nie mam stuprocentowej pewności, czy mogę mu zaufać, jednak pragnę tego z całych sił. Jaś jest moim... a właściwie naszym dzieckiem i zawsze tak pozostanie. Nie zdołałabym mu wyznać, że jego matka go opuściła, porzuciła, pozbyła się jak zbędnej rzeczy. Czuje do niego zbyt wielką miłość, aby sprawić mu taki ból. Mój mały chłopiec nigdy się o tym nie dowie. Poruszę niebo i ziemię, żeby rzeczywiście tak było.

Czytaj także:
„Syn zerwał z nami kontakt na 5 lat. Jak gdyby nigdy nic zapukał do nas w Wigilię i zapytał, czy jest ryba po grecku”
„Myślałam, że mąż znów nie pamiętał o moich urodzinach i teraz próbuje to ukryć. Tymczasem on przeszedł samego siebie”
„Ta baba zabrała mojej matce męża, a mnie ojca. Przysięgłam sobie, że odpowie mi, za wszystkie przepłakane noce”

Redakcja poleca

REKLAMA