Komoda w końcu rozleciała się na dobre i postanowiłam wynieść ją na śmietnik. A właściwie to znaleźć kogoś, kto by to zrobił. Na naszym osiedlu zawsze można było spotkać mężczyzn zbierających złom czy przeszukujących śmietniki. Po trzydziestu latach mieszkania w tym samym miejscu znałam ich wszystkich.
Żaden nie był naprawdę bezdomny, mieli swoje kąty do spania, ale każdemu w jakiś sposób powinęła się w życiu noga. Mój świętej pamięci mąż zawsze pomagał takim ludziom, oddawał im jedzenie, zbierał dla nich po znajomych ubrania na zimę, a w szczególnie mroźne dni, kiedy widział któregoś z nich pod blokiem, wołał, żeby chwilę zaczekał, a potem szedł pod śmietnik z termosem wypełnionym gorącą herbatą.
Ech, wszystko było inne, kiedy Jan żył… Był człowiekiem, który potrafił wszystko naprawić, i każdemu pomagał, przez co cieszył się ogromną sympatią sąsiadów. Mówili na niego „Pan Jantar”, nawet nie wiem, kto to wymyślił. W okolicy wszyscy znali mnie jako żonę Pana Jantara, każdy mówił mi „dzień dobry”, pytał, jak mija mi dzień, i chwalił kolejne dzieła mojego męża widoczne w naszym ogródku.
– Widziałam, że Pan Jantar budki dla ptaszków zawiesił. Bardzo dobry pomysł, koty tam pisklaków nie sięgną – chwalił ktoś, a ja dodawałam, że mąż nie tylko powiesił, ale też sam zbił te budki.
– Widziałam ławeczkę pod balkonem, to nowa? – pytał ktoś inny, a ja wyjaśniałam, że żadna tam nowa, ot, staroć po wymianie ze spółdzielni, tyle że Janek ładnie ją oheblował, pomalował i nawet naprawił odpadającą nóżkę.
Umiał dać starym, niepotrzebnym rzeczom nowe życie. Chyba trochę tego uczył też swoich uczniów w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Był nauczycielem zajęć praktyczno-technicznych. Jego uczniami w istniejącej do dzisiaj rejonowej podstawówce byli wtedy chłopcy, synowie naszych sąsiadów.
Dzisiaj widuję pod tą szkołą ich dzieci, a wnuki tych, co wprowadzali się razem z nami. Minęło tyle lat, a ławka, kamienna fontanna, huśtawka czy budki dla ptaszków autorstwa mojego męża wciąż stoją tam, gdzie je postawił. Tyle że mnie już nie miał kto pomagać… Musiałam radzić sobie sama.
Oni na pewno mi pomogą
Mój pomysł na pozbycie się ciężkiej komody był prosty. Z okna kuchni zerkałam co chwila, aż wypatrzyłam moment, kiedy pod śmietnikiem pojawił się zdezelowany wózek dziecięcy na trzech kółkach. Zeszłam po schodach i zagadnęłam brodatego mężczyznę uważnie oglądającego pozostawione przez kogoś na stercie czasopisma o tematyce kobiecej. Znałam go. Nie był stary, mógł mieć koło czterdziestki. Jedynie broda i byle jakie ubrania tak go postarzały. Drugi – także brodaty – liczył właśnie butelki, które mieszkańcy zwyczajowo stawiają obok kontenerów, właśnie po to, by zbieracze mogli je sobie wziąć.
– Dzień dobry – uśmiechnęłam się. – Takie pytanie mam: nie znieśliby mi panowie komody? Parter w tamtym bloku – wskazałam ręką. – Bym panów kurczakiem poczęstowała.
– O, dzień dobry! – ten od butelek odwrócił się szybko. – Kurczak kurczakiem, ale jak ja bym pani nie miał pomóc? Pamiętam panią. Ja do Pana Jantara na zetpety chodziłem! Kiedy to było… zaraz… ze dwadzieścia pięć, trzydzieści lat temu… To co, idziemy po tę komodę?
Pokręciłam głową z niedowierzaniem. Nie znałam wszystkich uczniów męża, ale byłam przyzwyczajona, że oni rozpoznawali mnie jeszcze przez długie lata po zakończeniu nauki. Ten jednak był rekordzistą.
– Trzydzieści lat temu? – aż się zaśmiałam.
Panowie nazywali się Adam i Rafał. Rafał nie był stąd, ale Adam urodził się na naszym osiedlu. Za wyniesienie komody zaprosiłam ich na obiad, ale krępowali się jeść u mnie. Woleli wziąć pieczone udka na wynos. Zaproponowałam im jeszcze gorącą herbatę, bo temperatura oscylowała wokół zera. Ucieszyli się i podsunęli własne kubki.
– Ładny kotek – pochwalił pan Adam mojego Kokosa. – Ja tu też miałem takiego podobnego, mieszkał pod tym starym warzywniakiem. Też taki pręgowany. Przynosiłem mu jedzenie i wodę w lato. Ale nie przeżył zimy. Kiedyś to na osiedlu było pełno dzikich kotów, w zimie po piwnicach się chowały. A teraz ludzie wredni, te piwnice zamykają i nie ma już kotów.
– Szczury za to są – dodał pan Rafał.
– Pani nie wie, ile tego cholerstwa żyje na osiedlu. Zanim się do śmietnika zajrzy, to trzeba walić w bok kilka razy, bo inaczej na twarz potrafią wyskoczyć! To przez to, że nie ma kotów.
Pokiwaliśmy we trójkę głowami, a ja dodałam, że o koty walczyłam w spółdzielni. Chciałam, żeby te okienka piwniczne zostawiać zimą uchylone, ale mi powiedzieli, że koty tam sikają i nikt tego nie będzie potem sprzątał. Osobiście dobrze wiem, że wystarczyłoby im tam zostawiać jedzenie, bo kot nigdy nie nasika tam, gdzie je, ale nikomu nie zależało, żeby sierściuchy przeżyły zimę. Cóż, może jak szczury
zaczną nam wyskakiwać ze śmietników na twarz, to się opamiętamy z tym tępieniem kotów…
– Pan Jantar kiedyś z nami całą jesień budował w klasie budki dla kotów – przypomniał sobie pan Adam. – Każdy miał potem taką budkę gdzieś koło swojego bloku postawić. Można by znowu zbić parę budek? O, choćby deski wziąć z tej pani komody, co pani jej już nie chce.
Nawet nie wiem, kiedy od pomysłu przeszliśmy do realizacji planu. Nigdy nie wyrzuciłam narzędzi po Janku, wszystko ciągle leżało w piwnicy. Zaprowadziłam tam obu panów i zostawiłam ich, zapewniając zapas kanapek i ciepłej herbaty. W międzyczasie ktoś z sąsiadów wyniósł pod śmietnik szafę, którą natychmiast przejęli moi samozwańczy stolarze.
Po kilku dniach mogłam już dumnie wskazywać w ogródku miejsca na ustawienie sześciu bardzo porządnie zbitych budek wyłożonych starymi kocami i ręcznikami, których wreszcie pozbyłam się po trzydziestu latach. Przed budkami ustawiłam talerzyki z suchą karmą. Koty wprowadziły się w ciągu kilkunastu dni. Na razie naliczyłam pięć, ale wiem, że kiedy przyjdzie wiosna, będzie ich więcej. Wtedy pewnie będą przez balkonową siatkę witać się z Kokosem, który na razie obserwuje je z parapetu.
To było niezwykłe podziękowanie
Ja z kolei czasami obserwuję przez okno moich znajomych stolarzy. Dowiedziałam się, że pan Rafał mieszka w schronisku w centrum, ale codziennie przyjeżdża do naszej dzielnicy, bo tu ma przyjaciela, pana Adama. On z kolei ma swój kąt u dalekiej rodziny i stara się zarobić na swoje utrzymanie sprzedażą surowców wtórnych. Ale ostatnio żyje pomysłem, żeby oferować swoje usługi stolarskie. Rzeczywiście, te budki wykonał bardzo starannie.
Podarowałam mu wszystkie narzędzia po Janku, ogromnie się ucieszył. Ponoć już ktoś zamówił u niego budę dla psa, dostał też zlecenie na rekonstrukcję drewnianego ogrodzenia.
– Jak mi się powiedzie, to wie pani co? To wszystko będę zawdzięczał Panu Jantarowi! No i pani – dodał. – Ale bardziej jemu, bo to on uczył mnie stolarki. Dzisiaj nie ma już takich ludzi, takich nauczycieli…
Odwróciłam się, żeby ukryć łzy. Wiele osób mówi pięknie o moim Janku; gdy tego słucham, uśmiecham się i dziękuję. Nie wiem, dlaczego tak mnie poruszyły słowa pana Adama. Może dlatego, że tym razem ktoś nie mówił, że mój świętej pamięci mąż tak ładnie naprawił krzesło czy ławkę. Tym razem naprawił komuś życie. A to można powiedzieć tylko o bardzo wyjątkowych ludziach. Właśnie takich jak mój Janek…
Czytaj także:
„Mój mąż wyzywał i obrażał moją przyjaciółkę. Mówił, że ma na mnie zły wpływ, a za moimi plecami zaproponował jej romans”
„Mój mąż nie chciał iść na pogrzeb własnego ojca. Nie wybaczył mu grzechów nawet po śmierci”
„Mój mąż szczyci się tym, że wiecznie pracuje. Uważa, że odpoczynek to lenistwo, a urlop – zmarnowany czas i pieniądze”