Pamiętacie tytuł jednego z filmów o agencie 007? Jak to leciało? „Nadzieja nie umiera nigdy”… Moja umarła. I to dwa razy!
Był moim ideałem
Mój mąż był lekarzem. Bardzo dobrym, bardzo mądrym, bardzo wyrozumiałym dla pacjentów i ludzkich słabości. Był pełnym energii, cudownym człowiekiem. Poznaliśmy się na studiach, bo mieszkaliśmy w tym samym akademiku. Swój charakter pokazał od razu przy pierwszym poznaniu. Zaczepiało mnie wtedy dwóch takich z trzeciego roku, w sztok pijanych, a on stanął w mojej obronie i bił się z nimi w windzie.
Marek wyszedł z tej kotłowaniny zwycięsko, oni zostali na podłodze. Pamiętam, że przed wyjściem z windy nacisnął jeszcze guzik dziesiątego piętra – i tak pojechali. Myślałam, że padnę, bo znalazłam bohatera rodem z westernu, z filmu sensacyjnego. I tak było. To był wspaniały facet. Niestety, z jedną wadą. Uwielbiał motocykle. Odkąd go znałam, zawsze jakiś miał. Zresztą na pierwszą randkę zawiózł mnie właśnie motocyklem. Potem kupował kolejne.
Coraz więcej zarabialiśmy, a on wymieniał stare modele na coraz droższe i coraz szybsze. Próbowałam z tym walczyć, jednak nie było łatwo, bo Marek miał silny charakter. Jak sobie coś postanowił, jeśli czegoś chciał, to nie sposób go było przekonać do zmiany zdania. I to właśnie na motocyklu skończyło się jego życie, a moje szczęście.
Czułam, że tak się to skończy
O wypadku dowiedziałam się w pracy. On skończył dyżur i wracał do domu. Pracowaliśmy w tym samym szpitalu i pamiętam, że przyszedł jeszcze do mnie zapytać, czy trzeba coś kupić, czy ma zajechać do sklepu. Powiedziałam, że nie, że wszystko mamy, ale potem, jak już poszedł, to przypomniało mi się, że nie ma w domu masła… Do dziś żałuję, że nie złapałam za telefon i nie powiedziałam mu, żeby jednak po to masło pojechał.
Może gdyby jechał inną trasą niż zwykle, to nie wypadłby mu z podporządkowanej drogi ten roztargniony nastolatek w samochodzie pożyczonym od ojca. O tym, że Marek zginął, dowiedziałam się w swojej dyżurce. Już szykowałam się do wyjścia, kiedy zadzwonili… Dobrze, że byłam w szpitalu, bo koledzy zaraz nafaszerowali mnie lekami uspokajającymi, na których funkcjonowałam przez najbliższe tygodnie.
Nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić. To było najgorsze. Nie chciałam być w pracy, nie mogłam być w domu, nie miałam odwagi ani przytomności na tyle, żeby chodzić po ulicach. Właściwie to marzyłam tylko o tym, żeby położyli mnie w szpitalu w towarzystwie moich pacjentów i aplikowali mi silne leki nasenne. Sen był jedyną ulgą, bo czasem śniło mi się, że nic złego się nie wydarzyło. I to były jedyne momenty odpoczynku.
Tylko problem polegał na tym, że przebudzenie i powrót do rzeczywistości powodowały jeszcze większy ból niż przed zaśnięciem. Nie miałam się gdzie przed tą tragedią ukryć. Zostałam sama, ponieważ nie mogliśmy mieć dzieci. Byliśmy tylko we dwoje.
Choroba odcisnęła na nim piętno
Bardzo długo nie potrafiłam znaleźć sobie miejsca, odzyskać jako takiego spokoju duszy. Dopiero po pewnym czasie przypomniało mi się, że tuż po wypadku zgodziłam się na pobranie organów Marka do transplantacji. Którejś nocy chyba przyśniło mi się, że mój mąż żyje w innym człowieku, że oddał mu serce. Ten sen stał się inspiracją.
Postanowiłam się dowiedzieć, czy ciało mojego męża kogoś uratowało.
Rozpoczęłam małe śledztwo, bo przecież w naszym kraju dane dawcy i biorcy okryte są tajemnicą. Prawo nie dopuszcza, by powszechnie było wiadomo, kto dostał narząd i od kogo go pobrano. Ale przecież jestem lekarką, mam mnóstwo znajomych w środowisku. Nie chcieli mówić, długo musiałam ich przekonywać, lecz mój stan ułatwił im decyzję.
Tak, przyznaję, że niektórych nawet szantażowałam. Wyznawałam im – co w sumie było prawdą – że tylko to trzyma mnie przy życiu. Ta nadzieja, że cząstka mojego męża żyje. Nie miałam nic do stracenia. W środku czułam taki lodowaty chłód i taką obojętność, że musiałam ratować siebie. W końcu jedna z koleżanek się zgodziła i dała mi namiary na lekarza, który operował. Od niego wszystkiego się dowiedziałam, dzięki niemu dotarłam do…
Do niego.
Bo to właśnie on jest bohaterem mojej opowieści. Człowiek, który dostał od mojego męża nerkę. Młody chłopak, dwudziestodwuletni, chorował niemal od urodzenia. Przeszczep był dla niego jedyną szansą na przeżycie i udało się to zrobić w ostatniej chwili.
Śmierć Marka oznaczała życie dla niego. Sporo się o tym chłopaku dowiedziałam. Najpierw przez internet, bo przecież jest tam o nas coraz więcej informacji. Miał na imię Krzysiek. Jego rodzice założyli mu nawet stronę internetową, na której opisywali jego chorobę, jego życie, po to, żeby zbierać pieniądze na leczenie i rehabilitację. Był chudy, mizerny, blady. Miał trochę smutny, trochę nijaki wyraz twarzy. Z tego, co można było wyczytać na jego stronie internetowej, wynikało, że uwielbiał gry komputerowe i był bardzo nieśmiały.
Muszę uratować choć cząstkę męża
Operacja się udała, mijały tygodnie, a nawet miesiące, a ja śledziłam jego losy poprzez stronę internetową. Chłopak żył, lecz po wszystkim był tak wycieńczony, że nie mógł dojść do siebie. Nie przybierał na wadze, nie nabierał rumieńców, nie odzyskiwał zdrowia. Jego rodzice zamieszczali w internecie coraz dramatyczniejsze wpisy, a mnie się serce krajało. W końcu w tym biednym, mizernym chłopaku był kawałek mojego męża. Postanowiłam działać.
Tak się składa, że zawodowo zajmuję się żywieniem klinicznym. W mojej specjalizacji uczymy się, jak odżywiać ludzi po operacjach, w chorobie, tych, którzy jeść nie mogą, nie chcą. Zgłosiłam się więc do rodziców Krzyśka jako lekarka, która śledziła wpisy i chce pomóc. Nic im oczywiście nie powiedziałam o moim mężu, o przeszczepie. No i starałam się ukryć emocje, jak potrafiłam najlepiej.
Było mi bardzo trudno, bo ten chłopak, ta cała sytuacja była moją jedyną nadzieją na… No właśnie, nawet nie wiedziałam na co. Nie jestem wierząca, ale miałam przekonanie, że Marek nie umarł do końca, że jakaś jego cząstka żyje. Że mogę pomóc ją uratować, że mogę się zaprzyjaźnić z tym chłopakiem i dzięki temu przytulić do serca nie tylko wspomnienie o Marku, ale po trosze i jego samego. Coś, co po nim zostało… Kogoś, kto choć trochę nim był.
Rodzice chłopaka bardzo się ucieszyli, że będę z nimi pracowała, i od razu zaczęliśmy. Ale najpierw poznałam się z Krzyśkiem. I to było wstrząsające spotkanie.
Nie spodziewałam się tego po nim
Weszłam do niego do pokoju, a on akurat leżał w łóżku. Trzymał w rękach sterownik do grania, a na ekranie ustawionym przed łóżkiem wyświetlała się jakaś gra.
– Cześć – powiedziałam.
– Dzień dobry – odpowiedział, ale nie spojrzał na mnie; grał dalej.
– Możemy porozmawiać? – przysiadłam na skraju łóżka. – Hej, znajdziesz dla mnie chwilę? – zamachałam mu ręką przed oczami i dopiero wtedy oderwał wzrok od ekranu.
– Jasne, ale nie wiem, czy jest sens…
– Jak to?
– Wiem, kim pani jest. Rodzice mi mówili.
– To kim jestem? – sprowokowałam go.
– Pani jest dobrą wróżką, która ma spowodować, że będę wyglądał jak mężczyzna, a nie jak… wiotki nieudacznik – powiedział to z taką wzgardą i ironią, że od razu zrozumiałam, że jego problemy nie dotyczą jego wagi, choroby; pojęłam, że problem jest też w głowie.
– Wróżką nie jestem, ale lekarką. I owszem, można spowodować, żebyś… żebyś miał więcej sił i energii.
– A po co?
– No jak to?
– Po co, proszę pani? Widzi pani, świat dzieli się na tych, którzy go podbijają, którzy nim rządzą, którzy walczą, i na takich jak ja. Którzy są tylko po to, żeby ci prawdziwi mieli jakieś tło… – podniósł chude ramię. – Ja jestem po to, żeby ludzie się nade mną litowali, żeby wzdychali w duchu, jak to dobrze, że nie ich spotkało takie nieszczęście. Ja nigdy nie będę facetem. Nie będę miał żony, nie wejdę na szczyt góry, nie przebiegnę maratonu. Nie wymyślę niczego odkrywczego, nie napiszę książki, nie pojadę na motorze…
– Ale co ty mówisz? Krzysiu… – serce podeszło mi do gardła.
Nagle pomyślałam, że to niemożliwe, żeby ten chłopak dostał nerkę mojego męża. Żeby część tego energicznego mężczyzny zamieszkała w tym zrezygnowanym chłopaku i nie potrafiła pchnąć go do przodu.
– Sama pani wie, że tak jest. I wie pani co? Mnie na niczym już nie zależy. Przestało dawno temu… A ten przeszczep… On był bardziej potrzebny rodzicom niż mnie. Ja nie chcę żyć… Oni to wiedzą.
Po tych słowach znów wlepił wzrok ekran. Jeszcze chciałam użyć jakiegoś argumentu, ale tylko otworzyłam usta, a potem wstałam i wyszłam. Nie wiedziałam, co mogłabym mu powiedzieć. Nie wiedziałam, czy coś chcę mu powiedzieć. Poczułam żal i złość, że ten chłopak marnuje szansę, którą dostał dzięki śmierci mojego męża, człowieka wielkiej nadziei i determinacji. A tu… A tu takie rozczarowanie. Rozczarowanie i żal.
Krótko porozmawiałam z rodzicami Krzysia i wyszłam. W domu napiłam się wina, złapałam oddech i postanowiłam, że go uratuję. Ze względu na Marka przywrócę tego chłopaka do życia! Doprowadzę do porządku to wychudzone ciało, żeby potem postawić na nogi psychikę udręczoną wieloletnią chorobą. No i zaczęłam walkę.
Walka z wiatrakami
Było bardzo trudno, bo Krzysztof był naprawdę w kiepskiej formie psychicznej. Po krótkim czasie dotarło do mnie, że on jest tak wymizerowany nie tylko dlatego, że rodzice i lekarze nie wiedzieli, jak skutecznie go odżywiać. On był taki chudy też dlatego, że nie chciał jeść, że nie chciał zdrowieć. Poprosiłam więc koleżankę psycholożkę, żeby mi pomogła. Wzięłyśmy się za niego razem, ale mimo całych naszych wysiłków nic się nie zmieniało. Koleżanka przyznała, że dawno nie widziała tak trudnego przypadku.
Mijały tygodnie, on marniał w oczach, a jego rodzice popadali w coraz większe przygnębienie. Powoli ogarniała ich rozpacz. Kiedy przychodziłam, matka miała w oczach łzy, ojciec zaś zaciskał z bezsilności pięści i pod nosem złorzeczył losowi.
– Przecież załapaliśmy się na przeszczep, przecież o to chodziło… – mówił do mnie, jakby wyrzucał z siebie pretensje do świata, do wszystkich lekarzy.
Natomiast Krzysiek tylko grał w gry i leżał w łóżku. Niby jadł, ale zawsze grymasił, nigdy nie zjadał do końca, czasem wymiotował. Trudno było powiedzieć dlaczego. Wszyscy spodziewaliśmy się najgorszego, każdemu z nas kołatało się w głowie, że w końcu umrze z wyczerpania, jednak nikomu nie przeszło przez myśl, że nasza walka zakończy się tak gwałtownie.
A zakończyła się tego dnia, gdy ja postanowiłam, że narażając się na wielkie ryzyko, stawiając na szali całą swoją karierę, powiem Krzyśkowi prawdę. To, skąd się u niego wzięłam. Wyjaśnię, dlaczego tu jestem. Postanowiłam tak, bo miałam nadzieję, że to go zmobilizuje, że poczuje się zobowiązany, żeby ratować nie tylko siebie, ale i to, co w nim zostało z mojego męża. Niestety, nie było mi to dane. Zanim do niego przyjechałam, odebrałam telefon od jego ojca. Trudno było mi go zrozumieć, bo strasznie płakał. Ale zdołał wykrztusić, że Krzyś odszedł. Po prostu umarł.
Przez trzy dni nie było mnie w pracy. Zamknęłam się w domu i z nikim nie rozmawiałam, do nikogo nie wychodziłam, nikogo nie wpuszczałam. Łykałam tylko tabletki uspokajające i popijałam je alkoholem. Nawet nie patrzyłam na to, ile ich przyjmuję i ile wódki w siebie wlewam. Nic mnie nie obchodziło.
Nie znałam nikogo, komu mąż umarłby dwa razy. Ja zostałam wdową po raz wtóry. Nie sposób opisać bólu, który rozdzierał mi serce. Zresztą towarzyszy mi on do dziś. Bo w końcu pozbierałam się i poszłam do pracy. Sens życia odnajduję w ratowaniu ludzi. Tylko na tym się koncentruję, tylko to trzyma mnie przy życiu. W domu jem i od razu idę spać. Większość czasu spędzam w szpitalu.
Gdy we Wszystkich Świętych.odwiedzam grób męża, późnym wieczorem, kiedy mam pewność, że nikogo już tam nie będzie, jadę na grób Krzyśka. Mimo wszystko muszę tam jeździć, bo i tam leży mój Marek. On i cała ta rozpacz, cała ta bezsilność, cała beznadzieja, które zabrały mi go po raz kolejny. Tam leży moja ostatnia nadzieja…
Czytaj także:
„Uwodziłem bogate wdowy, a dzięki nim mój portfel był stale wypchany kasą. Ta chciwość w końcu mnie zgubiła”
„Za mąż wyszłam bez miłości, bo życie to układ biznesowy. Najważniejszy jest plan i przemyślane paragony”
„Nigdy nie byłam tak przerażona jak tamtego dnia. Widziałam jak ten chłopiec zasypia snem wiecznym w moich ramionach”